Rozdział XV
— Wygląda na to, że mamy spokój na kolejny tydzień. Chyba, że ktoś postanowi zorganizować dziś ,,siedem minut w niebie".
McCree odłożył na półkę miotełkę do kurzu, biorąc się pod boki i oglądając rezultat swojej ciężkiej pracy. Odkąd zaczęli pracę nad magazynem, zmieniło się tak wiele rzeczy, że ciężko było poznać to miejsce. Wreszcie można było je nazwać zbrojownią, należącą do tak wybitnej organizacji, jak Overwatch. Najnowszym udogodnieniem, poza większą amunicją i rodzajem broni, były kolorowe, plastikowe pudła. Każdy agent miał obowiązek o nie zadbać oraz ozdobić, wedle uznania. Pozornie nie było to nic nadzwyczajnego, ale miło było patrzeć, jak agenci ze sobą współpracują i przechwalają się swoją pracą.
Ponadto Torbjörn zaczął pracować nad ulepszeniem niektórych broni. Nowe shurikeny Genjiego były jeszcze bardziej wytrzymałe oraz ostre od swoich poprzedniczek. Działo Winstona miało większą pojemność, a wzmacniacz Lucia mógł działać mocniej. Teraz, gdy Overwatch lepiej poznało swoich przeciwników, wreszcie wiedzieli, gdzie tkwiły ich słabe punkty.
— Prawdopodobnie masz rację — westchnął Hanzo. Klęczał na podłodze, kilka cali dalej, zawzięcie coś polerując. To dzięki niemu zamiast imprezować z resztą drużyny, spędzali noc w tym miejscu. Shimada odwrócił głowę w stronę kowboja, uśmiechając się tak, że Jessemu natychmiast zmiękły kolana. Japończyk podniósł się powoli. — Nigdy nie wiadomo, na jaki pomysł wpadnie Hana po trzech butlach Mountian Dew.
McCree przytaknął, próbując zignorować fakt, że łucznik musiał podtrzymywać się półki, by stać prosto. Odkąd wrócili z Ilios, Hanzo nadal nie wrócił do dawnej formy. Minęły ledwo trzy dni, w ciągu których większość agentów nie przestawała świętować wygranej, a on wyglądał coraz gorzej. Miał coraz więcej siwych włosów, a policzki nieco mu się zapadły. Hanzo również źle sypiał, a Lúcio skarżył się na jego krzyki w nocy.
Za pierwszym razem, kiedy Shimada miał problemy ze wstaniem z podłogi, McCree natychmiast wyruszył z odsieczą. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Hanzo, aby zastygł w miejscu. Było jasne, że mężczyzna chciał zachować godność oraz honor, nawet w takim momencie. I chociaż Jesse kompletnie nie rozumiał jego motywów, postanowił się nie wykłócać. W końcu nie miał do czynienia z dzieckiem, a z dorosłym mężczyzną, który mógł skopać mu tyłek w dziesięć sekund, nawet w obecnym stanie.
— Powinieneś porozmawiać z Łaską — zasugerował Amerykanin łagodnie, prawdopodobnie setny raz w przeciągu ostatniego tygodnia. Hanzo zignorował tę uwagę, puszczając się regału, głownie po to, aby udowodnić, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. Genji pewnie zrobiłby to samo, więc McCree uznał, że bycie cholernie upartym jest dziedziczne w rodzinie Shimada. — W porządku, mądralo. W takim razie powinniśmy się przespać.
Dopiero, kiedy wypowiedział te słowa, dotarło do niego, jak dwuznacznie to zabrzmiało.
— Czyżby? — zapytał rozbawiony łucznik, unosząc brew. Policzki McCree spłonęły rumieńcem, który dotarł aż po czubki jego uszu i rozlał się po jego szyi. Wiedział, że Hanzo nie wziął jego słów na poważnie, ale pewnie będzie wypominać mu to do końca świata.
— Rozumiesz, co miałem na myśli. Chociaż to również brzmi całkiem przyjemnie, kochanie.
— Głupiec — mruknął Japończyk. Jesse żartobliwie trącił go w bok swoim łokciem, a Hanzo natychmiast mu oddał. Obaj uśmiechnęli się głupkowato, lecz po chwili na twarzy łucznika pojawił się grymas bólu, tym razem nie z powodu fizycznych dolegliwości. Agis. Chłopiec prześladował go nie tylko w snach — często pojawiał się zupełnie znienacka, kiedy Hanzo najmniej się tego spodziewał. McCree doskonale go rozumiał. Jego Agisem był Gabriel Reyes oraz pozostałe demony przeszłości.
