Rozdział XIV

— Pospiesz się, bo zanim tam dojdziemy, będzie już po wszystkim!

McCree skrzywił się, gdy Symmetra nastąpiła mu na piętę. Od ponad dwudziestu minut szli gęsiego przez las. To była jedyna droga prowadząca bezpośrednio do centrum miasta, jednak nie lubił tędy chodzić. Wszędzie było pełno komarów, pająków i innych, ohydnych robali.

— Staram się! Ale tu wszędzie są pająki wielkości mojej dłoni! Może jeden z nich jest radioaktywny? Byłbym wtedy SpiderCree, pogromcą złoczyńców.

— SpiderCree byłby bardziej użyteczny niż ty w tej chwili!

McCree przewrócił oczami, ale nie odezwał się ani słowem.

Misja na Ilios od samego początku była nieporozumieniem oraz dowodem na to, jak bardzo Morrison go nienawidził. Nic nie zwiastowało tej katastrofy — został zakwaterowany wraz z Łaską i Symmetrą w willi słynnego greckiego rzeźbiarza, Diodora. Posiadłość była położona na obrzeżach miasta, otoczona lasem, a z ogrodu na tyłach roztaczał się piękny widok na morze. Koleś też był w porządku. Całkiem dobrze ogarniał angielski, był całkiem miły, a jego burbon smakował prawie tak dobrze, jak te, które McCree pijał w Ameryce.

Jednak (żeby nie było tak przyjemnie) ich gospodarz postanowił, że wnętrze swojego domu zostanie urządzone w jak najbardziej asymetrycznym stylu. Zdaniem kowboja wyglądało to jak roztopiona czekolada, z której ktoś próbował coś uformować. Powinien spodziewać się czegoś takiego od samego początku. W każdym razie, gdy Symmetra przekroczyła próg mieszkania natychmiast zemdlała.

Wtedy McCree nie wiedział, że był to zwiastun nadciągającej wojny.

Powiedzieć, iż Satya źle znosiła taki wystrój wnętrz byłoby nieporozumieniem. Od rana do wieczora narzekała. Wdawała się w kłótnie z gospodarzem przy każdej możliwej okazji i bardzo szybko okazało się, że mają ogromny temperament. Angela (chwała tej kobiecie) bardzo często ratowała sytuację. Tylko ona miała na nich jakikolwiek wpływ, lecz wkrótce musiała ich opuścić, aby zająć się ranną Haną. Dopiero wtedy rozpętało się prawdziwe piekło, w którym McCree rozpaczliwie pragnął jedynie przetrwać.

Po podłodze w kuchni nie można już było chodzić boso, gdyż codziennie rozbijano tam po kilkanaście naczyń. Służba najpierw nie nadążała za sprzątaniem ich, a później musiała uznać to zajęcie za bezcelowe. Wtedy zaczęto kupować plastikowe talerze i kubki.

Kiedy Satya postanowiła ,,udoskonalić" ukochaną rzeźbę artysty, zajmującą połowę jego wielkiego salonu (najpierw przedstawiała syrenę siedzącą na ogromnym głazie, choć McCree widział w niej jedynie ośmiornicę, a po poprawkach Sym wściekłego szopa pracza z rybim ogonem), mężczyzna stwierdził, że miarka się przebrała. Zaczął zastawiać pułapki, w które najczęściej wpadał właśnie kowboj. Do tej pory miał jaskrawo zielone pasemka we włosach, po tym jak do jego szamponu dolano farby do włosów.

Dlatego wyczekiwał patroli oraz okazji, żeby móc opuścić ten dom wariatów. Droga do miasta zajmowała około pół godziny i pierwszy raz w życiu cieszył się, że musiał przejść taką odległość. Kiedy wreszcie tam docierał, szukał tropów, prowadzących do Blackwatch. Po tym, co zrobili Hanie, przysiągł sobie, że im nie odpuści. Chodził po różnych barach czy podejrzanych dzielnicach, aby pytać o lokalizację organizacji. Używał starych pseudonimów, choć wiedział, że Reyes z pewnością nie był tak głupi, aby nadal ich używać.

— Myślałem, że gorzej już być nie może — powiedział do siebie, prychając na tę myśl.

