Anioły są dobre

cdn opowiadania  Pakt



Mary była ostatnio jakaś zmęczona i milcząca, nie miała ochoty na wspólne wyjścia na miasto, więc John postanowił, że to on weźmie starszego synka do parku na ślizgawkę. Zima to raj dla dzieciaków, nie powinny nudzić się w domu, kiedy można porzucać się śnieżkami, ulepić bałwana, przejechać sankami czy pojeździć na łyżwach. Mały tak bardzo o to prosił. Wprost nie mógł się doczekać, aż po raz pierwszy wyjedzie na lodowisko.
Przed ślizgawką John zapiął łyżwy sobie i Deanowi i ostrożnie wyszli na taflę. John nie miał zbyt dużej wprawy, ale jakoś ślizgał się po lodzie. Przytrzymywał Deana, którego nogi rozjeżdżały się we wszystkie strony. Podekscytowany mały usiłował wyswobodzić się z ojcowskich objęć, chcąc samemu spróbować jazdy na łyżwach. Rozbawiony John w końcu mu na to pozwolił.
Oczywiście Dean długo nie ustał, zaraz klapnął pupą na lód, zanosząc się śmiechem.
- Daj mi rękę, Dee - powiedział z uśmiechem John. - Będę cię trzymał i jechał powolutku, a ty mnie naśladuj.
- Ok, tatusiu – zgodził się przejęty chłopiec i podniósł się, wyciągając obie ręce do Johna. Stał na lodowisku, chwiejąc się na łyżwach. Włosy jaśniały złociście, a zielone oczy lśniły jak gwiazdeczki. Jego słodki, śliczny synek...
Nagle – później John naprawdę nie potrafił sobie przypomnieć, jak to się stało - jeden z szybko jadących łyżwiarzy stracił równowagę i z całym impetem uderzył w stojącego z boku, uśmiechniętego Deana. Chłopiec padł jak długi na lód, uderzając twarzą w taflę, a łyżwiarz zniknął tak szybko, jak się pojawił. Przerażony John krzyknął , pochylił się nad synkiem i próbował go podnieść. Puchowa kurtka i ocieplane spodnie uchroniły Deana przed mocniejszym potłuczeniem, ale miał okrutnie poharataną twarz - krew ciekła z rozbitego nosa, rozciętej wargi i podbródka i plamiła szalik i kurtkę. Co gorsza, zdawało się, że mały stracił przytomność.
Natychmiast zebrała się wokół nich grupka przejętych gapiów, jednak John ledwo ich dostrzegał. Podniósł bezwładnego Deana w ramionach, ale nie potrafił zrobić kroku. Ręce mu się trzęsły. Służył w wojsku, więc widział sporo krwi i niejednego rannego, ale na miłość boską - nie swego synka.
Nagle przez gromadkę zebranych wokół ludzi przepchnął się jakiś mężczyzna.
- Jestem lekarzem, pomogę mu – oświadczył autorytatywnie, przejmując od Johna zakrwawione, z trudem oddychające dziecko i podjechał z nim do wyjścia z lodowiska. Winchester pospiesznie ruszył za nim, przy bramce odpinając łyżwy i szarpiąc tamtego za ramię.
- Powinniśmy jechać do szpitala – przynaglił. – Natychmiast!
- Niech się pan nie martwi, wszystko będzie dobrze – odpowiedział spokojnie mężczyzna, przysiadając z małym na ławeczce przed lodowiskiem i delikatnie dotykając jego poharatanej twarzy. Dean wciąż wydawał się nieprzytomny, ale oddychał. – Pomogę mu.
- Jak? – jęknął John. – Musimy go zabrać do... z jakiego jest pan szpitala, panie doktorze?
- Och, nie pracuję dla żadnego szpitala – uśmiechnął się mężczyzna, a jego oczy przez ułamek sekundy rozświetlił dziwny, błękitny blask. – Pracuję dla, jakby to powiedzieć, siły wyższej. Słyszałeś o Niebie, John?
Niemal figlarnie pokazał ręką zachmurzony, obiecujący śnieg nieboskłon.
„O Boże, wariat!" pomyślał John, drętwiejąc i nawet nie zauważając, że tamten odezwał się do niego po imieniu. „Jakiś świr dotyka mojego chłopca."