Tym razem Jesse zignorował protest Shimady, pomagając mu usiąść na podłodze. Sam zajął miejsce naprzeciwko, biorąc lodowate dłonie mężczyzny w swoje. Hanzo zadrżał, ale się nie wycofał. Z tego, co zdążył zauważyć Jesse, jego przyjaciel kompletnie nie był przyzwyczajony do fizycznego kontaktu, ale teraz nie próbował się już z niego wycofywać.
— Co tym razem, Han? — spytał cicho. Ana zawsze rozmawiała z nim o koszmarach i wspomnieniach. Nauczyła go, że duszenie w sobie własnych emocji sprawiało, że jego głowa pęczniała od niewypowiedzianych myśli. Przynajmniej tak to określała. Bardzo często żałował, iż nie ma jej blisko, aby mogła mu doradzić. W takich sytuacjach starał się myśleć w ten sposób, co ona. Tego właśnie chciał użyć na Hanzo.
— Nie mogę sobie tego wybaczyć, farmerze — oznajmił gorzko. Przegryzł wargę z taką siłą, że pojawiła się krew. Odwrócił wzrok, spoglądając na różowy pojemnik Smugi. Lena ozdobiła go rysunkami gwiazdek, serduszek oraz małą naklejką z jednorożcem. W ten sposób zapoczątkowała rywalizację między agentami na najładniejsze pudełko. Łaska nawet przebąkiwała coś o konkursie z nagrodami.
Na pojemniku Hanzo znalazła się jedynie ciemna, duża plama. Lúcio żartował, że było to jego serce, czyli czarną dziurę. Była to jedynie próba rozładowania napięcia, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że rysunek przedstawiał oliwkę.
— Nie umiem znieść myśli, że nie zostanie zapamiętany jako bohater. Jego śmierć... Ja... — Shimada urwał, nabierając powietrza. Dłonie zaciskał tak mocno, że zbielały mu kłykcie. — Czuję się jak wtedy, kiedy straciłem Genjiego. Co jest ze mną nie tak? Dlaczego nie potrafię uratować tych, na których mi zależy?
Bohater. McCree robił wszystko, aby nie ukazać współczucia, jakie czuł w stosunku do łucznika. Hanzo gardził wszelką litością, przez co przypominał mu Gabriela. Na pewno przypadliby sobie do gustu.
— Wiesz... Myślę, że najważniejsze jest to, że zapamiętają go ludzie, którym faktycznie na nim zależało. To, że nie piszą o nim w prasie czy nie mówią w telewizji, nie oznacza, że nie zapisał się na kartach historii. Sam kiedyś powiedziałeś, że postaci z podręczników są tak nierealne, że ciężko uwierzyć, iż kiedykolwiek chodzili po ziemi. A Agis żyje przecież w twoich wspomnieniach. Ponadto zrobiłeś wszystko, aby go ocalić. Nie mogłeś przewidzieć tego, co zamierzało Blackwatch. Wdowa za to zapłaci, masz moje słowo.
Shimada nie wyglądał na przekonanego, jednak nie odezwał się ani słowem. Przez następną godzinę obaj siedzieli na podłodze, nadal trzymając się za ręce, aż Hanzo powoli oparł głowę o jego ramię. Wkrótce zasnął, a Jesse nie przestawał głaskać go po dłoni.
***
Następnego dnia McCree obudził się niezwykle wcześnie. Znów śnił o Eichenwalde, ale jego sen jak zawsze kończył się w tym samym momencie, kiedy miażdżyły go trupy. Jego pościel była przemoknięta od potu, podobnie jak podkoszulek i bokserki kowboja. Westchnął z niezadowoleniem, ładując wszystko do kosza na brudną bieliznę. Następnie przewiązał w pasie ręcznik, jednocześnie wygrzebując z szafy jakąś koszulkę oraz dresy.
Korytarz okazał się być pusty, ale to zbytnio go nie zaskoczyło. Większość agentów powinna jeszcze spać bądź być już na śniadaniu lub w pokoju rozrywki. To właśnie w tym ostatnim miejscu najczęściej próbowano wygrać walkę z kacem.
Z ulgą stwierdził, że nikt nie dotarł jeszcze do łazienki, dlatego mógł wybrać najlepszy prysznic. Odkręcił kurek z gorącą wodą, pogrążając się w krainie własnych myśli. Jack nie zdradził jeszcze, dokąd się udawali, ale McCree i tak chciał wziąć wolne do końca tygodnia. Morrison pewnie nie powinien być zaskoczony tą decyzją, ale gdyby chciał mu odmówić, Jesse przygotował już sobie historyjkę o grypie. Poprosił nawet Zenyattę, aby się za nim wstawił. Obiecał omnikowi, że będzie mu pomagać w pracy nad ogrodem co najmniej trzy godziny w tygodniu.