Tego ranka, gdy McCree usłyszał głośny huk. Sądził, że Symmetra i Diodor postanowili wreszcie przejść do rękoczynów. Prawdę mówiąc, nie przejął się tym zbytnio. Ubiegłej nocy miał patrol, więc potrzebował snu, szczególnie przed wymagającą walką. Jednak następnego hałasu nie potrafił zignorować. Zerwał się z łóżka i popędził do kuchni, gdzie zastał Satyę, wpatrzoną w okno. Natychmiast pojęli, co się stało. Ruszyli w stronę miasta, jeszcze zanim dostali wiadomość od Jacka.

— Wyobraź sobie, że ja również. Najpierw ten pseudo artysta, teraz to. Nie dość już wycierpiałam?

— Ale zgodziłaś się wziąć jego numer — odparł Jesse z szelmowskim uśmieszkiem. Kobieta zdzieliła go w tył głowy, jednak kiedy na nią zerknął, nie była nawet zaczerwieniona. Zdziwiłby się, gdyby faktycznie udało mu się ją speszyć.

— Jestem pewna, iż nie jest to beznadziejny przypadek. Potrzebuje jedynie... oświecenia.

Kowboj pokiwał głową, myśląc o Hanzo. Liczył na to, że może spotkają się na jednym z patroli, ale nie było go na liście. Z tego, co słyszał od Genjiego, łucznik dobrze sobie radził, a nawet zaprzyjaźnił się z synem swoich gospodarzy. Ciężko było ignorować zazdrość w głosie cyborga, gdy mówił o tym małym chłopcu. McCree wcale mu się nie dziwił, w końcu ten dzieciak zdobył przychylność Hanzo o wiele szybciej, niż jego własny brat.

W każdym razie, nie potrafił się o niego nie martwić. Wiedział, że to głupie, bo ten niepozornie wyglądający mężczyzna z pewnością był w stanie się obronić. Ba, pewnie z łatwością skopałby tyłek McCree, lecz... Mimo wszystko się bał. Misja w Gizie była kompletną porażką, jednak tu mieli cień szansy, żeby wygrać. A przez całe swoje życie nauczył się, iż za wygraną należy słono zapłacić.

***

Hanzo nie przestawał biec.

Od chwili, gdy wraz z Genjim opuścili dom Agapiti, nie zatrzymał się ani razu. Wiedział, że jego brat ledwo był w stanie za nim nadążyć, ale nie powstrzymało go to od wspięcia się po ścianie piętrowej restauracji i przeskakiwaniu z dachu na dach.

Blackwatch chwilowo przestało burzyć budynki, jednak ludzie uciekali w coraz większych grupach. Hanzo zaryzykował stwierdzenie, że było jeszcze gorzej, niż wcześniej. Słychać było jedynie krzyki, płacz oraz strzępki rozmów — przez ten hałas łucznik miał problemy z koncentracją. Cieszył się, że ludzie nie pozostawali bierni wobec nadciągającego zagrożenia, chociaż po Gizie, wiedzieli, jakie skutki może nieść ze sobą ignorancja.

— Hanzo, stój!

Shimada odwrócił się, oglądając jak Genji płynnie skacze z budynku na budynek. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo pogodny, więc na tle różowego nieba oraz wschodzącego słońca, jego brat przypominał bohatera anime. Wystarczyłoby, aby pstryknął palcami, a każde zło, jakie napotkali na swojej drodze zostałoby doszczętnie zniszczone. Wyglądał tak nierealnie, że Hanzo pomyślał, iż zaraz się obudzi, gdzieś na ulicy Hanamury i całe jego życie wróci do tego, co działo się przed Overwatch.

Genji schylił się, opierając dłonie o swoje kolana. Oddychał głęboko, przeklinając pod nosem. Hanzo spojrzał tęsknie w stronę studni, od której dzieliło ich kilkanaście minut drogi. Genji pokręcił głową, grożąc mu palcem.

— Nawet. Nie. Próbuj   — wydyszał. Starszy z braci przegryzł wargę do krwi. Był rozdarty między tym, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek a tym, co mówiły uczucia. Jeżeli Agis był przy studni, musiał być przerażony i zagubiony. — Muszę przestać jeść tyle chipsów. A ty masz się uspokoić!

