Rozdział XVI
Genji Shimada.
Hanzo obracał wąską karteczkę między palcami, co kilka sekund ponownie spoglądając na eleganckie, kształtne litery. Za każdym razem, prychał i wściekał się na siebie, bo wewnątrz miał nadzieję, że to wszystko jest jedynie wymysłem jego wyobraźni. Że znów ma halucynacje.
To McCree jako pierwszy powiedział mu o świątecznej tradycji Overwatch, czyli losowaniu kartek z imieniem konkretnego agenta, aby później podarować mu prezent. Oczywiście można było też dać coś komuś innemu, ale zazwyczaj były to jedynie drobnostki, które miały świadczyć o wdzięczności i uznaniu. Hanzo nigdy przedtem nie obchodził świąt - było to sprzeczne z jego religią, a ojciec uznawał to za stratę czasu. Może gdyby wylosował kogoś, kogo łatwiej byłoby uszczęśliwić, mógłby bawić się lepiej.
Hanzo był dobrym słuchaczem. Wiedział, że Hana marzy o nowej palecie cieni do powiek, Winston o encyklopedii, a Torb nowym młocie. Genji w przeciwieństwie do nich, nigdy nie mówił o swoich pragnieniach. Naturalnie, łucznik mógł iść na łatwiznę i sprezentować mu kubek z głupim napisem. Tak tanie zagranie nie leżało jednak w jego naturze.
— Tu jesteś, Legolasie! — zawołał Lúcio, podjeżdżając do Hanzo na rolkach. Shimada błyskawicznie zgniótł kartkę, wrzucając ją do swojej kieszeni. Od kilku godzin ukrywał się w sali treningowej, w oczekiwaniu, aż wylądują w Chinach. Tam miała rozpocząć się ich misja, ponoć dość prosta i przyjemna, polegająca jedynie na powstrzymaniu Blackwatch przed przedostaniem się do gabinetu jednego z naukowców, który pracował nad nowym metalem, z którego można by stworzyć najbardziej wytrzymałe omniki na świecie.
Agenci czekali już na dole, a temat prezentów nie schodził im z ust. Z tego powodu, oficjalnie Hanzo chciał im wmówić, że wolał ćwiczyć w samotności w wolnym czasie, aby być przygotowanym na każdą ewentualność. Nieoficjalnie, nie potrafił spojrzeć na swojego brata.
— Ćwiczyłem — oznajmił Shimada. Rozłożył ręce, aby chłopak mógł zobaczyć łuk i kołczan, leżące przy jego stopach. Wątpił, aby Lúcio dał się nabrać, skoro Han nie był nawet spocony, jednak młodzieniec nadal się uśmiechał, zajmując miejsce obok. Japończyk upewnił się, że karteczka jest bezpieczna w jego kieszeni, po czym spojrzał na swojego towarzysza.
— W porządku, przecież nie przyszedłem, aby urządzać ci przesłuchanie, chłopie. — Muzyk poklepał Hanzo po ramieniu. Z słuchawek chłopaka wydobywała się jakaś klubowa muzyka, prawdopodobnie jego nowy utwór.
— Stresujesz się, co?
— Bzdura! — wykrzyknął Shimada, przekonany, że Lúciowi chodziło o sytuację z Genjim. Dopiero chwilę później zrozumiał, że tak naprawdę chłopak pytał o walkę. Nie mógł przecież wiedzieć o sekrecie, który tak ciążył w jego kieszeni.
— Nikomu nie powiem — obiecał Lúcio, kładąc rękę na sercu. Słysząc to, Hanzo roześmiał się z ulgą, nieco histerycznie. Odbijało mu. Najchętniej podzieliłby się swoimi obawami z McCree, jednak... Kowboj rozpłynął się w powietrzu. Nie przyszedł na śniadanie, nie odpisywał na wiadomości. Najgorszy był fakt, że nikogo to nie obchodziło. Kiedy tylko wypowiadał słowo ,,McCree", ludzie natychmiast go ignorowali, nawet Genji.
Hanzo wcale się nie martwił. Wykazywał jedynie przyjacielską troskę.
— Ja... — Przez chwilę Shimada zastanawiał się, czy powinien powiedzieć młodemu muzykowi o tym, co go trapiło. Intuicja podpowiadała mu jednak, że nie byłaby to rozsądna decyzja. Lubił Lúcia, naprawdę, ale wolał nie dzielić się z nim poważnymi sekretami. Zwłaszcza, że przyjaźnił się z Haną, która z łatwością mogła wydobyć od niego każdą informację.
— Dobrze znam stres przed walką, wiesz? — Lúcio kołysał się w rytm muzyki, a jeden z jego dredów muskał ucho Hanzo. Łucznik zazdrościł mu tego spokoju. — Pamiętam, jak bardzo bałem się swojej pierwszej bitwy. Do tamtego czasu byłem jedynie muzykiem, więc wiele osób miało wątpliwości, czy dam sobie radę. Wyznaczono mnie do bitwy w Wiedniu, w środku lata. To miała być niewielka walka, porównywalna do bójki, więc nasz oddział również nie był zbyt liczny.
— Czy to opowieść z rodzaju: ,, mimo przeciwności losu, pokonałem wszystkie trudności, wygrywając nie tylko z omnikami, lecz także z samym sobą"? — zapytał, naśladując podniosły ton głosu Reinhardta. Słysząc to, Lúcio roześmiał się serdecznie, kręcąc głową. Przez to Hanzo poczuł swego rodzaju ulgę.
— Nie. Byłem tak podekscytowany, że nie zauważyłem nawet, że założyłem lewą rolkę na prawą stopę i na odwrót. Sam nie wiem, jak to się stało. W każdym razie, gdy na horyzoncie pojawiły się siły Szponu, chciałem podjechać nieco bliżej i... Uderzyłem o ścianę. Obudziłem się dwa dni później na Posterunku Gibraltar. — Hanzo mimowolnie się roześmiał. Na twarzy Lúcio również pojawił się szeroki uśmiech. — Stwierdziłem, że kompletnie nie nadaje się do pracy w Overwatch. Powiedziałem Łasce, że gdy tylko wydobrzeję, wracam do muzyki. Pewnie mi nie uwierzysz, ale jeszcze tego samego wieczora przyszedł do mnie Jack Morrison. To było już po incydencie w Szwajcarii, dlatego jego widok wzbudzał w człowieku podziw, ale i strach. Pierwszy raz widziałem go wtedy bez maski. Nadal pamiętam te oczy, pełne smutku i melancholii. Zadedykowałem mu nawet jedną z moich piosenek.