Zaczął nucić melodię ,,Cotton Eye Joe", jednocześnie uderzając stopą o posadzkę. Rozkoszował się samotnością oraz faktem, że nikt nie kazał mu się zamknąć. Mimo że prysznice były osobne, często obrywał kawałkami mydła od niezadowolonych agentów, którzy nie przepadali za jego śpiewem ani nuceniem. Jedynie Lúcio trzymał jego stronę, twierdząc, iż ma zadatki na naprawdę wybitnego piosenkarza.
Woda zaczęła robić się letnia, dlatego Jesse zdecydował się wyjść. Nałożył ubrania, mijając się z Torbem na korytarzu. Skrzat wyglądał tak posępnie, że McCree wątpił, aby pamiętał, co robił ubiegłej nocy. Skinął mu głową na powitanie, nawet nie czekając na odpowiedź. Burczenie w jego brzuchu stawało się coraz głośniejsze, a bez kawy czuł się jak zombie. Dobrze, że chociaż prysznic nieco go orzeźwił.
W stołówce siedziała już większość agentów. Mei oraz Lena przygotowywały posiłki, a Symmetra nakładała sobie jajecznicę. Przy wspólnym stole, poza Angelą, Luciem i Haną, siedzieli bracia Shimada. McCree przyłapał się na tym, że kiedy tylko tu wchodzi od razu wyszukuje wzrokiem Hanzo. Czuł się z tym nieco jak stalker, ale chciał mieć pewność, iż łucznik nie wycofał się znów z życia społecznego.
Podszedł do stolika, na którym stały ekspresy do kawy oraz automaty z sokami. Na żółtej tacy przy jednym z urządzeń znajdowały się czyste kubki. W czasie, gdy urządzenie przygotowywało mu kawę, on podszedł do stołu z jedzeniem. Nałożył sobie wszystkiego po trochu, niemal widząc już potępiające spojrzenie Łaski. Wreszcie, gdy wszystko było gotowe, usiadł na swoim miejscu.
— Ty też, Ang? — roześmiał się. Kobieta rozmasowywała skronie z wyraźnym zmęczeniem. Blond włosy związała w kok, a niesforne kosmyki spływały po obu stronach jej bladej twarzy. Chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagą, bo Łaska prawie nigdy nie piła alkoholu, ale w porę się powstrzymał. Mimo kaca, Angela pewnie by się zemściła, gdyby powiedział o kilka słów za dużo. Nawet jego urok nie zdołałby go ocalić.
— Cały pokój wiruje — powiedziała słabo, opierając głowę o ramię Lúcia. Chłopak nie wyglądał o wiele lepiej. — Nigdy nie wypiję już wina. Przysięgam.
— I nigdy nie urządzimy już trzydniowej imprezy — poparł ją. Wkrótce dwójka medyków zaczęła wymieniać się radami, jak wyleczyć kaca. McCree przestał zwracać na nich uwagę. Znacznie bardziej interesował go Hanzo, który co parę sekund ziewał i nawet nie próbował się z tym kryć. Genji za każdym razem próbował wsadzić mu palec do ust, obrywając od brata w ramię za karę.
— Wyglądasz, jakby przebiegło po tobie stado dzikich mustangów — podsumował zmartwiony Jesse. Hanzo prawdopodobnie nie spał całą noc, nawet po tym, gdy wrócili już do swoich sypialni. Stąd pojawiły się podpuchnięte, przekrwione oczy. Genji prychnął, przeciągając się jak kot.
— Znając twojego chłopaka, w jego kowbojskim slangu znaczy to, że i tak wyglądasz jak dzieło sztuki.
— Nie jesteśmy razem — zaprotestowali równocześnie McCree i Hanzo. Słysząc to, Hana natychmiast się na nich spojrzała, niemal wypluwając swoje naleśniki. Ich deklaracja podziałała również na cyborga, który ściągnął maskę, aby posłać im znaczące spojrzenie, mówiące: ,,Mnie nie oszukacie!". Obaj zachowali jednak kamienne twarze.
— Nawet po tym, co stało się na Ilios? Dalej jesteście jedynie ,,przyjaciółmi"? — Ninja wykonał znak cudzysłowu w powietrzu. Ton jego głosu zdradzał jednak rozczarowanie. Genji pragnął, aby Hanzo wreszcie był szczęśliwy i chyba naprawdę wierzył, że McCree mógł mu to szczęście dać. — Jesteście okropni. W każdym razie, powinieneś pogadać z Zenyattą. Może dałby ci coś na sen.
— Albo spróbuj z nim porozmawiać o swoich problemach, Han — podłapał Jesse, wdzięczny, że wreszcie zmienili temat. — Jest świetnym terapeutą, a kiedy usłyszysz o reinkarnacji i...