— On tam jest!

— Może nie. Nawet jeśli, to jak ty sobie to wyobrażasz? Wejdziemy tam i co? Sam widziałeś, jaką armią dysponuje Blackwatch. Nie damy im rady we dwójkę. Overwatch ma zaledwie cień szansy na powodzenie, więc co będzie z nami? Jak chcesz to możemy już zacząć robić zakłady, kto szybciej zginie.

— Ja... — urwał. Jego brat miał rację. Martwy nie pomoże nikomu, ale z drugiej strony, jeśli będą zwlekać, Agisowi mogła stać się krzywda. Podrapał się po brodzie, jak miał to w zwyczaju robić ojciec. Zawsze, gdy miał przed sobą skomplikowany problem, powtarzał ten gest. Ta metoda nie okazała się jednak szczególnie pomocna. — Smoki...

— Mój nie da sobie rady. — Genji westchnął ciężko, po czym odkaszlnął znacząco. — Wiem, że nie możesz wezwać swoich, Hanzo.

— Skąd? — wykrztusił z przerażeniem. Poczuł w sobie rosnącą falę przerażenia i gniewu, która zmieniła się w rozczarowanie. Czy McCree mu o tym powiedział? Tylko on znał jego sekret, ale przecież obiecał, że ich tajemnice pozostaną jedynie między nimi. Okłamał go? Hanzo z całej siły próbował w to nie uwierzyć, chociaż wszystko na to wskazywało. Kowboj przyjaźnił się przecież z Genjim.

Zamrugał.

— Widziałem wczoraj twoją reakcję, gdy o nich rozmawialiśmy. Zawsze się nimi przechwalałeś, więc dało mi do myślenia, gdy nie wiedziałeś, dlaczego Morrison nie wysłał cię na patrol. Zupełnie, jakbyś zapomniał o ich istnieniu.

Hanzo otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Genji znał go o wiele lepiej, niż myślał. Ulżyło mu, że McCree zachował jego sekret w tajemnicy. Czuł też wyrzuty sumienia, że w ogóle go podejrzewał. Powinien darzyć kowboja o wiele większym zaufaniem.

Pozwolił, żeby ninja się do niego zbliżył. Próbował rozczytać mowę jego ciała, skoro nie mógł wyczytać emocji z jego twarzy. Znaleźć oznaki rozbawienia czy współczucia. Po tylu latach odkrył wreszcie jego słabość. Miał pełne prawo naśmiewać się z niego do woli. Hanzo w sumie na to liczył. Powinien poczuć wstyd za swoje słabości.

— Wszystko będzie dobrze. Przejdziemy przez to razem — oznajmił Genji. A łucznik natychmiast w to uwierzył, jak wtedy, gdy planowali wspólną ucieczkę. Ukrył dłonie w kieszeniach spodni, aby ukryć to, jak bardzo się trzęsły. Niedaleko rozległo się wycie syreny.

— Co robimy? — zapytał niepewnie. Nigdy przedtem nie czuł się tak bezsilny. Nie potrafił wymyślić żadnego planu.

— Dołączymy do reszty. Pójdziemy tam wraz z Overwatch i uratujemy Agisa. To najlepsze, co możemy dla niego zrobić.

Hanzo skinął ponuro głową. Plan Genjiego był przemyślany i miał szansę wypalić. Westchnął, wyciągając komunikator, a następnie wsadził do ucha słuchawkę. Cyborg poklepał go po ramieniu.

— Nie tak szybko, braciszku! Najpierw musimy poczekać na twojego chłopaka. On i Symmetra są niedaleko.

— Zrzucę cię z tego dachu.

— Och, przestań! Ej, to był żart, prawda? Hanzo? Hanzo!

***

— Myślisz, że będzie czekać na nas komitet powitalny? — zapytał McCree, bawiąc się Rozjemcą. Satya zgrzytała zębami za każdym razem, gdy rewolwer wypadał mu z ręki i spadał na ziemię, opóźniając ich przybycie. Im bliżej miasta byli, tym trudniej było im ze sobą wytrzymać. Jesse uwielbiał mówić, ona niekoniecznie. Nie przepadała również za tym, kiedy śpiewał, nucił, gwizdał czy za głośno oddychał. Uwielbiała ciszę i spokój, czyli dwie rzeczy, które były zupełnym przeciwieństwem Jessego.