Hanzo zdecydowanie się z nim zgadzał. Oczy Jacka miały w sobie coś dziwnie magnetyzującego, co sprawiało, że człowiek nie potrafił oderwać wzroku.
— Pewnie nie powinienem tego mówić, ale podobno Gabe zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, oczarowany ich kolorem. — Brazylijczyk odkaszlał, jakby chciał cofnąć swoje słowa. — W każdym razie, sądziłem, że przyszedł, aby osobiście mnie wyrzucić. On jednak wręczył mi słuchawki i powiedział, żebym następnym razem wsłuchał się w muzykę. Każda walka ma swój rytm.
Lúcio ściągnął z szyi swoje słuchawki, nakładając je na uszy Hanzo. Po chwili rozległy się pierwsze dźwięki gitary, a następnie dołączył do nich męski śpiew. Była to spokojna ballada, która sprawiła, że Hanzo niemal natychmiast zaczął się rozluźniać. Jego głowa opadła na ramię chłopaka, po czym przymknął powieki.
Domyślał się, iż była to ta słynna piosenka o Jacku, jednak on oczami wyobraźni widział kogoś innego. Twarz McCree uśmiechała się do niego dokładnie tak, jak wtedy na Ilios. Prawdopodobnie nie znał nikogo piękniejszego, niż kowboj w tamtej chwili. Ten dołeczek w policzku, łobuzerski błysk w oku, sposób, w jaki odgarniał włosy z czoła...
Hanzo sam nie zauważył, kiedy jego stopy zaczęły kołysać się w rytm melodii. Nienawidził tańczyć, ale ta muzyka miała w sobie coś wyjątkowego. Coś, co sprawiało, że natychmiast się rozluźnił, a jego problemy przestały tak go martwić. Genji ucieszyłby się nawet z worków na śmieci, bo byłby to prezent od brata.
Ktoś ścisnął mocno ramię Hanzo, na co ten podskoczył. Otworzył oczy, a przed sobą ujrzał Lúcia z przepraszającą miną. Mężczyzna ściągnął słuchawki ze zmarszczonymi brwiami.
— Sorry, chłopie. Athena właśnie oznajmiła, że wszyscy agenci, biorący udział w misji, mają stawić się na dole.
— W porządku — oznajmił. Wziął łuk i kołczan, ale gdy tylko wstał, natychmiast zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zachwiał się jak pijany McCree, raz w lewo, raz w prawo. Muzyk natychmiast ruszył mu na pomoc, chwytając mocno za ramię, aby pomóc mu zachować równowagę.
— Co się stało? Piłeś dziś odpowiednią ilość płynów? Znowu nie dojadasz posiłków? Kiedy Angela ostatni raz pobierała ci krew? Muszę poprosić ją o wyniki...
— Nic mi nie jest — odpowiedział słabo. Lúcio zgromił go wzrokiem i chociaż Hanzo nie był bojaźliwym człowiekiem, było w tym coś niepokojącego. Usiłował więc się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu jedynie krzywy grymas. — To przez smoki. Nadal nie doszedłem do siebie po wydarzeniach na Ilios.
To była prawda, ale jedynie częściowa. W rzeczywistości smoki domagały się ruchu i rozlewu krwi. Słyszał ich wycie w swoich snach. Nie był w stanie nad nimi panować, a one traciły cierpliwość...
— Muszę powiadomić Jacka. Potrzebujesz wypoczynku.
— Nic mi nie będzie. Zaufaj mi.
— Słuchaj Hanzo. Wiem, ile znaczył dla ciebie tamten chłopiec i że chciałbyś się zemścić, ale...
— Powiedziałem, że dam radę.
Proszę bardzo. Oto i on, ten słynny ton Młodego Mistrza. Nie powstydziłby się go ojciec, zwłaszcza, że Lúcio natychmiast się speszył. Nie chciał być dla niego ostry, naprawdę. Zwłaszcza, że chłopak był dobrym materiałem na sojusznika. Jednak strach jak zawsze wziął górę. Nie zniósłby, gdyby ktoś dowiedział się o jego słabości.
Bez słowa opuścili salę.
***
Ich grupa liczyła zaledwie sześć osób.
Torbjörn od razu wręczył Hanzo i Lúcio znajomą słuchawkę, z której natychmiast rozległo się przywitanie Atheny. Poza nimi wytypowano jeszcze Reinhardta, Mei oraz Genjiego. Obecność brata była dla łucznika zaskoczeniem, zwłaszcza, że cyborg nawet nie pochwalił się, że będą razem współpracować. Niestety, nie miał nawet czasu, aby z nim porozmawiać, bo wejście do poduszkowca otworzyło się z głośnym sykiem.
Wieża Lijang była olbrzymim budynkiem, należącym do Lunar Colony. Na to przynajmniej wskazywało neonowe, błękitne logo nad wejściem do środka. O dziwo, na tym kończył się jego prestiż. Nie było tu ani śladu zwalającej z nóg nowoczesnej technologii. Nie, jedynie eukaliptusy w ogromnych donicach i dziesiątki schodów. Mimo wszystko, na tle nocnego nieba, Wieża prezentowała się wyjątkowo okazale.
Poduszkowiec Overwatch wylądował w specjalnie wyznaczonym do tego miejscu, co nieco zaskoczyło Hanzo. Do tej pory sądził, że ich środek transportu był czymś nadzwyczajnym. Nie miał jednak zamiaru narzekać — droga z bazy do centrum Ilios potrafiła zająć godzinę. Wątpił, aby teraz mieli tyle czasu.
Nie był do końca pewny, kogo powinien się trzymać. Lúcio zniknął z pola jego wzroku, jeszcze przed tym, jak łucznik zaczął przyglądać się otoczeniu. Drugą opcją było śledzenie Torbjörna, co nie było zbyt trudne, zważając na jego niski wzrok i fakt, że uwielbiał wykrzykiwać hasła, mające na celu motywację całej drużyny.
— Agencie Shimada proponuję boczne wejście — oznajmiła uprzejmie Athena. Shimada nieco się zaczerwienił. Chociaż miał opory, by odłączyć się od grupy, postanowił posłuchać się omniczki. Ciągle zapominał o jej obecności.
Skręcił w prawo, wbiegając po wąskich schodkach. Drzwi były już otwarte, chociaż zabezpieczano je kodem, co wnioskował po konsoli z przyciskami na ścianie. Najwyraźniej nie doceniał potęgi umysłu Winstona.
— Och — mruknął, gdy wszedł do budynku. Pomieszczenie, w jakim się znajdował, prawdopodobnie miało służyć jako poczekalnia. Na ścianie, obok pomarańczowych foteli, wisiały plakaty dotyczące kolonii księżycowej Horyzont. Naprzeciwko stało eleganckie biurko, które z pewnością spodobałoby się jego ojcu.