Urwał, gdy na horyzoncie pojawił się Rein. Trzymał długą, bawełnianą i wściekle czerwoną skarpetę w białe paski. Przy stoliku zapanowała grobowa cisza, którą przerwała Hana. Pisnęła tak głośno, że kowboj zmuszony był zakryć sobie uszy.
— Tak! — krzyknęła, podskakując na swoim krześle. Jej entuzjazm był zaraźliwy, gdyż uśmiech zagościł na twarzach kilku innych osób, chociaż Łaska i Lúcio zrobili się jeszcze bardziej niemrawi. Starsi agenci doskonale wiedzieli, co oznaczał widok tej skarpety, ale Hanzo wydawał się być zagubiony. Widząc jego niepewność, Genji natychmiast przejął pałeczkę.
— Mamy już grudzień, więc tradycja Overwatch nakazuje wylosować osobę, której zrobisz prezent. Nie martw się, jeżeli będziesz chciał obdarować mnie czymś fajnym za bycie najlepszym bratem albo kogokolwiek innego, nie ma problemu — wytłumaczył, sięgając w stronę skarpety. Wilhelm pacnął go po dłoni.
— McCree jest pierwszy.
— Ja? — zapytał. To nie wróżyło niczego dobrego.
— Owszem. Jack chce cię widzieć. Jak najszybciej, kowboju.
Brew Jessego poszybowała w górę, a on sam wyraźnie zbladł. Morrison chciał go widzieć? Dlaczego? Znowu chciał go wyrzucić? Westchnął ciężko, ignorując ciekawskie spojrzenia. Sam chciałby wiedzieć, co przeskrobał Zamknął oczy, wkładając dłoń do skarpety.
W głębi duszy liczył na to, że wylosujeLúcio albo Bastiona. Im najłatwiej było robić prezenty.
Wyciągnął świstek papieru, po czym powoli go otworzył, czując na sobie spojrzenie wszystkich. Kiedy zobaczył imię i nazwisko, wypisane starannym pismem, jego serce stanęło. Otworzył szeroko oczy, nie dowierzając, że ktokolwiek mógł mieć takiego pecha, jak on.
— O wilku mowa! — zawołał wesoło Rein, nie widząc marsowej miny kowboja.
Jack Morrison.
Miał robić prezent cholernemu Jackowi Morrisonowi.
***
Drzwi pokoju numer siedem przypominały bardziej wejście do tajnego bunkra, aniżeli sypialnię. McCree bywał kilkadziesiąt razy w królestwie Morrisona, a ten element nadal wywoływał u niego gęsią skórkę. Wielkie, potężne wrota, wykonane z metalu, odpornego na większość pocisków. Po bokach widniał misterny, geometryczny wzór, który u przeciętnego człowieka wzbudziłby zachwyt albo zostałby zignorowany. Dla doświadczonego agenta, takiego jak Jesse, było jasne, że człowiek pokroju Jacka, nie bawiłby się w takie rzeczy. Pod wzorem ukryto różnorodne przewody, element mechanizmu, który w razie zagrożenia, zabezpieczyłby gabinet dowódcy przed zniszczeniem.
Jesse spojrzał posępnie na tabliczkę z imieniem i nazwiskiem Żołnierza-76. Wiedział, że nie powinien kazać mu na siebie czekać, ale na samą myśl o wejściu tam i spojrzeniu mu prosto w oczy, serce podchodziło mu do gardła. Nie miał bladego pojęcia, czego miał się spodziewać, zwłaszcza, że ich relacje były w opłakanym stanie.
Uśmiechnął się pod nosem. Nie wahał się ani sekundy, gdy w grę wchodziło życie Hanzo. Bez problemu pobiegł w nieznane, narażając własne życie, a teraz bał się stanąć twarzą w twarz z podstarzałym, aroganckim staruszkiem z kijem, wiecznie wetkniętym głęboko w...
Zapukał, a odgłos rozniósł się echem po pustym korytarzu. McCree ściągnął z głowy kapelusz. Wiedział, że Morrison nienawidził, gdy nosił go w jego obecności, odbierając to jako brak szacunku. I choć Jesse zrobiłby wszystko, aby mu dokuczyć, to nie była odpowiednia chwila na dolewanie oliwy do ognia. Przygładził włosy dłonią, chociaż to nie mogło mu za bardzo pomóc. Powinien wreszcie wziąć się za siebie.
Mechanizm powoli zaczął się otwierać, przy akompaniamencie trzasków i pisków. Jesse miał ochotę zakryć sobie uszy, jak małe dziecko. Jack musiał przedyskutować to z Torbem, choć hałaśliwe drzwi były pewnie na szarym końcu listy jego zmartwień.
Kowboj wyprostował się, jeszcze zanim został wpuszczony do środka. Sypialnia Morrisona, a raczej jego gabinet, na pierwszy rzut oka nie wcale się nie zmieniła. Może jedynie dodano kilka regałów z dokumentami. Jesse ostrożnie postawił stopę na miękkiej wykładzinie.
