終わり| 𝕆𝕨𝕒𝕣𝕚 | 𝘒𝘰𝘯𝘪𝘦𝘤

  Wrócił. Wrócił tylko przez jej smsy - inaczej olał by całkowicie od góry do dołu całą sprawę ich związku. Jednak to one go tu sprowadziły, wręcz zmusiły i chciał to mieć za sobą. Zakończyć to i mieć to po prostu w dupie. Zakończyć to jawnie i wprost, twarzą w twarz - jedynie dlatego, że miał jeszcze jakiekolwiek pokłady szacunku w sobie względem Hamidi.
  Cheyenne zaczęła się trząść niemiłosiernie, niedowierzając w jego słowa - to po to koczowała codziennie jak jakaś wariatka pod jego domem, czekając aż w końcu wróci? Łaskawie wróci. Żeby usłyszeć coś takiego?! Że to niby koniec!? Że jej nie potrzebuje?! Że JUŻ jej nie potrzebuje! Co to miało być!?
  - Uspokój się! - warknął Terrance widząc jej w jego oczach cholernie histeryczną i niepotrzebną nijak w tym wszystkim reakcję. Jej Terrance... Nie, on taki nie był.. Nigdy nie znieważył jej jakkolwiek... Nie, to nie on...
  - Musisz się uspokoić - powiedział już bez nerwów, lecz zimno, wręcz lodowato, przez co przeszły ją dreszcze, a w oczach zaczęły zbierać się łzy.
  - Nie! Nie! Nie mogę! - wykrzyczała płaczliwie. - Nie mogę! Nie mogę! - upadła bezsilnie na kolana przed nim. - Nie mogę..! Ja... - zaniosła się płaczem. - Nie mogę...! Nie mogę.. - rozpłakała się. - To boli. - zaciągnęła się głośno powietrzem. - To boli.. - zaszlochała. - Po prostu to zatrzymaj.. Proszę zatrzymaj to, to boli... - błagała go tak, po czym rozpłakała się na dobre.
  - WYJDŹ!
  - Terrance... - wychlipała bezsilnie błagalnym głosem. Wyglądała niczym sierotka albo raczej wręcz sierota na tej podłodze - rozklejona i kompletnie pokonana przez rzeczywistość jej życia. Niczym siódme nieszczęście.
  - Ok. - zacisnął szczękę. - W takim razie ja wyjdę. Nie ma problemu. - wystrzelił wściekle rękoma ku górze, po czym zaszczycił ją ostatnim spojrzeniem - wyzutym z uczuć do niej, jak i jakichkolwiek ludzkich emocji spojrzeniem. Istnie psychopatycznym. Istny psychopata. Istny psychopatyczny Terry Silver - strona jej Terrance'a, której nigdy nie poznała i nie pozna, a na pewno nie w pełnej odpowiedniej tego określenia krasie.
  - Nie idź... - wyszeptała ociężale, jak i z trudem przy tym oddychając, gdy ruszył ku wyjściu. Na marne ów słowa były - bo parę sekund później usłyszała potężne trzaśnięcie drzwiami, a następnie wściekle, jak i szybko odjeżdżający samochód mężczyzny.
  Jej płacz w mig stał się niewyobrażalnie głośny, przejmujący i rozrywający jej duszę, połączony z nieustającym szlochem i jej bezsilnymi krzykami rozpaczy.
  Nie wyobrażała sobie tego nigdy...
  Bo... bo naprawdę bardzo mocno go pokochała. A teraz zobaczyła to - coś, czego nie przypuszczała, coś, czego tak bardzo nie chciała - nigdy przenigdy... nie chciała. Koniec. Końca. Ich koniec. Ich końca. Ich wspólny koniec. A może jedynie jej koniec - bo to ona jedyna coś czuła. Coś odczuwała. A może czuła teraz to wszystko za nich dwoje? Nie wiedziała... Ale wiedziała, że to, co czuje jest jak żałoba - rozrywa i doprowadza samemu sobą do śmierci. Do śmierci z bólu straty, do śmierci ze stracenia miłości. Miłości swego życia.
  Czyli... to taki koniec nas czekał..? - przeszło jej przez myśl, gdy w końcu wypłakała wszystkie łzy i była całkowicie wyczerpana targającymi jej ciałem emocjami. Nadal targającymi jej wymęczonym tym wszystkim organizmem.
  Dźwignęła się chwiejnie z podłogi i niczym on wcześniej opuściła budynek. Niegdyś dom. Ich dom. Ich wspólny dom. Niczym... Koniec. Ich koniec. Ich wspólny koniec. Niespodziewany, bolesny koniec..

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top