— Proszę iść naprzód, agencie Shimada — ponagliła Athena. Hanzo skinął głową, choć nie mogła tego zobaczyć, za co zaraz skarcił się w myślach. Tym razem miał do wyboru dwoje drzwi, jedne okrągłe, a drugie kwadratowe. Nie wahał się ani chwili, wybierając tę drugą opcję. — Musisz dostać się na górę.
Shimada niemal wbiegł po schodach, ignorując migoczące ekrany i buczące komputery. Doskonale wiedział, iż znalazł się właśnie w samym sercu całego budynku. Bał się, że gdyby wykonał jeden niewłaściwy ruch, wszystko mogłoby pójść z dymem. Kiedy dostał się wreszcie na mały taras widokowy, bitwa już trwała.
Torbjörn z szaleńczą prędkością ulepszał swoją wieżyczkę, podczas gdy Rein próbował go osłonić. Tuż obok przejeżdżał Lúcio, pilnując, aby nikomu nie stała się krzywda. Genji ciął omniki swoją kataną, więc Hanzo postanowił nie być mu dłużny. Bezzwłocznie wystrzelił serię strzał, które trafiły wszystkie roboty otaczające jego brata.
Niestety, sprawy skomplikowały się, gdy do omnickich sił Blackwatch, dołączyli żołnierze. Ludzie. Japończyk zdawał sobie sprawę z faktu, że wielu potrzebowało pieniędzy, jednak dlaczego w taki sposób? Głupcy.
— Agencie Shimada, proszę zachować czujność. Trupia Wdowa znajduje się niedaleko.
Wdowa.
Hanzo zazgrzytał zębami, mrużąc powieki. Ta kobieta znajdowała się na szczycie listy osób, z którymi chciał wyrównać rachunki.
Spojrzał na swoją rękę, podwijając rękaw. Jego tatuaż emanował błękitną poświatą, a smoki podgryzały niecierpliwie jego skórę, domagając się pożywienia. Nie było to bardzo bolesne, przypominało delikatne igiełki, jednak łucznik zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli nie da im tego, czego chciały, ucierpi. Jednocześnie nadal był zbyt słaby, aby uwolnić je jak na Ilios.
Postanowił wykorzystać je inaczej.
Wyciągnął zwykłą strzałę, koncentrując na niej całą swoją uwagę. Smoki ukąsiły go mocniej, aż zachwiał się na nogach, a przed oczami pojawiły się mroczki. Bez wątpienia zdziczały. Po tylu latach uśpienia i braku odpowiedniego treningu, nie pozwalały ujarzmić się tak łatwo, jak dawniej.
Shimada otarł pot z czoła, starając się oprzeć chęci oparcia się o ścianę. Zamiast tego podszedł bliżej krawędzi tarasu, spoglądając na toczącą się pod nim bitwę. Walka wyglądała chaotycznie, jednak Overwatch mozolnie przebijało się przez szeregi Blackwatch. Jednakże obecność Wdowy stanowiła dla nich poważne zagrożenie.
Hanzo ponownie skupił swoją uwagę na strzale, przymykając powieki. Wyobrażał sobie, jak dwa smoki owijają się wokół niej, naznaczając ją swoją mocą. Ciepło w jego dłoniach było obiecującym znakiem. Niestety, ten sukces napełnił go zbyt dużą arogancją i pychą. Przerwał proces o wiele za szybko, bo gdy otworzył oczy, uczucie ciepła zniknęło. Połowa strzały świeciła słabym błękitnym blaskiem, a twarz Shimady wykrzywił brzydki grymas.
— Zawsze coś — mruknął nieprzyjemnie. Wziął swój łuk, modląc się w myślach do bogów, aby jego szalony plan wypalił. Strzała, którą wystrzelił, pomknęła nad hełmem Reinhardta, który wydał z siebie wiązankę przekleństw. Na szczęście wbiła się w ścianę, za którą ukrywała się Wdowa. Hanzo szybko policzył w myślach do trzech, a gdy zamrugał kilkukrotnie coś się zmieniło.
Jego zmysły wyraźnie się wyostrzyły, chociaż z doświadczenia wiedział, że nie był to szczyt możliwości jego smoków. Nie miał zamiaru jednak zachowywać się jak niewdzięczny kretyn, bo osiągnął swój cel. To dzięki nim mógł dostrzec wszystko, co działo się za ścianą w obrębie paru metrów od strzały.
Nie był w stanie zobaczyć Wdowy w pełnej krasie, ale mógł obejrzeć zarys jej ciała. Stała prosto, czekając w skupieniu jak drapieżnik, czający się na dogodny moment, by zaatakować swoją ofiarę. On nie miał tyle czasu na przygotowanie się do ataku. W najlepszym razie została mu minuta z haczykiem. Napiął strzałę, celując idealnie w miejsce, w którym znalazłaby się głowa Wdowy, gdy wychyliłaby się ze swojej kryjówki.
Smoki traciły cierpliwość, a on był zbyt słaby, aby przywołać je do porządku. Oczekiwanie zawsze było najgorsze, jednak nigdy przedtem nie stresował się aż tak. Miał tylko jedną szansę, żeby wykonać swoje zadanie poprawnie. Na dodatek to była jego okazja na zemstę. Życie za życie.
,,Kazała ci patrzeć, jak Agis umiera".
Wdowa wreszcie się poruszyła, ale za plecami Hanzo rozległ się metaliczny odgłos, który odbił się echem od ścian sterowni. Miał teraz zaledwie dziesięć, może piętnaście sekund, zanim przeciwnik do niego dotrze. Serce waliło mu jak szalone, kiedy zrobił kilka kroków w przód. Jeżeli uda mu się trafić snajperkę, chciał, aby na niego patrzyła. Chciał, żeby wiedziała, że nie zapomniał.
— Nie — syknął. Tracił panowanie nad mocą smoków: kontury Wdowy zaczynały się zacierać, odgłosy walki przestały być aż tak ogłuszające, a nozdrza wyczuwały jedynie zapach benzyny i metalu.
Hanzo oddał strzał w ostatniej chwili, jednak nie dane było mu zobaczyć efektów swojej pracy. Ogromna, stalowa łapa złapała go w pasie, po czym brutalnie rzuciła o ścianę w sterowni. Uderzył mocno o komputery i ekrany, aż przez chwilę stracił oddech. Płuca miał tak ściśnięte, że nabranie powietrza przychodziło mu z ogromnym trudem.
Próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie i opadł na ziemię. Poczuł jak coś ciepłego i lepkiego spływa mu z nosa. Krew. Obraz rozmywał mu się przed oczami. Nie zaskoczyło go to. Używanie smoków, gdy był w tak złym stanie, nie mogło być dobrym pomysłem.
Robot znów go chwycił. Omniki Blackwatch stawały się coraz potężniejsze i straszniejsze, a ten był doskonałym przykładem potwierdzającym tę tezę. Miał potężną paszczę, wyposażoną w trzy rządki ostrych zębów. Na dodatek jego potężne łapska posiadały długie pazury, które rozerwały materiał kyudo Hanzo.
Potwór ryknął na niego, a Shimada poczuł odór siarki. Odruchowo chciał sięgnąć po łuk, jednak nie znalazł go u swojego boku. To nieco go otrzeźwiło. Broń musiała zostać pod ścianą, a bez niej był kompletnie bezużyteczny.
Więc tak przyjdzie mu umrzeć? Wielka metalowa puszka pożre go w chwili, w której wszystko powoli zaczynało się układać. Nie dowie się nawet, czy jego strzała trafiła Wdowę...
Najpierw Hanzo myślał, że jedynie wymyślił sobie zielony błysk. W głowie nadal mu wirowało, więc nie wykluczał halucynacji. Potem stwierdził, iż to tajemnicze światło pojawiło się na jednym z migających ekranów, ale... Ostrze katany, długie jak jego ręka, ucięło łapsko potwora. Łucznik spadł na podłogę, a obok znalazła się bezwładna, odcięta część omnika. Robot ryknął, jednak broń natychmiast znalazła się w jego tułowiu. Katana z łatwością cięła jego metalowy pancerz, jakby było zrobione z masła.
Ciało omnika opadło na podłogę, a Genji schował broń. Wyciągnął dłoń w stronę brata, aby pomóc mu wstać. Hanzo z wahaniem przyjął pomoc, nadal chwiejąc się na nogach.
— Było blisko — powiedział łucznik, na co drugi mężczyzna skinął głową.
— Widziałem, jak cię zaatakował. Nie mogłem pozwolić, abyś stracił życie dwie minuty po tym, jak stałeś się bohaterem.
— Bohaterem? — powtórzył, podejrzewając, że chyba za mocno uderzył się przy upadku. Nie zrobił niczego wyjątkowego, poza tym, że prawie dał się zabić jakiemuś przeciętnemu omnikowi. Hanzo wziął swój łuk z podłogi.
— Trafiłeś Wdowę. Twoja strzała pozostawi jej niezłą bliznę na twarzy.
Hanzo uśmiechnął się szeroko. To był dobry początek jego zemsty.
— Wygrywamy?
— Tak. Teraz to już tylko formalność. — Bracia wybiegli ze sterowni, udając się na dół, gdzie miała trwać walka. Jednak poza garstką omników, nic więcej im nie groziło. Po Wdowie nie było śladu, jednak Hanzo domyślał się, iż jego dzisiejszy czyn nie ujdzie mu płazem.
— Hanzo! — zawołał radośnie Torb, kiedy jego wieżyczka dobijała ostatnie roboty. Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu, a po chwili jego imię było wykrzykiwane tak głośno, że słyszeli je wszyscy w zasięgu kilku kilometrów od wieży. Rein bez trudu podniósł łucznika i posadził go sobie na barana, jak czteroletnie dziecko. Hanzo próbował zejść, jednak Niemiec był silniejszy.
Rein niósł go aż do bazy, gdzie powitano go z równie wielkim entuzjazmem. Każdy chciał go dotknąć i powiedzieć coś miłego, a Mei nieśmiało zaproponowała, iż powinni to uczcić w jednym z chińskich barów. Ta informacja sprawiła, że Torb podekscytował się jeszcze bardziej.
— Powinniśmy zaprosić McCree — oznajmił Hanzo, jednak Genji pokręcił głową. — Nie widziałem go cały dzień. Samotność nie jest dobrym doradcą.
— Wiem, ale... — cyborg urwał, wbijając wzrok w podłogę. Agenci rozeszli się do swoich pokojów, aby odświeżyć się przed wyjściem. Hanzo wiedział, że nikt nie mógł ich podsłuchać (może poza Atheną), lecz i tak ściszył głos. — Nie dziś.
— Dlaczego?
— Nie możesz po prostu mi zaufać? Nie powinieneś go dziś widzieć i tyle.
— To nie jest odpowiedź.
— Nie mogę ci powiedzieć, okej? Po prostu daj sobie spokój. Idź do siebie, weź prysznic i załóż coś... mniej hanzowego. Musimy uczcić twoje wielkie osiągnięcie. Trafienie Wdowy już po kilku miesiącach w Overwatch... Jestem z ciebie taki dumny. — Łucznik poczuł rumieniec na twarzy. Słowa brata napełniły go dziwną lekkością i ciepłem. Sam nie wiedział, dlaczego te słowa tyle dla niego znaczą.
Genji poklepał go jeszcze po ramieniu, po czym odmaszerował do swojego pokoju. W tym czasie Hanzo zmierzał do swojej sypialni, jednak... Myśl o samotnym McCree nie dawała mu spokoju. Ponadto nie rozumiał, dlaczego nie mógł go teraz zobaczyć. Wiedział, że nie powinien do niego iść, jednak nie mógł się powstrzymać. Jego nogi same szły w tamtym kierunku.
Drzwi, prowadzące do sypialni McCree, były uchylone, ale Hanzo i tak postanowił zapukać. Kowboj nie odpowiedział. Czyżby już spał? Nie, ze środka dało się usłyszeć dziwny stukot oraz brzdęk szkła. Shimada przegryzł wargę, niepewny, co miał robić dalej. Zapukał jeszcze raz, ale ponownie został zignorowany.
Łucznik rozejrzał się dyskretnie po korytarzu. Intuicja podpowiadała mu, że Genji mógł mieć rację i Hanzo nie powinien był tu przychodzić. Z drugiej strony, co jeżeli kowbojowi coś się stało? Drzwi były przecież uchylone, więc ktoś mógł wcześniej zakraść się do środka i...
Shimada ostrożnie przekroczył przez próg sypialni, natychmiast pojmując, co się stało. W pomieszczeniu było gorąco i duszno, a w powietrzu unosił się zapach alkoholu, potu i wymiocin. Rolety szczelnie zasłonięto, ale na nocnym stoliku paliła się świeca. Tam też, na materacu, siedział McCree, oparty plecami o wezgłowie swojego łóżka. Łagodny blask ognia oświetlał jego bladą twarz. Jego spojrzenie było nieprzytomne, a z kącika półprzymkniętych ust zauważalne były zaschnięte wymiociny.
