5

Dziewczyna po raz nie wiadomo już który spróbowała rozluźnić uwierający ją gorset. Opuściła dłoń, widząc karcące spojrzenie matki. Westchnęła ciężko i wyjrzała za okno. Był gorący letni dzień i podróż w niewygodnej, sztywnej sukni, w dusznym wnętrzu karety stawała się wyjątkowo uciążliwa. Miękkie, aksamitne fotele tylko w niewielkim stopniu poprawiały komfort jazdy. Pojazd trząsł się i podskakiwał na nierównej, leśnej drodze. Zdecydowanie bardziej wolałaby siedzieć w siodle. Podróż z ich domu w stolicy do położonej pośród lasów posiadłości cioci, a właściwie prababci Tesseithy, dłużyła się niemiłosiernie. Pomimo że bardzo cieszyła się z zaproszenia, to droga niezmiernie ją irytowała. Dwa dni w tej przeklętej karecie stawały się istną torturą.

– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie mogę jechać wierzchem – jęknęła.

– Catriona, kochanie, rozmawiałyśmy przecież o tym już wiele razy.

Faktycznie rozmawiały. Wiele razy. Dziewczyna zagryzła zęby i znów wyjrzała za okno. Była już dorosła i gdyby chciała, postawiłaby na swoim. Jednak cena nie byłaby tego warta. Nie miała najmniejszej ochoty znów wysłuchiwać histerycznych wywodów na temat swojego zachowania nieprzystającego pannie na wydaniu. Wiedziała, że matka bardzo ją kocha, chociaż miały zupełnie odmienne charaktery i różne podejście do życia. Lady Fiona chciała dla córki jak najlepiej, jednak wizja tego, co byłoby dla niej dobre, zupełnie nie pokrywała się z tym, czego chciałaby dla siebie sama dziewczyna.

Na szczęście Catriona urodziła się ze zdolnościami magicznymi, które dawały jej niezrównanie więcej wolności niż innym pannom w jej wieku i z jej statusem społecznym. Nie powinna narzekać. Jednak szeroka, piaszczysta droga aż się prosiła, żeby puścić się po niej galopem. Matka na taki widok skonałaby pewnie ze strachu.

Dziewczyna zmarszczyła brwi i odwróciła wzrok, napotykając spojrzenie ojca. W jego jasnych, otoczonych kurzymi łapkami oczach błyszczały wesołe iskierki. Catriona westchnęła w myślach, widząc jego siwe włosy i powiększający się brzuszek. W odróżnieniu od mamy zupełnie o siebie nie dbał. Tak jak z wiekiem Fiony ubywało, taty stawało się coraz więcej. Zaciśnięte wargi i zapadnięte policzki matki mocno kontrastowały z pucołowatą, zawsze pogodną twarzą ojca. Wiedziała, że on nie miałby nic przeciwko jej podróży wierzchem, ale również nie uśmiechało mu się słuchanie utyskiwań żony.

Wymiana ich spojrzeń nie umknęła uwadze mamy. Kobieta cmoknęła niezadowolona i pokręciła głową.

– Moja droga, doskonale wiem, co ci chodzi po głowie. Musisz jednak zrozumieć, że żyjemy wśród ludzi, a nie w jakiejś dziczy. Czy tego chcemy, czy nie, ich opinia o nas ma duże znaczenie.

Lady Fiona cieszyła się nieskazitelną sławą. Czuła się w środowisku arystokracji jak rybka w wodzie. Jej córka – jak rybka w bagnie.

– I jeśli już przy tej opinii jesteśmy, wytłumacz mi, proszę, co miał znaczyć twój pojedynek w Akademii? Czy ty, dziewczyno, zdajesz sobie sprawę, ile wstydu się przez ciebie najadłam, kiedy dowiedziałam się o wszystkim na wieczorku u lady Tyliany? Żeby był to chociaż pojedynek magiczny, ale na broń białą? Co ci strzeliło do głowy? Wytłumacz mi to, proszę, bo nie potrafię tego zrozumieć.