— Cokolwiek złego się stało, to nie byłem ja! — zawołał, siląc się na poczucie humoru. Jack nawet nie podniósł głowy znad dokumentów. Machnął jedynie dłonią, dając mu znak, aby podszedł bliżej. Kowboj wykonał kilka niepewnych kroków, a drzwi za jego plecami zamknęły się z piskiem. Wówczas wiedział, że nie było już odwrotu. — Nie boisz się, że kiedyś się tu zatrzaśniesz?
Cisza. Gdy zbliżył się do Morrisona, zauważył istotną zmianę. Drugie biurko, o wiele mniejsze i skromniejsze, niż to Jacka, stało tuż pod ścianą. Na jego blacie panował absolutny porządek: wszystkie dokumenty posegregowano alfabetycznie. Nawet długopisy w prostym, białym kubku z wyszczerbionym brzegiem, ułożono kolorami.
— Nie wiedziałem, że masz sekretarkę — zażartował. Jack kolejny raz puścił to mimo uszu, wskazując palcem na obrotowy fotel naprzeciwko siebie. McCree kusiło, aby skomentować to w jakiś bezczelny sposób, lecz w porę ugryzł się w język.
Obrotowy fotel ugiął się zdradziecko pod ciężarem kowboja. Z tej perspektywy miał idealny widok na dowódcę oraz na to, nad czym aktualnie pracował. Jack nie miał na twarzy maski, która zazwyczaj kryła wszelkie oznaki jego podeszłego wieku. Jednak nawet mimo blizn, zmarszczek i obwisłej skóry, McCree dostrzegał dawne, szlachetne rysy jego twarzy. Oczami wyobraźni widział złotawe włosy oraz szeroki uśmiech, dzięki któremu niegdyś udało mu się podbić serce Gabriela Reyesa.
Pulpit biurka Morrisona nie prezentował się już tak okazale, jak jego ,,sekretarki". Stało na nim zbyt wiele kubków z niedopitą kawą, a porozrzucane po blacie kartki stanowiły dla nich idealną podkładkę. Kowbojowi nie umknął również talerz z nadpleśniałymi naleśnikami i przyschniętym dżemem. Zebrało mu się na wymioty. Gdzie podział się ten dawny perfekcjonista?
— W czym mogę pomóc? — zapytał Jesse szelmowsko, przezwyciężając falę mdłości. Jack nie odpowiedział, a zgrzyt jego długopisu był jedynym dźwiękiem, jaki przerywał milczenie między nimi.
,,W porządku" pomyślał złośliwie McCree. Skoro Jack postanowił przetestować jego cierpliwość, dlaczego nie mógłby zrobić tego samego? Rozsiadł się w swoim fotelu wygodniej, kładąc prawą łydkę na swoim lewym udzie. Jack ledwo zauważalnie zmarszczył brwi, lecz Jesse nie przerywał swojego show. Kapelusz położył na podłodze, niespiesznie wyciągając z kieszeni cygaro. Wkrótce pomieszczenie wypełnił gęsty dym, a Athena upewniła się, że nie ma potrzeby przeprowadzenia ewakuacji poduszkowca.
Jack westchnął, pokonany. Przez chwilę grzebał w szufladzie swojego biurka, aż wyciągnął starą, porcelanową popielnicę. Kowboj z szeroko otwartymi oczami patrzył na granatowy przedmiot. Sądząc po warstwie kurzu na jego ściankach, nie był używany od dawna, lecz kolorowy napis ,,Mexico-Dorado" oraz czaszka na dnie były zaskakująco wyraźne.
Prezent od Gabe'a. McCree myślał, że Jack pozbył się wszystkiego, co kojarzyło mu się z dawną miłością.
— Nie sądzisz, że elegancko byłoby zaproponować mi cygaro? — wytknął starszy mężczyzna, zmęczonym głosem. Jesse zakrztusił się gwałtownie, czerwieniejąc jak piwonia. Morrison palił zawsze, gdy dręczyły go jakieś problemy, czyli dość często, zważając na specyfikę jego pracy. Wolał się z tym nie obnosić, co zawsze wzbudzało u Reyesa śmiech. Pan perfekcyjny, tak go wówczas nazywał.
McCree miał ochotę roześmiać się histerycznie. On zarzucał mu nieeleganckie zachowanie? Przez ostatnie miesiące zachowywał się jak skończony cham, gardząc nim na każdym kroku. Cokolwiek miało miejsce, winę zawsze ponosił Jesse. Nie miał więc żadnego prawa mówić czegoś takiego.
Zacisnął zęby, aż zazgrzytały. Wydobył z głębi kieszeni kolejne cygaro, po czym położył je na biurku, popychając w stronę dowódcy. Po chwili refleksji i wymownym spojrzeniu Morrisona, w podobny sposób skończyła zapalniczka.