Hanzo podszedł bliżej, ignorując puste butelki pod swoimi stopami. Skrzyżował ręce na piersi, jakby chciał zebrać się w sobie. Miał ochotę jak najszybciej opuścić to pomieszczenie, ale McCree pomógł mu wielokrotnie, nie zważając na okoliczności. Wyglądało na to, że teraz role się odwróciły i to łucznik mógł zaoferować mu wsparcie.
— Proszę, proszę — wybełkotał kowboj. Shimada wielokrotnie widywał mężczyznę w stanie nietrzeźwości, ale tym razem wyglądał on bardziej złowrogo. Po jego łobuzerskim uśmiechu nie było śladu, zamiast tego pojawił się pełen ironii grymas.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał, nie kryjąc swojej odrazy. Metalowe palce McCree bębniły rytmicznie o szyjkę butelki whisky, stojącą między jego nogami.
— Czy to nie oczywiste? Szczególnie dla takiego mądrego chłopca, jak ty. — Głos Amerykanina ociekał sarkazmem, co było do niego kompletnie niepodobne. Hanzo stał przez chwilę w kompletnym szoku, oglądając, jak jego przyjaciel bierze kolejny łyk trunku. Znali się już ponad trzy miesiące i przez cały ten czas kowboj nigdy go nie obraził. Ba! Gdyby ktoś powiedział o Hanzo coś złego, on pierwszy stanąłby w jego obronie.
— Znów próbujesz zachlać się na śmierć? Pragnę ci przypomnieć, że ostatnio ci się nie udało.
— Cóż, rozmowa z tobą z pewnością utrudnia mi próbowanie. Bądź tak łaskaw i zejdź mi z oczu.
Tatuaż Hanzo zalśnił, zanim zdążył się opanować. McCree odruchowo sięgnął po Rozjemcę, w ostatniej chwili orientując się, że jego rewolwer musiał być gdzieś indziej. Jego wzrok podążył w stronę nocnego stolika, gdzie obok świecy leżała jego broń, a obok niej nóż.
Shimada nie miał jednak głowy do tego wszystkiego. Przeżył już ponad czterdzieści lat i nigdy wcześniej nie spotkał się z podobną bezczelnością. Gdyby usłyszał takie słowa od kogokolwiek innego, bez wahania uległby presji smoków. Ale przecież to był McCree, jego przyjaciel, a może nawet i ktoś więcej. Ten sam McCree, który ryzykował własnym życiem, aby go ocalić. Ten sam McCree, który opowiadał mu anegdoty z życia członków Overwatch.
Ten sam McCree, który prawie pocałował go na Ilios.
— Nie jesteś sobą.
— Jakbyś to ty znał mnie najlepiej, Gabe. Możesz wreszcie stąd wyjść?
— Gabe? — powtórzył łucznik. Przez twarz McCree przebiegł grymas bólu, gdy uświadomił sobie swój błąd. Widząc jego cierpienie, Hanzo odruchowo zrobił krok w jego stronę, po czym zmusił się do zostania na swoim miejscu. Ta pomyłka musiała być istotna.
—Hanzo — wycedził Amerykanin przez zaciśnięte zęby. Wziął potężny łyk alkoholu, a głowa opadła mu bezwładnie na pierś. — Nikt ci nie mówił, żebyś tu dziś nie przychodził?
— Cóż...
— Oczywiście, że ci mówili — przerwał mu. Kowboj uniósł głowę, a na jego twarzy malowało się szaleństwo. Wycelował w łucznika swoim palcem wskazującym i dopiero wtedy Hanzo dostrzegł, że pozostałymi palcami podtrzymywał kawałek materiału. Skarpetę? Shimada wytężył wzrok, co nie było łatwym zadaniem, gdyż przedmiot był ciemny, a światło świecy nie było szczególnie pomocne. Jednakże po chwili zrozumiał, że była to czapka. Prosta czapka, bez żadnych naszywek. — Musiałeś im pokazać, że są w błędzie, co? Wielki Hanzo Shimada jest bohaterem z krwi i kości, który potrafi dokonać niemożliwego. Nic dziwnego, że was ze sobą mylę. Jesteście tacy sami, ty i Reyes.
— Ja nie buduję armii, aby podbić świat. Nie porywam swoich przyjaciół, aby zrobić im pranie mózgu.
— Och, więc masz jakichkolwiek przyjaciół? A Genji przypadkiem zamknął się w tym pancerzu, hę? Nie sądzę, żeby to właśnie go kręciło, stawiałbym raczej na blon...
— Nie masz pojęcia o tym, co miało miejsce — warknął Shimada. Smoki ryczały pod jego skórą, a on nie potrafił już panować nad swoim gniewem. McCree czy nie, nikt nie miał prawa obrażać Genjiego, szczególnie w jego obecności. Niestety, paskudny uśmieszek kowboja jedynie upewnił go, że odsłonił swój czuły punkt.
— Też chciałeś władać. Być głową rodzinnego biznesu, ambitnie, muszę przyznać. Wiesz, Genji lubił o tym opowiadać. A jeszcze bardziej lubił mówić o liście tortur, jakie ci zafunduje, zanim cię zabije. Sam osobiście podsunąłem mu kilka pomysłów, ale najlepszy niestety należał do niego. Chciał odcinać ci części ciała, kawałek po kawałku, tak jak ty...
Hanzo nie potrafił tego dłużej słuchać. Chwycił nóż ze stolika, zanim zdążył zorientować się, co robi. Przyłożył ostrze do gardła kowboja, nieco za mocno przyciskając jego czubek, bo z tego miejsca spłynęła strużka krwi. McCree nawet się nie skrzywił, jakby od samego początku na to czekał. Rozchylił delikatnie usta, jakby zastanawiał się, co powiedzieć, aby Shimada zdecydował się go zabić.
Hanzo wielokrotnie podcinał ludziom gardła. Przez większość swojego życia robił to bez zastanowienia, nawet uważał taką śmierć za akt łaski. Śmierć była niemal natychmiastowa, aczkolwiek bolesna. W przypadku kowboja wiedział jednak, że nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby skazał go na taki los. Po tym, jak prawie zabił Genjiego, postanowił, iż zabójstwo kogokolwiek będzie jedynie ostatecznością.
Na samą myśl o kowboju wykrwawiającym się na jego oczach, po plecach Japończyka przebiegł dreszcz. Zabrał ostrze z jego gardła, a po minie McCree domyślał się, iż nie tego oczekiwał. Zabolało. Nawet po tym wszystkim, co razem przeszli, ten głupiec sądził, że wystarczyło odrobinę go obrazić i sprowokować, aby obudzić w Shimadzie przeszłość.
