III
Peter Parker leżał w łóżku w jednym z pokoi rezydencji Tony'ego Starka. Był to jeden z tych pokoi, które miliarder zarezerwował specjalnie dla niego, starając się stworzyć coś, co mogłoby przypominać dom. Był tu już od tygodni, ale wciąż nie mógł się przyzwyczaić. Świeża pościel, wygodny materac, a nawet kominek, którego ciepłe światło tańczyło na ścianach, nie przynosiły jednak upragnionego spokoju. Peter powinien czuć ulgę, ale jego umysł nadal tkwił gdzieś daleko.
Zasnął zbyt szybko, zmęczony fizycznie i psychicznie. Jednak sen, zamiast przynosić ukojenie, pogrążył go w mroku. Był z powrotem w tej celi, tam, gdzie przetrzymywał go Deadpool.
Mroczne, wilgotne ściany zdawały się zamykać wokół niego, a dźwięk ciężkich kroków i chory śmiech Deadpoola wypełniały przestrzeń. Peter próbował się poruszyć, ale jego ciało było sparaliżowane, skrępowane przez pajęcze nici – te same, które zwykle były jego sojusznikiem.
Z ciemności wyłonił się Deadpool, z kataną w ręku, a jego oczy płonęły czystym szaleństwem.
— Petey, Petey... — zaczął Wade w teatralnym tonie, jakby odgrywał rolę w jakiejś parodii tragedii. — Myślałeś, że to koniec? Nie ma ucieczki od mnie, Pajęczaku! Jesteś w mojej sieci! Peter chciał krzyczeć, ale z jego gardła nie wydobył się żaden dźwięk.
Wade zbliżał się, jego twarz skrzywiona była w uśmiechu, ale nagle coś się zmieniło. Deadpool zniknął, a miejsce, które zajmował, zajęła inna postać. To był Tony. Jego twarz była poważna, a oczy patrzyły na Petera z chłodną dezaprobatą.
— Zawiodłeś mnie, Peter — powiedział pan Stark tonem, który sprawił, że serce chłopaka niemal przestało bić. — Miałeś być bohaterem, a skończyłeś jako ciężar. Nie jesteś Spider-Manem, nie jesteś nawet sobą.
— N-nie... — Peter próbował coś powiedzieć, bronić się, ale jego słowa były stłumione, jakby tonął w gęstej, lepkiej ciemności.
Pochłaniała go coraz bardziej, aż w końcu zniknął i nikt nawet nie chciał mu pomóc.
Z nagłym szarpnięciem Peter wybudził się ze snu, gwałtownie wciągając powietrze, jakby właśnie wynurzył się spod wody. Serce waliło mu jak młotem, a jego ciało było mokre od potu. Rozejrzał się po pokoju – był bezpieczny, wciąż w rezydencji, a nie w celi. Ciemność rozpraszało słabe światło zza okna, które sugerowało, że nadchodzi świt. Jednak te koszmary... te wizje... były tak realne. Jakby Deadpool nadal gdzieś tam był, czyhał na jego umysł.
Wstał z łóżka, czując, że musi się ruszyć, coś zrobić, cokolwiek, by uwolnić się od tych myśli. Zsunął nogi z łóżka i szybko założył dresy, po czym bezszelestnie wyszedł z pokoju. Rezydencja była pogrążona w ciszy, zupełnie innej niż gwar dnia, kiedy Tony pracował nad swoimi projektami, a systemy domu wydawały ciche, mechaniczne odgłosy. Peter zszedł na dół, kierując się do sali treningowej.
Tony stworzył to miejsce specjalnie dla niego, by pomóc mu odbudować siłę i pewność siebie, jednak Peter wciąż czuł, że nie zasłużył na taką pomoc. Kiedy wszedł do sali, otoczyły go symulatory walki, bieżnie, sztuczne cele i zaawansowane maszyny, ale Peter nie potrzebował technologii, aby stawić czoła własnym demonom. Stanął pośrodku sali, zamknął oczy i skupił się na oddechu. Próbował uspokoić swój umysł, ale zamiast tego fale lęku wciąż go zalewały.