— Przejdziemy wreszcie do sedna? — ponaglił go Jesse. Marzył o tym, aby wrócić do reszty drużyny i losowania. Ostatni zawsze dostawali najtrudniejsze do zadowolenia osoby (tym razem miał po prostu pecha). No i każda sekunda w tym miejscu wycieńczała go psychicznie.
— Mamy wiele do omówienia. Najpierw chciałbym, abyś rzucił na coś okiem. — Mężczyzna kolejny raz grzebał w swojej szufladzie, aż uśmiechnął się z tryumfem. W połączeniu z jego bliznami, wyglądał naprawdę groźnie. Wyciągnął delikatnie niewielkie, plastikowe urządzenie, wiernie przypominające krążek hokejowy. Projektor holograficzny. Jack nacisnął przycisk z boku przedmiotu, uruchamiając go. Niemal natychmiast pojawiła się główna strona jednej z najpopularniejszych gazet w Ameryce. McCree był urzeczony faktem, jak realnie wyglądał obraz. Próbował nawet dotknąć go palcem, ignorując pełen politowania wzrok Jacka.
— Chwila przerwy od Overwatch, a tyle może się zmienić — oznajmił z nieskrywaną nostalgią.
— Skup się.
McCree postanowił się go posłuchać. Ogromny napis na samej górze strony głosił: ,,Wielki powrót Overwatch?!". Na dole umieszczono zdjęcia z Ilios po bestialskim ataku Blackwatch. Kilka fotografii przedstawiało również studnię, przy której postawiono mały ołtarzyk, upamiętniający śmierć Agisa. Hanzo na pewno byłby poruszony tym faktem.
— To prawda? — zapytał, nie kryjąc wzruszenia. Overwatch wreszcie zostało przedstawione w lepszym świetle i po tylu latach, mogło stanąć na nogi. Wrócić do czasów dawnej świetności, gdy ludzie nie musieli się ich bać. McCree nie był naiwny, wiedział, iż taka zmiana wymagała czasu, ale... To był dobry początek.
— Owszem. Odkąd zwyciężyliśmy na Ilios, rozmawiałem z wieloma ważnymi osobistościami. Jeżeli nasze rozmowy będą przebiegać tak, jak do tej pory, święta spędzimy na Posterunku Gibraltar. Znów jako pokojowa organizacja.
— Dom — szepnął. Gdzieś musiał tkwić haczyk, jednak nie potrafił myśleć jasno. Wiadomość o powrocie na Gibraltar odebrała mu tę zdolność. Ostatni raz był tam ponad dziesięć lat temu, a wciąż umiał przypomnieć sobie tę lokalizację z najdrobniejszymi szczegółami. Nie mógł doczekać się, aż podzieli się tą informacją z innymi.
— Dokładnie. Wracamy — Jack nieco się rozchmurzył. — To nie będzie proste, ale jesteśmy na właściwej drodze. ONZ chce widzieć postępy, więc zaplanowałem już kilka misji... W tym jedną dla ciebie.
Kowboj uniósł brew. Samotne misje trwały zazwyczaj kilka tygodni lub miesięcy. Nie był pewien, czy miał w sobie siłę, by przetrwać tyle czasu rozłąki z bliskimi. Dopiero co wrócił. No i był jeszcze Hanzo, który wszystko komplikował. Nie byli razem, ale McCree czuł w sobie palącą potrzebę ochrony łucznika. Po tym, co miało miejsce na Ilios nie sądził, aby był w stanie zostawić go na dłużej niż dwa dni.
— Czego ode mnie oczekujesz? — westchnął, zaciągając się cygarem. Palenie zazwyczaj ułatwiało mu podejmowanie decyzji, ale kowboj czuł się tak, jakby dym dostał się również do jego mózgu, kompletnie go zaćmiewając.
— Podobno Deadlock narobiło sporego zamieszania na Drodze 66. Ukradli coś cennego.
— To niemożliwe! — zawołał. Czekał, aż Jack zaśmieje mu się prosto w twarz. Gabe już dawno temu zrobił z nimi porządek. Członkowie gangu pewnie nadal tkwili za kratami, choć... McCree wcale nie był tego taki pewien.
Zabawne. Kiedyś byli dla niego jak rodzina, a teraz ledwo pamiętał, że kiedykolwiek istnieli.
— Niestety, to prawda. Misja powinna trwać dwa, góra trzy miesiące. Chciałbym, abyś zdobył ich zaufanie i ponownie został jednym z nich. Muszę wiedzieć o wszystkim, co będzie się tam działo. Ich pobycie, cele, ofiary... Wszystko.