Łucznikowi zakręciło się w głowie. Zmęczenie po ostatnich misjach w połączeniu z tą koszmarną sytuacją oraz odorem sprawiała, że ledwo trzymał się na nogach.
— Dla twojej wiadomości — zaczął, wkładając w swoje słowa całe swoje serce — jestem teraz innym człowiekiem. Nie sądzę, aby twój ukochany Gabriel był do tego zdolny.
— Spierdalaj, Hanzo.
Tym razem Shimada postanowił się z nim nie wykłócać. Spojrzał na niego z niedowierzaniem, które po chwili ustąpiło miejsca chłodnej obojętności. Nie miał bladego pojęcia, kim był ten siedzący przed nim człowiek, lecz na pewno nie był to jego farmer.
Japończyk odwrócił się na pięcie. Wciąż trzymał w dłoni nóż, jednak wolał nie odkładać go na miejsce. Miał dziwne przeczucie, że McCree mógłby zrobić z niego użytek jeszcze tej nocy. Bez wahania rzucił ostrzem w stronę ściany. Broń wbiła się w nią jak w masło, przy okazji przechodząc przez oko jakiegoś aktora z westernu na plakacie. Po chwili wziął również Rozjemcę. Amerykanin usiłował złapać łucznika za ramię, ale gdy tylko się pochylił, zleciał z łóżka z hukiem. Wymamrotał coś pod nosem, jednak nie był w stanie podnieść się z podłogi samodzielnie.
Hanzo go zignorował. Odłożył rewolwer na najwyższą półkę regału z książkami, po czym opuścił sypialnię McCree.
Dopilnował, aby drzwi były zamknięte.
***
Mei zaprowadziła ich do najdziwniejszego baru, jaki Hanzo w życiu widział. Mieścił się on na samej górze jednego za szklanych wieżowców w centrum miasta, na dodatek zajmując dwa piętra budynku. Dzięki swojej lokalizacji z panoramicznych okien można było podziwiać całą dzielnicę. To sprawiało, że bar stał się prawdziwą mekką dla turystów.
Wszystkie meble wykonano z ciemnego drewna w połączeniu z metalowymi elementami, a czerwień i złoto dominowały w wystroju. Za długą barową ladą stały regały wysokie po sufit, oferujące prawdopodobnie każdy możliwy rodzaj alkoholu. Barmanami były omniki, nieróżniące się w swojej budowie od ciała człowieka. Na dodatek każdy z nich miał na sobie elegancki garnitur z kolorową muchą pod szyją.
Po lewej od baru znajdował się parkiet taneczny. Oświetlały go jedynie światła z dyskotekowych kul, a co jakiś czas specjalne maszyny produkowały sztuczną mgłę, bąbelki lub, ku uciesze gości, holograficzne projekcje stadka motyli. Ich obecność wywoływała w ludziach najwięcej emocji, bo ich krzyki zagłuszały muzykę, a każdy próbował złapać jednego z nich. Ponadto, tuż obok konsolety DJ-a, znajdowały się łazienki oraz wyjście na taras widokowy, ulubione miejsce par.
Po prawej ustawiono rzędy stolików. Przy jednym z nich siedzieli właśnie agenci Overwatch, którzy nie mogli opędzić się od fanów. Po akcji na Ilios, która w Chinach była tematem numer jeden, co rusz podchodzili do nich ludzie, aby poprosić o autograf bądź wspólne zdjęcie. Najbardziej rozchwytywani byli Reinhardt, Genji oraz Hana z Lúciem, głównie ze względu na swoją światową karierę. Hanzo na szczęście nadal mógł wykorzystać fakt, iż nadal był świeżym ,,nabytkiem" Overwatch i niewiele osób w ogóle go rozpoznawało.
Dzięki temu Shimada miał okazję podziwiać jeden z bardziej osobliwych widoków w swoim życiu: ludzi i omniki razem. Do tej pory jedyne roboty, jakie spotykał (nie licząc Zenyatty i Bastiona) albo chciały go zabić, albo ich zadaniem była służba człowiekowi. Chińskie omniki swobodnie rozmawiały, tańczyły czy piły, głównie specjalną mieszaninę smoły i oleju. Chińczycy ufali im nawet po ostatnich wydarzeniach i traktowali jak równych sobie. To zrodziło w głowie Hanzo setki myśli, a jedną z nich było wspomnienie, jak zniszczone roboty leżały na placu przy studni w Grecji.
— Hanzo? — Głos Genjiego wyrwał go z zadumy. Od dłuższego czasu beznamiętnie przyglądał się, jak Bastion tańczy wraz z Łaską i Mei. Omnik miał prawdziwy talent taneczny, szczególnie gdy tańczył swoją wersję makareny. Poza tym, Hanzo bawił się swoim kuflem z piwem, wodząc palcem po jego krawędzi.
— Hm?
— Jesteś strasznie cichy. — Cyborg nie miał na twarzy maski, więc dało się dostrzec, jak bardzo był zmartwiony. W kącikach oczu pojawiły mu się te charakterystyczne zmarszczki, które świadczyły o tym, że właśnie myśli nad czymś wyjątkowo skomplikowanym. Łucznik zmarszczył brwi, próbując odgonić od siebie natrętne wspomnienia z dzieciństwa. — Wszystko w porządku?
Donośny stukot sprawił, że obaj bracia jednocześnie spojrzeli w lewo, gdzie siedział Torb. Szwed musiał uderzyć swoją metalową ręką o stół, bo spoczywała ona na blacie w towarzystwie odłamków szkła, które wcześniej prawdopodobnie były szklankami. Był cały czerwony od alkoholu, a na wąsach zostały mu okruszki po chipsach.
— Byłeś u McCree, prawda? — zarechotał donośnie, przyciągając uwagę pozostałych. Hanzo chciał zapaść się pod ziemię, gdy poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia swoich towarzyszy. Plotki były uwielbianym źródłem informacji w Overwatch, chociaż ciężko było kogokolwiek za to winić.
Torb wziął jego milczenie jako odpowiedź twierdzącą na swoje pytanie.
— Wiedziałem! — zawołał radośnie, machając w stronę kelnerki, aby przyniosła mu kolejnego drinka. Genji zachłysnął się powietrzem, patrząc na brata z niedowierzaniem. Na twarzach pozostałych pojawił się identyczny wyraz współczucia, jakby doskonale wiedzieli, co miało miejsce w sypialni McCree. — Twoja mina mówi wszystko, kochaneczku. Czyżbyś poznał wreszcie mroczną stronę swojego błazenka?