– Poszło o ciocię. Ten cham zasugerował, jakoby ciocia Tesa miała romans z jakimś żołdakiem z Zakonu Jasnego Płomienia. Stanęłam w obronie honoru naszej rodziny – powiedziała dziewczyna, unosząc dumnie brodę.

Postąpiła słusznie. Nie zamierzała za to przepraszać. Wbiła wyzywający wzrok w mamę i zdziwiła się, widząc jej zmieszanie.

– Przecież to nieprawda? – zapytała niepewnie.

– Cóż, jeśli chodzi o ciocię...

– Mamo?

Jej rodzice wymienili szybkie spojrzenia. Matka zakłopotane, ojciec nieprzyzwoicie rozbawione. Catriona nie mogła w to uwierzyć.

– Jak to możliwe?

– Wiesz kochanie, dorośli mają swoje potrzeby, a babcia ma tych potrzeb wyjątkowo dużo.

– Tato!!!

– Nolan!

Mężczyzna odwrócił głowę do okna, próbując nieporadnie ukryć cisnący mu się na usta uśmiech.

– Z łowcą czarownic! Jak ona mogła? Przecież to bydlaki, mordercy! – zawołała oburzona dziewczyna.

– Catriono, miarkuj się – poprosiła lady Fiona.

– Jak mam się miarkować? Ci ludzie dręczą niewinnych wieśniaków, ścigają i mordują dzikich magów...

– Robią to na rozkaz Rady Gildii. – Matka weszła jej twardo w słowa. – Rady, pod którą ty również podlegasz. Za takie poglądy wypowiedziane na głos możesz nabawić się poważnych problemów.

– To, co robią, jest złe. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu.

– To, co robią, jest potrzebne. Potrzebne, aby utrzymać w tym kraju ład.

– Jaki ład? Przez zabijanie innych magów tylko dlatego, że nie mogą sobie pozwolić na studia w akademii? I nie mów mi o tych śmiesznych stypendiach. Niektórzy nie mogą porzucić swojej ziemi...

– Cat! Magia potrafi być bardzo niebezpieczna i musi być kontrolowana! Może obecny system nie jest idealny, ale jest. Bez niego zapanowałby chaos. Król nie byłby w stanie nad nim zapanować. Nie bez pomocy innych magów, a ci nawet w ramach Gildii skaczą sobie do gardeł.

– Nie chcę tego słuchać. Nie wmówisz mi, że to, co wyczyniają łowcy czarownic, jest słuszne. Zabójstwo w imię ładu i wyższego dobra??!

– Catriona, nie chcę ci tego wmawiać. Jedyne, czego pragnę cię nauczyć, to tego, żebyś wysłuchała najpierw obu stron. Zbyt szybka jesteś w swych osądach. Zawsze byłaś. Boję się, że sprowadzi to kiedyś na ciebie nieszczęście. – Lady Fiona przykryła dłonią rękę córki i popatrzyła na nią zatroskanym wzrokiem.

Z dziewczyny uszło całe napięcie. Matka zawsze wiedziała, jak sprowadzić ją na ziemię z wyżyn jej idealistycznego wzburzenia. I zawsze to do niej należało ostatnie zdanie.

Catriona spuściła głowę i odezwała się tylko żałośnie:

– Ale żeby z łowcą czarownic??!

– Może miał jakieś wyjątkowe atrybuty?

– Nolan!

Dziewczyna znów odwróciła się do okna. Czasami nachodziły ją myśli, że może powinna rzucić Akademię Magii i przyłączyć się do dzikich. Przekazać im swoją wiedzę, pomóc w walce o wolność i uznanie ich praw.

Uginanie karku przed tą przegniłą instytucją dbającą wyłącznie o interesy wąskiej grupy ludzi, jaką stała się Gildia Magów, było sprzeczne z tym, w co wierzyła. Jedynie przykład cioci powodował, że powstrzymywała się przed takimi drastycznymi krokami. Tesseitha była dla niej prawdziwą dumą i inspiracją. Potężna czarodziejka, która umiała połączyć interesy królestwa i Gildii, nie poddając się naciskom ze strony większości magów. Niestety otwarte wspieranie króla kosztowało ją miejsce w Radzie.