— To nie będzie takie proste. Oni doskonale mnie znali. Wątpię, by przebaczyli mi fakt, że pozwoliłem im gnić w więzieniu, podczas gdy ja współpracowałem z ich największym wrogiem.
Jesse mimowolnie spojrzał na swoją metalową rękę, a dokładnie na przedramię, na którym niegdyś miał wytatuowane logo gangu. Pamiętał, jak pękał z dumy, gdy jedna z dziewczyn, chyba Ashe, mu go zrobiła. Wtedy czuł się potrzebny. Wreszcie miał rodzinę, dla której się liczył.
Zacisnął pięść, aż zabolało.
— Słuchasz mnie? — zapytał Jack. McCree pokręcił głową, unikając jego spojrzenia. Dawniej nie miałby żadnych wątpliwości. Przyjąłby propozycję Morrisona z radością. Od lat marzył o powrocie do Ameryki, a szczególnie do miejsca, w którym się wychował. Na dodatek od tego zależały losy świata. Dobro ludzkości zajmowało w jego sercu szczególne miejsce.
Teraz musieli zadowolić się drugą pozycją, tuż za Hanzo Shimadą.
— Powiedziałem, że chciałbym rozpocząć już pracę nad przygotowaniem odpowiedniej dokumentacji. — Żołnierz zgasił swoje cygaro, drugą ręką bawiąc się długopisem. Wyglądał, jakby coś go dręczyło, lecz McCree postanowił nie naciskać. Może ich konwersacja nie należała do tak przyjemnych jak przed laty, ale Jack wyraźnie się starał.
— Niech będzie. Zacznę się już pakować i...
— A co z Hanzo? — wyrzucił z siebie Jack. Powiedział to takim tonem, jakby była to wiązanka wyjątkowo ordynarnych przekleństw.
— Hanzo? — powtórzył słabo. Morrison zrobił minę męczennika, żałując, że poruszył ten temat. McCree doskonale znał zasady, panujące w Overwatch. Niewielu nadal je przestrzegało, jednak były one szczególnie bliskie starszym agentom. W przeszłości łamanie któregokolwiek niosło za sobą surowe konsekwencje. Dlatego Jack i Gabe musieli tak długo się ukrywać - miłość między agentami... ONZ uważało, że to nie mogło się dobrze skończyć.
Jesse zawsze uważał, iż historia tych dwojga była romantyczna i wyjątkowo poruszająca. Dla Reyesa Jack był w stanie złamać wszystkie zakazy, a to chyba było najlepszym dowodem jego oddania.
— Miłość jest jak choroba — kontynuował niechętnie starszy mężczyzna. Kowboj zastanawiał się, czy mówiąc to, myślał o Gabie. — Nawet nie zauważysz, gdy cię zarazi. Pojawią się symptomy, które z czasem coraz bardziej się nasilają. A potem sam nie wiesz kiedy, ale byłbyś w stanie oddać życie za osobę, którą kochasz. Wiem, że nie byliśmy dla siebie szczególnie uprzejmi. Nie sądzę, aby to miało się zmienić, ale jesteś dobrym agentem. Dlatego nie zlekceważę tego, co miało miejsce na Ilios.
Jesse uporczywie próbował przetrawić ilość tych informacji. Jack mówił z charakterystyczną dla siebie powagę, ale nie udało mu się w pełni ukryć swojej goryczy i żalu. McCree zgasił cygaro, aby zyskać nieco na czasie. Jego odpowiedź powinna być przede wszystkim przekonująca, czyli bez dobrego kłamstwa, na pewno niczego by nie wskórał.
— Skoro tak ci zależy na Hanzo, czemu nie dałeś mu dostępu do zbrojowni? — odparł nonszalancko, próbując pozbierać myśli. Brew Morrisona uniosła się z zaskoczeniem. — Myślałem, że mu ufasz.
— Agent Shimada ma dostęp do magazynu od dwóch miesięcy — oznajmiła Athena, prześcigając Jacka. Cóż, to nie była informacja, jakiej się spodziewał. Poczuł, że na jego policzki wkrada się zdradziecki rumieniec.
Hanzo przez cały ten czas mógł tam wchodzić bez niego. I to wcale nie było pierwsze kłamstwo, jakim uraczył kowboja. Tak naprawdę wcale nie potrzebował jego pomocy przy sprzątaniu magazynu. W rzeczywistości nie istniał żaden układ z Jackiem. Starszy mężczyzna postanowił wybaczyć McCree, bez dodatkowych kar. Więc łucznik chciał spędzać z nim czas. Jesse poczuł się tak, jakby ktoś oblał go lodowatą wodą. Czemu wcześniej na to nie wpadł?
Więc Shimada nie miał jednak serca z kamienia.