Hanzo skrzywił się, słysząc te określenia. Zdecydowanie nie był fanem pijanego Torba.
— Mówiłem ci, żebyś sobie odpuścił — westchnął cyborg. — Nie powinieneś był widzieć go w tym stanie, szczególnie dziś.
— Niby dlaczego? — powiedział wreszcie, o wiele ostrzej, niż zamierzał. Miał już serdecznie dość tych wszystkich zagadek na temat przeszłości. Do cholery, po tylu miesiącach spędzonych w organizacji, powinien dostać kredyt zaufania. — Cały czas mówicie do mnie, że nie mogę wiedzieć o Blackwatch, przeszłości czy Gabrielu Reyesie. Mam dość tego, że jestem traktowany jak nierozumne dziecko! Jestem tu już wystarczająco długo, aby móc poznać choć kilka waszych sekretów!
Hanzo zignorował stłumiony okrzyk agentów, gdy wypowiedział imię Żniwiarza. Swoim krzykiem przyciągnął uwagę kilku turystów, ale po chwili wzięli go jedynie jako awanturnika i odeszli szybkim krokiem. Wewnątrz nadal kipiał z wściekłości, choć teraz mu ulżyło. Genji również nieco spokorniał, próbując chwycić go za rękę. Nic z tego. Hanzo wycofał swoją dłoń, udając, że niczego nie zauważył. Po historii McCree nie potrafił patrzeć na cyborga bez wstrętu i odrazy wobec samego siebie.
— Wiesz, to nie jest takie proste — zaczął Lúcio, ale Torbjörn przerwał mu niemal natychmiast.
— On zasługuje na wyjaśnienia — powiedział poważnym tonem, ignorując mordercze spojrzenie Genjiego. Pozostali obserwowali rozwój sytuacji z taką fascynacją, jakby oglądali mecz pełen zwrotów akcji.
— To nie jest dobry pomysł — ostrzegł cyborg, po czym skierował swoją uwagę na Hanzo. Widząc jego minę, łucznik od razu wiedział, że jego brat chciałby jak najszybciej zakończyć ten temat. Z drugiej strony, to była jego jedyna szansa. Jeżeli teraz się wycofa, być może do końca życia będzie trwał w nieświadomości. — Wiem, że zależy ci na odkryciu prawdy, ale lepiej, aby niektóre tajemnice nie ujrzały światła dziennego. Błagam cię, przemyśl to jeszcze.
— Muszę wiedzieć — oznajmił zdecydowanie. Odgarnął włosy ze swojego policzka, patrząc na brata hardo. Genji musiał doskonale znać ten wzrok, bo natychmiast odwrócił głowę, bardziej instynktownie, niż ze strachu. Słynne surowe spojrzenie Młodego Mistrza, które mogło zmusić wroga do natychmiastowego wyznania wszystkich swoich sekretów. — Proszę.
— Dziś jest kolejna rocznica dnia, w którym McCree poznał Gabriela Reyesa — wyrzucił z siebie Rein. Jego głos nieco się załamał, gdy wypowiadał pełne imię Żniwiarza. Zadziałało ono również jak zaklęcie, bo przy stoliku natychmiast zapanowała grobowa cisza, przerywana jedynie bębnieniem palcami Lúcia. Genji sięgnął po swoje piwo, a Hanzo zrobił to samo.
Teraz wszystko zaczynało nabierać sensu. Przypuszczenia Shimady okazały się trafne, bo stan kowboja faktycznie związany był z Gabem. Agresja ze strony McCree była niczym więcej, jak reakcją obronną, podżeganą alkoholem.
— Eichenwalde — mruknął Hanzo, przez co Genji zadławił się swoim piwem. Uderzył pięścią o stół, mrużąc niebezpiecznie oczy. Uwydatniło to jedynie jego zmarszczki, ale z drugiej strony wydawał się być jeszcze groźniejszy.
— Koniec tematu. Jeżeli ktokolwiek powie o McCree jeszcze słowo, dopilnuję, aby było ono ostatnim w waszym życiu. Jasne?
Łucznik nie brał jego groźby na poważnie, ale pozostali agenci spuścili głowy. Nawet Torbjörn, ostatnia nadzieja Shimady na odkrycie prawdy, zamilkł. Do ich stolika podeszła dwójka turystów, chcących zrobić sobie zdjęcie z Lúcio. Ich przybycie rozładowało nieco atmosferę, bo kilkoro agentów zaczęło się wygłupiać.
Hanzo jednak nie miał zamiaru kończyć tego tematu. Pociągnął brata za ramię.
— Moglibyśmy porozmawiać? Na osobności — dodał szybko, czując na sobie ciekawskie spojrzenie Zenyatty. Genji skinął głową, po czym obaj odeszli od stołu. Łucznik prowadził, starając się przecisnąć przez tłum podchmielonych tancerzy. Wyszli na taras, a łagodny wiatr rozwiewał Hanzo włosy. Wreszcie mógł odetchnąć pełną piersią, jakby przez cały ten czas jego płuca były zaciśnięte.
Taras był dość wąski, ale wystarczająco szeroki, aby mogli iść ramię w ramię. Okrążał on całe piętro wieżowca, więc bez przeszkód mogli znaleźć sobie miejsce na uboczu, z dala od obściskujących się par i turystów. Ludzi było tu o wiele mniej, niż wewnątrz, jednak sensację wzbudzała szklana podłoga, na którą Hanzo starał się nie spoglądać. Wybrał miejsce z widokiem na góry za miastem, co przypominało mu o Hanamurze.
— Coś się stało? — zapytał Genji. Jego brat jedynie skinął głową, gdyż żadne słowa nie chciały mu przejść przez usta. Wciąż słyszał głos McCree, mówiący o liście tortur, jakie chciał mu zafundować cyborg.
Hanzo nie miał mu tego a złe. Na miejscu Genjiego też zrobiłby wszystko, aby odegrać się na swoim oprawcy. Dziwił go jedynie fakt, iż teraz cyborg wcale nie wyglądał na żądnego zemsty i rozlewu krwi. Wręcz przeciwnie. Był opanowany bardziej, niż kiedykolwiek przedtem.
— Ładny widok. Przypomina mi dom — oznajmił łucznik. W odpowiedzi usłyszał jedynie westchnięcie. W powietrzu unosił się zapach deszczu i wilgotnej ziemi. — Nie jest ci zimno?
— Mój pancerz automatycznie dostosowuje odpowiednią temperaturę. Mogę ustawić ją manualnie, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nie sądzę jednak, abyśmy przyszli tu, by dyskutować o moim nowym ciele, chyba że chciałeś podyskutować o pewnych intymnych częściach. Mogę udzielić ci odpowiedzi, jednak wyraźnie widzę, że coś jest nie tak. Czy ma to związek z McCree?