Kowboj szybko znudził się otaczającym ich krajobrazem. Ile można było patrzeć na drzewo czy krzak? Wszystko wyglądało tak samo, jakby szli w miejscu. Nie mógł również odezwać się ani słowem, gdyż Hinduska natychmiast go uciszała. Rozjemca był jedyną rozrywką, jaka mu pozostała.

— Wątpię, aby Blackwatch dotarło aż do tej części miasta. Ilios to niewielka wysepka, więc na ich miejscu wysłałabym kilkadziesiąt omników, żeby nie zniszczyły ruin. Oraz kogoś z przedstawicieli. Może Żniwiarza, Wdowę i Farę, dla obniżenia naszego morale.

— On się dziś nie pojawi — oznajmił zdecydowanie McCree. Zaskoczyło go, z jaką nienawiścią wypowiedział te słowa. Czuł się, jakby je wykrzyczał, a one odbiły się echem od drzew i utkwiły mu w głowie. Jego palce wędrowały po nasadzie lufy Rozjemcy aż po uchwyt. — To jego show. Zobaczymy go dopiero w wielkim finale.

Przed nimi wyłoniła się wreszcie droga usypana z kamieni. Zostawili za sobą gęsty las. Po lewej rozciągał się widok na morze, którego fale uderzały rytmicznie o skały. Nieco dalej pływały łodzie i jachty, jakby był to jedynie kolejny, zwyczajny dzień, którego jedynym zagrożeniem, była śmiertelnie nudna rutyna.

Jednak kiedy Jesse zobaczył miasto, nie było w nim nic zwyczajnego. Panował chaos oraz ogłuszający hałas, chociaż nie różnił się szczególnie od tego na co dzień. Atmosfera panująca wewnątrz aglomeracji była pełna napięcia, dało się to wyczuć od razu, kiedy przekroczyli próg jednej z bocznych uliczek. McCree poczuł przypływ adrenaliny. Walczył już tyle razy, a za każdym poruszał go los biednych, Bogu ducha winnych mieszkańców.

Nie miał problemu z tym, ilu ludzi zabił przez całe swoje życie. W większości byli oni po prostu źli, a gdyby tego nie zrobił, sam prawdopodobnie zginąłby z ich ręki. Jednak pragnął zachować równowagę w naturze. Dlatego musiał chronić niewinnych, to była kwestia jego honoru.

— Już jesteśmy — oznajmiła Symmetra. Początkowo chciał się jej odgryźć i powiedzieć coś w stylu: ,,Przecież mam oczy!". Gdy się odwrócił, zauważył słuchawkę, wystającą z jej ucha.

Westchnął, wyciągając swój komunikator.

— Dlaczego nie nałożyłeś jej wcześniej? — syknęła kobieta, znów koncentrując na nim swoją uwagę. Wzruszył ramionami, zakładając słuchawkę. Natychmiast został przywitany przez cichą melodię, a następnie Athenę.

 — Zapomniałem — skłamał, przez co kobieta skrzyżowała ręce na piersiach.

— Zawsze musisz być tak nieodpowiedzialny? 

— Myślałem, że już mnie poznałaś  — uciął. Nie zrozumiałaby, gdyby wyjawił jej prawdę. Zresztą, kiedyś nie miał tak irracjonalnych myśli w głowie. Sęk w tym, że robił się coraz starszy. Odkąd wrócił do Overwatch, ta świadomość nawiedzała go coraz bardziej. Nie miał już tych dwudziestu lat, był coraz wolniejszy i coraz gorzej słyszał. Jednak najbardziej przerażał go fakt, że nie zostawi po sobie kompletnie nic, a starość spędzi w samotności. Bez dzieci, domu czy ukochanego u boku.

,,To nie jest odpowiedni moment", upomniał się w duchu. Ruszył za Satyą, kierując się w stronę kwiaciarni. Kwiaty leżały smętnie na ziemi, otoczone przez kolorowe odłamki szkła, które wcześniej były prawdopodobnie wazonami. McCree oglądał, jak mieniły się na czerwono, gdy stał pod odpowiednim kątem. Przypomniały mu o czasach dzieciństwa, gdy w ich przydomowym ogródku rosły polne kwiaty, o płatkach tak czerwonych, jak jego ponczo.