Catriona tym bardziej nie mogła zrozumieć, jak ciocię mogłoby cokolwiek łączyć z jakimś podłym oprawcą. Zakon Jasnego Światła był ucieleśnieniem wszystkiego, czym gardziła idealistyczna dusza dziewczyny. Zbieraniną najemników wykonujących bez szemrania krwawe wyroki Rady Gildii.

Będę miała całe wakacje, żeby delikatnie o tym z ciocią porozmawiać – pomyślała.

***

Nero rozmasował obolałe nadgarstki. Wstał powoli, przytrzymując się stołu. Nie do końca dowierzał, że dowódca zamierza dotrzymać danego mu słowa. Zresztą sam też nie był pewien, co by zrobił, gdyby nie zraniona noga. Może spróbowałby obezwładnić łowcę i zwiać? W sumie nawet teraz nie było to aż takie nierealne. Kilka kroków, chwila skupienia i przeszedłby na Pustkowie. Zasłona wciąż drżała niespokojnie, osłabiona tragiczną śmiercią mieszkańców wsi.

Wzrok nocnego wędrowca padł na leżącego w kącie drewnianego konika. Poczuł, jak opadają mu ramiona. Nie mógł tego tak zostawić. Musiał dowiedzieć się, dlaczego upiory pokazały się po tej stronie, a możliwość współpracy z łowcami czarownic wydawała się korzystnym rozwiązaniem. Jakkolwiek absurdalnie to brzmiało.

Podszedł do dzbana z wodą, sięgnął po gliniany kubek i z przyjemnością ugasił pragnienie. Ostatnie dni mocno dały mu się we znaki. Ciągłe walki i ucieczka, brak czasu na sen i jedzenie, stłuczone żebra, niewola i odniesiona rana sprawiały, że ledwo miał siły się ruszać. Jedynie dzięki wrodzonemu uporowi trzymał się jeszcze na nogach. Zerknął w stronę dowódcy. Wyczuwał bijące od niego nadzieję i nieufność. Mężczyzna odwzajemnił spojrzenie i wrócił do przygotowywania kolacji.

Nero zagryzł zęby i, ignorując ból, pokuśtykał do rannych. Tylko jeden z nich wciąż pozostawał przytomny, choć wzrok miał raczej mętny. Zgnilizna rozwijała się szybko, zatruwała energię życiową zranionych przez upiora ludzi. Ciemne znamię było jedynie jej objawem.

Nero postanowił zacząć od tyczkowatego mężczyzny, znajdującego się w najcięższym stanie.

– Podaj mi mój nóż – zwrócił się do dowódcy.

Wyczuł jego wahanie. Po chwili mężczyzna podszedł, niosąc niewielki sztylet. Ciężar broni dodawał otuchy. Nero podrzucił go w dłoni, potęgując niepokój Rogera. Pochylił się i rozciął bandaże wraz z częścią ubrań wokół rany. Uszkodzone miejsce nie wyglądało dobrze. Skóra była nabrzmiała i ciepła. Cuchnęło ropą.

– Nie stój tak nade mną, nie mogę się skupić. – Nocny wędrowiec rzucił zmęczone spojrzenie w stronę łowcy.

Mężczyzna odsunął się trochę, ale nadal bacznie go obserwował. Nero naciął palec. Oparł drugą dłoń na brzuchu rannego, zamknął oczy i wsłuchał się w energię, krążącą w jego ciele. Zanucił cicho starą, nostalgiczną melodię, która zawsze pozwalała mu się skupić i uspokoić. Kiedy poczuł, że jest gotowy, zabrał się do pracy. Krwawiącym palcem kreślił runy wokół zakażonego miejsca.

Proces rysowania znaków zawsze kojarzył mu się z muzyką. Wczuwał się w prawidłowy rytm zdrowych tkanek i kreślił je tam, gdzie pojawiał się dysonans. Z biegiem pracy oddech chorego stawał się coraz głębszy i spokojniejszy. Nocny wędrowiec zamknął w końcu krąg run. Krwawe ślady zabłysły na moment i wchłonęły się w skórę. Po chwili zgnilizna zaczęła cofać się w kierunku zranienia, aż w końcu zniknęła zupełnie.