— Cóż, to tylko dowód na to, że nie jesteście sobie obojętni. Przemyśl więc swoją odpowiedź. Do piątku chcę mieć jasność, czy powinienem brać twoją kandydaturę pod uwagę.
Jesse pokiwał żarliwie głową, prostując się. Nie był pewien, czy powinien już wyjść, ale nałożył na głowę kapelusz. Jack powrócił do pisania w swoich dokumentach, zatem kowboj uznał, iż audiencja właśnie się zakończyła. Wolał też nie irytować dowódcy, zwłaszcza, że poszło im dość gładko.
Zasalutował na pożegnanie z charakterystyczną dla siebie nonszalancją, po czym obrócił się na pięcie i zaczął iść w kierunku drzwi. Te jednak pozostawały nieruchome. Jack już dawno powinien je otworzyć, dlatego Jesse domyślał się, że to jeszcze nie jest koniec. Westchnął ciężko, nie odwracając się.
— W czwartek będzie miała miejsce kolejna misja. Lijang, tym razem. Nic poważnego, lecz postanowiłem uwzględnić w niej większość agentów, w tym Hanzo. — McCree oczami wyobraźni widział kwaśny uśmieszek Jacka, który niewątpliwie gościł teraz na jego twarzy. — Pomyślałem, że może chciałbyś zrobić sobie wolne.
— Dzięki. Wiesz, ile to dla mnie znaczy — powiedział, nie odrywając wzroku od drzwi. Prawdę mówiąc, nigdy nie przypuszczałby, iż Jack pójdzie mu na rękę, a tym bardziej nie zapomni, o tej dacie. O jedynym dniu w roku, gdy Jesse nie był sobą.
— Możliwe, że misja skończy się jeszcze tego samego dnia. Upewnij się, że tym razem zamkniesz drzwi do swojego pokoju. Jeżeli masz jakieś szczególne życzenia, znajdź Torbjörna. On zajmuje się zaopatrzeniem w tym tygodniu.
McCree usiłował nie pokazywać po sobie szoku, jaki czuł.
— Może... Może powinieneś z kimś o tym porozmawiać — zaproponował Żołnierz-76. McCree prychnął, kręcąc z uporem głową. Doskonale wiedział, kogo mężczyzna miał na myśli, ale to nie była jego sprawa. Hanzo miał swoje problemy. Wolał nie dokładać mu własnych problemów. Na dodatek na pewno wziąłby McCree za słabeusza, a to ostatnie, czego w tamtej chwili pragnął.
— Nie. Wybacz, ale wolałbym, abyś się w to nie mieszał — warknął ostrzej, niż zamierzał. Natychmiast uświadomił sobie, jak wielki błąd popełnił, ale było już za późno. Nie musiał nawet patrzeć na Jacka, by poczuć, że atmosfera między nimi znów robi się nieprzyjemna. Z drugiej strony, przez ostatnie miesiące Morrison nie robił nic, żeby ocieplić ich stosunki. Teraz wyciągał do niego rękę na zgodę jedynie dlatego, iż potrzebował pomocy.
— W porządku. Wybacz mi — odparł mężczyzna chłodno i beznamiętnie. Jego głos był wyprany z wszelkich emocji, jakby należał do robota.
Drzwi powoli zaczęły się otwierać, a McCree uporczywie pilnował, aby trzymać język za zębami i nie wypomnieć Jackowi cierpienia, jakie mu fundował. Karteczka, którą wylosował ciążyła mu w kieszeni. Musiał przemyśleć tyle rzeczy, a nie miał pojęcia, od czego powinien zacząć.
Jack, Hanzo, Gabe... Głowa mu pęczniała, tak jak mówiła niegdyś Ana. Z kim powinien o tym pomówić? Kto chciałby go wysłuchać? McCree przełknął ślinę, uświadamiając sobie gorzką prawdę. Mimo że był otoczony ludźmi, tak naprawdę był całkiem sam.
^^^
Witam, witam. Dziś nieco krócej i nie jestem z tego powodu zbytnio zadowolona, ale chciałam, żeby rozdział pojawił się jeszcze w styczniu. Następny będzie dłuższy albo podzielę go sobie na dwa rozdział, zobaczymy.
Wiem, że niektóre wątki mogą wydawać się pogmatwane, ale zostaną rozwinięte w najbliższym czasie.
Oto pierwszy fan art, jaki dostałam i jeszcze raz chciałabym podziękować autorce. Jest to scena z rozdziału XIII i przedstawia sen Hanzo. Równocześnie jest prześliczny i pokazałam go chyba już wszystkim swoim znajomym.
Link to twittera autorki: https://twitter.com/koyongart
Oraz profilu na Watt: https://aztruyen.top/tac-gia/sossojowy
Dziękuję za czas jaki poświęciliście na czytanie i pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca. Pozdrawiam i kocham z całego serca <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top