Kowboj poczuł czyjeś dłonie na swoich przedramionach. Spojrzał w dół i ujrzał Hanzo Shimadę. Jego serce zamarło, ale Hanzo był cały i zdrowy. W innych okolicznościach natychmiast rzuciłby mu się na szyję, ściskając najmocniej, jak tylko potrafił. Chciał zrobić to tak bardzo, że aż sprawiło mu to fizyczny ból. Mieli jednak zbyt dużo świadków, a z tego, co zdążył już zauważyć, łucznik nienawidził obnosić się ze swoimi uczuciami publicznie. Na dodatek wyglądał na przygnębionego o wiele bardziej, niż zazwyczaj.

Obok niego stał Genji, który bez zbędnych ceregieli podszedł do kowboja, aby przybić z nim piątkę. Jesse uśmiechnął się szeroko, czując jak wypełnia go ulga. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo do tej pory był spięty. Nie wyobrażał sobie stracić któregoś z braci Shimada. Jego zdanie podzielała również Satya, która wyglądała na niewzruszoną, jednak jej mina złagodniała.

— Idziemy? — zapytała niecierpliwie. Cała czwórka ruszyła do miejsca zbiórki dość szybkim tempem. Płuca McCree zaprotestowały przed kolejnym wysiłkiem (cholerne cygara), ale zignorował swój świszczący oddech. Było mu nieco wstyd, gdyż brzmiał jak lokomotywa, jednak nie miał na to większego wpływu. Naciągnął kapelusz, rozkoszując się ostatnimi chwilami względnego spokoju i towarzystwem przyjaciół.

Weszli na główną ulicę, z której od punktu zbiórki dzieliło ich jedynie pięć minut. Ludzi nie było wielu, ale i tak mieli problem z przeciśnięciem się między nimi a ich bagażami. Jakiś ogromny koleś próbował nawet powstrzymać McCree przed pójściem dalej, rozkładając szeroko ramiona, aby go złapać. Kowboj zanurkował pod jego ręką, rzucając mu przepraszające spojrzenie. Gość wymamrotał coś pod wąsem, machając dłonią z takim zrezygnowaniem, jakby już stał nad trumną Amerykanina.

Przełknął ślinę. Hanzo trzymał się z tyłu, więc McCree zwolnił, by móc iść z nim ramię w ramię. Shimada nawet nie zareagował. Garbił się. Ledwo dało się to zauważyć, jednak on to widział.

— Co się stało? — zapytał, przygotowany na to, iż Hanzo go zignoruje.

— Agis — odpowiedział Genji za brata — zaginął dziś rano. Hanzo bardzo się o niego martwi. Podejrzewa, że jest przy studni.

Symmetra wydała z siebie stłumiony okrzyk. Jesse również sposępniał. Szanse, że chłopiec zdołał uciec Blackwatch były bardzo nikłe. Mogli mieć jedynie nadzieję, że nikt się nim szczególnie nie zainteresował. A może zdążył uciec?

McCree chciał jakoś pocieszyć łucznika, ale nie umiał odnaleźć w sobie odpowiednich słów. Wiedział, że i tak były one zbędne. O wiele bardziej pragnął dotknąć Hanzo. Zanurzyć dłoń w jego włosach i poczuć, jak miękkie są na jego skórze. Przytulić go i już nigdy nie wypuścić. Wtedy obaj byliby bezpieczni. Niestety, to nie było tak proste. Po tak długiej przerwie z dala od siebie, nie wiedział już na czym stali. Co prawda ich stosunki bardzo płynnie przechodziły z nienawiści w uwielbienie, jednak nie był pewien, jak było teraz. Hanzo znów był tak odległy, a ostatnie, czego McCree pragnął, to urazić go w jakikolwiek sposób.

Dlatego musiał trzymać łapy przy sobie.

— Biedne dziecko — westchnęła Symmetra. Genji przytaknął, wskazując palcem na kawiarnię, w której mieli się zebrać. Wewnątrz ewidentnie byli już wszyscy — dało się dostrzec Lúcia, jeżdżącego po ścianach oraz Smugę, skaczącą z miejsca na miejsce. Cyborg pomachał w ich stronę, dając znać, że mogą już wyjść.