Nero przetarł czoło i przymknął powieki, zbierając siły. Aktywowanie run zawsze wyciągało z niego energię. Zmęczenie potęgowało poczucie odrealnienia. Wzdrygnął się, przypominając sobie szaleńczą ucieczkę przed ludźmi, których właśnie leczył. Nie wiedział, czy zdecydowałby się im pomóc, gdyby przez nich zginął któryś z jego przyjaciół.

Po chwili otworzył oczy i przesunął się do młodego łowcy. Na większości twarzy, szyi i połowie klatki piersiowej dostrzegał ciemne ślady. Podrażnił nacięcie na palcu i zaczął proces od nowa.

*

Wilard ze złością wbił łopatę w ziemię. Piach powoli zasypywał twarze zmarłych. Skrywał ich pełne wyrzutu, puste oczy. Kolejny zamach. Odgłos padających na ciała grudek piachu. Mężczyzna czuł się bezsilny. Znowu. Nie wiedział, co jeszcze mógłby zrobić. Jego wiedza i umiejętności były niewystarczające. Zamiast leczyć żywych, zakopywał martwych.

Kurwa, ja pierdolę, co za chujowy świat.

Zgrzytnął zębami i wbił z impetem szpadel. Docisnął stopą, po czym poderwał.

Pomimo zmęczenia spieszył się. Było już późno. Niepokoił się o rannych towarzyszy, bał się tego, że znowu może któregoś z nich stracić. Splunął, myśląc o więźniu. To był jakiś chory żart, że życie jego przyjaciół spoczywało w rękach tego, który odebrał je pozostałym. Nocny wędrowiec powinien sam leżeć w tym zasypywanym dole. Z nożem między żebrami.

Mężczyzna, pogrążony w niewesołych myślach, dopiero po chwili zorientował się, że kopie sam. Zerknął na Nêspera. Bliźniak patrzył napiętym wzrokiem w stronę chaty. Wilard westchnął ciężko.

– Roger na pewno znajdzie sposób, żeby przekonać tego gnojka do współpracy. Przecież go znasz.

Nêsper drgnął, przeniósł spojrzenie na towarzysza. Spróbował się uśmiechnąć, ale na jego ustach pojawił się tylko nerwowy grymas. Kiwnął głową i wrócił do kopania. Obaj byli wykończeni. Zmęczenie odbierało nadzieję, mąciło myśli.

Słońce powoli znikało za horyzontem. Odgłosy wbijanych w glebę szpadli miały w sobie coś bardzo smutnego, coś ostatecznego.

– Myślisz, że on rzeczywiście może im pomóc? – zapytał Nêsper, nie podnosząc wzroku.

Chuj go tam wie – pomyślał Wilard, ale na głos powiedział:

– Sprawiał wrażenie, że wie, o czym mówi. Te rany same w sobie nie są groźne. Tylko to dziwne skażenie... Jeśli będzie umiał je usunąć, z resztą sobie poradzę.

Bliźniak nie odpowiedział. Pracowali dalej w milczeniu.

Kiedy wreszcie skończyli, było już prawie ciemno. Z ulgą skierowali się do chaty, z której komina unosił się dym. Zbliżając się, wyczuli zapach kolacji.

Wilard pchnął drzwi i oniemiał. Nocny wędrowiec pochylał się z nożem w ręku nad nieprzytomnym Filinem.

– Co kurwa? – sapnął zszokowany i rzucił się do ataku, wyciągnąwszy sztylet.

Nie zdążył dopaść wroga, ponieważ w miejscu osadził go niespodziewany cios. Gorącą chochlą w czoło. Obok niego stał wkurwiony Roger.

– Auuu! Co ty odwalasz!!?

– Wyglądałeś, jakbyś miał go pochlastać, zanim zdążę się odezwać. Nocny wędrowiec zgodził się nam pomóc – wyjaśnił dowódca.

– Ciekawe pod jakim warunkiem – burknął Wilard, przyglądając się uważnie poczynaniom niedawnego więźnia.

Mam do tego wszystkiego złe przeczucia – pomyślał posępnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top