Zamiast spokoju pojawiły się obrazy z celi – Deadpool, jego śmiech, katany. Zaczął biegać po sali, wymierzając ciosy w powietrze, jakby chciał uciec przed tymi obrazami. Każdy cios miał wyrzucić gniew, frustrację i strach, ale nic nie przynosiło ulgi. Bił coraz mocniej, wymachując pięściami i kopiąc niewidzialnych przeciwników. W pewnym momencie, wyobraźnia podsunęła mu obraz samego siebie, jak klęczy w celi, a Deadpool stoi nad nim, triumfując.
— To wszystko twoja wina! — szepnęła jego własna myśl, cichsza, ale bardziej przerażająca niż głos Deadpoola. — Dałeś się złamać. Zawiodłeś wszystkich.
Każdy kolejny cios zdawał się coraz bardziej bezsensowny, a w głowie Petera rozbrzmiewały wyrzuty. „Zawiodłeś Tony'ego. Zawiodłeś ciocię May. Nie ochroniłeś tych, których miałeś chronić." W końcu Peter upadł na kolana, wycieńczony, z twarzą zalaną łzami, których nie mógł już powstrzymać. Koszmar, z którym walczył, nie był tylko snem – był rzeczywistością, w której teraz żył. Został złamany, nawet jeśli nie chciał tego przyznać.
***
— Parker, co ty wyprawiasz?
Głos Tony'ego przeciął ciszę, a Peter uniósł głowę, widząc Starka stojącego w drzwiach. Z rękami skrzyżowanymi na piersi, Tony wyglądał na zaskoczonego, ale w jego oczach można było dostrzec cień troski.
— Nic... — Peter szybko wytarł łzy, próbując się opanować. — Potrzebowałem się ruszyć.
Tony westchnął cicho, podchodząc bliżej. Usiadł na podłodze obok Petera, przez chwilę nie odzywając się ani słowem. Wspólnie wpatrywali się w przestrzeń, a cisza między nimi wydawała się dziwnie kojąca.
— Wiesz, młody — zaczął w końcu Tony, łamiąc milczenie — każdy z nas ma swoje demony. Ale to, przez co ty przeszedłeś, to coś zupełnie innego. Wiem, jak to jest walczyć z czymś, czego nie możesz po prostu zniszczyć ani naprawić.
Peter spojrzał na swoje ręce, starając się nie spotkać wzroku Starka. Czuł się, jakby zawiódł wszystkich, ale przede wszystkim siebie.
— Nie chcę być ciężarem — odezwał się w końcu, jego głos był słaby i cichy. — Już i tak narobiłem dość problemów.
Tony westchnął, odchylając się lekko do tyłu. Nie od razu odpowiedział, jakby zbierał myśli.
— Zawsze tak myślisz, co? — powiedział, patrząc na sufit. — Że wszystko musisz zrobić sam. Że to na tobie spoczywa cały ciężar. Ale wiesz co? To bzdura.
Peter zerknął na niego z ukosa, zaskoczony takim tonem. Tony nigdy nie owijał w bawełnę, ale te słowa uderzyły go bardziej, niż by się spodziewał.
— Nie jesteś sam, Peter — kontynuował Stark, tonując głos. — I nie musisz być. Ja... — zawahał się na chwilę, jakby nie był pewny, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. — Ja cię nie zostawię. Nigdy więcej.
Peter patrzył na Tony'ego, próbując zrozumieć, co tak naprawdę kryło się za jego słowami. W tej chwili Stark nie wyglądał na nieustraszonego miliardera, geniusza, który zawsze miał odpowiedź na wszystko. Wyglądał na kogoś, kto sam walczy z własnymi demonami.
— Panie Stark, ja... — zaczął Peter, ale Tony podniósł rękę.
— Wiem, Peter. Wiem. Ale musisz zrozumieć jedną rzecz. Rodzina nie polega na tym, żeby każdy radził sobie sam. Jesteś moim... no wiesz... kimś ważnym. I nie pozwolę, żebyś się z tym wszystkim zmagał sam.
Peter spuścił wzrok, czując ciepło bijące z tych prostych, ale szczerych słów. Przez moment milczał, ale w końcu skinął głową.
— Dziękuję, panie Stark — powiedział cicho, a jego głos drżał od emocji.
— Nie ma za co, dzieciaku — odparł Stark, uśmiechając się.
Peter oparł niepewnie głowę na ramieniu swojego mentora i poczuł, że wreszcie wszystko może się ułożyć.
________
1041 słów
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top