Hanzo przegryzł wargę, wbijając wzrok w podłogę. Z całej siły chwycił za barierkę bezpieczeństwa, jakby chciał się od niej odepchnąć i runąć w dół.
— Kowboj... — zaczął, po czym ugryzł się w język. McCree nie był świadom swoich działań i nawet po dzisiejszym zajściu, Hanzo nie potrafił mówić o nim źle, ani narażać go na kłopoty. — Nie bądź na niego zły. On nie wiedział, co mówi.
— W porządku, rozumiem. Wiem, jak trudny bywa w tym dniu. Jest jeszcze gorszy niż Bastion w trybie czołgu. Z drugiej strony nie mam zamiaru go usprawiedliwiać. Widzę, jak bardzo jesteś spięty.
— Ja...
— Kochasz go.
Hanzo zamarł. Nie zrobił nic, aby ukryć szok na swojej twarzy, bo wiedział, że to nie miałoby sensu, gdyż Genji zawsze potrafił czytać w nim jak w otwartej księdze. Mimo wszystko zachował dystans, czyli drogę ucieczki, której użyłby w razie potrzeby.
— Słucham? — Nie miał pojęcia, jak udawało mu się brzmieć na tak spokojnego i opanowanego, gdy jego serce wyrywało mu się z piersi.
— Kochasz go — powtórzył cyborg, głośniej. Tym razem powiedział to po japońsku, ale kilkoro turystów i tak odwróciło się w ich stronę. Prawdopodobnie mieli nadzieję, iż będą świadkami jakiejś pijackiej awantury. — Kochasz McCree.
— Od jak dawna wiesz? — Ze wszystkich pytań, to wydawało mu się najtrafniejsze.
— Od chwili, w której spotkaliście się po raz pierwszy. Widziałem spojrzenie, jakim go obdarzyłeś.
— Hm.
— Nie martw się. Chyba nawet Hana nie podejrzewa, że uczucie McCree może być odwzajemnione.
Hanzo ukrył twarz w dłoniach. McCree czul to samo? To brzmiało tak irracjonalnie, nieprawdopodobnie i cudownie jednocześnie. Nie był jednak pewien, czy po dzisiejszej nocy będą jeszcze w stanie na siebie spojrzeć.
— To złe — szepnął łucznik, powoli spoglądając na brata. Żałował, że Genji miał na twarzy maskę, zdecydowanie bardziej wolałby móc spojrzeć mu w oczy. Na dodatek Hanzo poczuł pod powiekami łzy. — Wiesz, co powiedziałby o tym ojciec. To choroba, Genji. Najgorsze jest to, że ja nie chcę się z niej wyleczyć.
— Bzdura! — wykrzyknął cyborg. Światło w jego pancerzu zmieniło kolor na czerwony, a po chwili wróciło do znajomego odcienia szmaragdowej zieleni. — Ta twoja ,,choroba" to miłość, Hanzo. Nieważne, kim jesteście. Nic złego nie zrobiłeś.
— Ale ojciec... — powiedział słabo, jak skarcone dziecko. Takie zachowanie nie przystało ponad czterdziestoletniemu mężczyźnie, ale w tamtej chwili Shimada kompletnie o to nie dbał. Ciężar poczucia winy i tych wszystkich emocji, które miesiącami w sobie dusił, wreszcie spadł z jego barków. — Próbowałem z tym walczyć. Naprawdę. Ale nie potrafię. Nie umiem poradzić sobie z tym, co czuję, gdy na mnie patrzy. Kiedy mnie dotyka.
— Ojciec był złym człowiekiem, bracie. Zrobił nam pranie mózgu i wiecznie nastawiał przeciwko sobie. To musi się wreszcie skończyć. Jesteśmy rodziną. Ostatnimi smokami na świecie.
— J-jest coś jeszcze. Obiecałem sobie, że nie zwiążę się z nikim, aby być fair w stosunku do ciebie. McCree wspomniał dziś o torturach, jakim chciałeś mnie poddać. Pragnę jedynie dowiedzieć się, czy to prawda.
Zielone światło w pancerzu Genjiego zamrugało kilkakrotnie, jakby miał on problemy z przetrawieniem tej informacji. Teraz nie potrzebował już niczego więcej, aby wiedzieć, że McCree go nie okłamał... Dlatego sam nie wiedział, dlaczego ta informacja tak go zaskoczyła. Nerwowo nawijał kosmyk włosów na palec, jakby to miało mu pomóc uporządkować myśli. Cyborg również miał z tym problem, bo zaczął przechadzać się tam i z powrotem, na tyle, na ile pozwalał mu taras.
— Nie skłamał — wyznał wreszcie. — Chciałem cię zabić. Przez pewien czas, szczególnie w okresie rehabilitacji, ta myśl była jedynym, co trzymało mnie przy życiu. Nienawiść i pragnienie zemsty postawiły mnie na nogi, szybciej niż lekarstwa Łaski. Myśl o twojej śmierci była dla mnie motywacją do tego, by nauczyć się chodzić na nowo. Wielokrotnie namierzałem cię w Hanamurze, a później w innych miejscach na świecie. Kiedy wreszcie myślałem, że jestem gotowy, by wypełnić swoją misję, pojawił się Zenyatta. To on przypomniał mi, iż jedynie poznając siebie możemy zaznać ukojenia. Ty również mógłbyś z nim porozmawiać.
Hanzo nie był w stanie na niego spojrzeć. Nie mógł patrzeć na dzieło swoich błędów, lecz Genji chyba tego nie zauważył. Nagle postanowił mocno przytulić swojego brata, pod którym ugięły się kolana. Łzy spłynęły po policzkach Hanzo.
— Wybacz mi — szepnął. — Wybacz mi, za to, co zrobiłem.
— Już dawno ci przebaczyłem. Jesteś teraz wolnym człowiekiem, Hanzo. Życie należy do ciebie, a miłość może wreszcie uzdrowić twoje serce, bracie. Pozwól jej działać.
Hanzo przytaknął, z niewiadomych przyczyn przypominając sobie fragment legendy, którą pamiętał z dzieciństwa.
Smok przycupnął na ziemi. Po raz pierwszy w życiu wyraźnie ujrzał otaczający go świat. Stał się człowiekiem. Nieznajomy okazał się jego poległym bratem.
Zjednoczeni ruszyli w drogę, aby odbudować to, co kiedyś zniszczyli...
Dziękuję za czas jaki poświęciliście na czytanie i pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca. Pozdrawiam i kocham z całego serca <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top