- Zostaw go. Ale już - warknął. Na ogół był miłym facetem, ale przecież potrafił bronić swojej rodziny. Stanowczo sięgnął po małego, ciężko posapującego przez rozbity nos.
- Spokojnie... – powtórzył mężczyzna, powstrzymując go uniesioną dłonią. - Wiem co sobie pomyślałeś, John, ale...
Czule przesunął palcami nad pokancerowaną twarzą chłopca.
Zanim Winchester zdążył wyrwać mu synka, cokolwiek powiedzieć czy w końcu zdziwić się, skąd nieznajomy zna jego imię, w jednej chwili wszystkie otarcia i skaleczenia na twarzy Deana zniknęły. Nos, podbródek i policzki chłopca znowu były zarumienione i gładkie, co najwyżej pokryte piegami - tak jak zawsze. Ślicznie wykrojone wargi nie krwawiły. Nawet na szaliku i kurtce nie został najmniejszy ślad krwi. Jakby nieszczęsny wypadek z łyżwiarzem nigdy się nie zdarzył. Mały zatrzepotał powiekami i spojrzał na ojca ze zdziwieniem.
- Przewróciłem się, tatusiu?
- Tak, ale już wszystko dobrze, Dee, ten pan pomógł ci się podnieść - odpowiedział wstrząśnięty John, pochylając się nad synkiem i niepewnie dotykając jego buzi.
- Jak... jak to zrobiłeś? – spytał bez tchu nieznajomego, który wciąż delikatnie przytrzymywał Deana. - Kim jesteś?
- Aniołem. To chyba jasne, prawda? – tamten uśmiechnął się szeroko i mrugnął do Johna. - Któż inny niż anioł potrafiłby sprawić cud?
- Sądziłem, że anioły nie istnieją – powiedział John niepewnie. - Że to tylko taka gadka ze szkółki niedzielnej...
- No cóż, byłeś w błędzie – upewnił go mężczyzna, pomagając Deanowi stanąć na własnych nogach i popychając go lekko w stronę ojca. - Istniejemy i pomagamy ludziom. Bo anioły są dobre. A tobie i twojemu pierworodnemu pomożemy zawsze i wszędzie.
- Dlaczego? – John poczuł ukłucie nieufności, choć jednocześnie był ciekaw.
- Ponieważ i ty i chłopiec jesteście dla nas wyjątkowi, zwłaszcza ten oto dzielny młodzieniec.
To mówiąc, spojrzał na Deana. Mały odwrócił się i odwzajemnił uważnym spojrzeniem.
- Jak masz na imię? – zapytał rzeczowo. – Bo ja jestem Dean. Dean Winchester.
- Och, co za niedopatrzenie – mężczyzna, który twierdził, że jest aniołem wyciągnął do chłopca rękę. - Miło cię wreszcie poznać, Deanie Winchester. Jestem Gabriel.
Ściskając drobną rączkę chłopca, ponad jego głową z powagą przyjrzał się Johnowi.
- Jeszcze się zobaczymy, ale... na razie nie mów o tym nikomu, nawet Mary – ostrzegł. - Odtąd możesz mnie uważać za waszego anioła stróża.
Uśmiechnął się po raz ostatni i... zniknął.
Ojciec i syn popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Wydawało im się jakby usłyszeli łopot ogromnych skrzydeł. A zatem anioły istniały. I były dobre.
Cudowna niespodzianka.

Gabriel, tym razem niewidzialny, z uwagą przypatrywał się obu Winchesterom. Cóż, w pierwszym kontakcie z ludźmi najważniejszy był aspekt cudu. A co najmocniej działa na psychikę człowieka? Wiadomo - cudowne uzdrowienie. Co prawda, wcześniej musiał wywołać mały, nieszczęśliwy wypadek, ale przecież cel uświęca środki.
John Winchester już wie, że anioły istnieją, są dobre i można im ufać. Poprowadzi małego Deana   tak  by   słuchał   wskazówek prosto z Nieba.
Wychowa go tak, by posłusznie poddał się swemu przeznaczeniu.  Aby Michał mógł zwyciężyć Diabła.

impala1533- Maire  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top