— Słyszycie?

Hanzo stanął jak wryty, ze wzrokiem utkwionym w to, co znajdowało się przed nimi. Były to jedynie schody, prowadzące do studni, oraz zwyczajne białe domy z błękitnymi elementami. Nic nadzwyczajnego, lecz Shimada uparcie wziął swój łuk, napinając strzałę. McCree postanowił nie być mu dłużny, wyciągając Rozjemcę. W okolicy zrobiło się ciszej, choć za ich plecami nadal byli ludzie. Satya złapała Jessego za bark, próbując siłą nakłonić go do odłożenia broni.

— Co wy wyprawiacie? — syknęła. Rozejrzała się nerwowo, jednak jakaś kobieta zauważyła, że są uzbrojeni. Krzyknęła, a po chwili dołączyło do niej kilka innych głosów. Genji zaklął.

— Mieliśmy działać w ukryciu, aż do ostatniej chwili! — przypomniał. Morrison również zaczął się wydzierać przez komunikator, jednak McCree już go nie słuchał.

Najpierw pomyślał, że Blackwatch wysłało na nich krzyżówkę jaszczurek z pająkami. To, co w zastraszającym tempie na nich szło, miało długi kadłub z ośmioma długimi nogami. Z przodu maszyny wystawały dwie fioletowe rurki, odznaczające się na tle czarnego pancerza, i dziwaczną głowę, pełną świecących przycisków. Każdy ich krok wydawał donośny stukot, jak konie pędzące w galopie. Ten dźwięk musiał usłyszeć wcześniej Hanzo.

Ludzie za nimi wrzasnęli jeszcze głośniej, uciekając w popłochu. Pająkowatych jaszczurek było cztery, idealne komisja powitalna, która miała na celu ich zmęczyć.

Łucznik zaatakował pierwszy, zanim ktokolwiek zdążył o tym pomyśleć. Wystrzelił strzałę o ścianę budynku, obok którego przechodziły roboty. Strzała rozpadła się na kawałki, które odbiły się od tego, co stanęło im na drodze. Dwa odłamki wbiły się w nogę pająka, natychmiast ją ucinając. Omnik zachwiał się, co rozwścieczyło jego towarzyszy. Największy z nich zaryczał przeraźliwie, strzelając w ich stronę z rurek przy głowie. McCree natychmiast wykonał obrót bojowy, a w miejscu, w którym przed chwilą stał była teraz ciemnoczerwona, bulgocząca maź. Wolał nie wiedzieć, co mogła z nim zrobić.

Musimy się rozdzielić na cztery grupy — zarządził Jack. — McCree, Genji i Mei wezmą tego po lewej. Satya, ja...

McCree przestał słuchać dalszych poleceń. Wraz z Genjim wybiegli do przodu, a po chwili dołączyła do nich Mei, która uśmiechnęła się słodko na powitanie.

— Jaki mamy plan? — zapytała.

— Odciągnę jego uwagę. Ty spróbuj zamrozić mu nogi, a McCree je przestrzeli.

Kobieta skinęła głową z determinacją. Genji rzucił shurikenami w potwora, który natychmiast wystrzelił w niego mazią. Cyborg był jednak szybszy i zwinniejszy, co wkurzyło potwora jeszcze bardziej. Broń Shimady rozdarła mu fragment pancerza, jednak nie zadało mu to zbyt dużo obrażeń.

Mei zaczęła zamrażać kończynę omnika. Aby to zrobić musiała podejść bardzo blisko, co natychmiast przykuło uwagę robota. Jednak zanim znów zdążył splunąć, Jesse rzucił mu w twarz granatem błyskowym. To przelało czarę goryczy. Gigant stracił zainteresowanie Genjim i Mei, za punkt honoru biorąc sobie rozdeptanie McCree na miazgę. Kowboj w ostatniej chwili uskoczył, słysząc jak kończyna omnika wbija się w schody z taką siłą, że pozostawiła po sobie głęboką dziurę.

Przełknął ślinę, wiedząc, że ich plan nieco nie wypalił. Wbiegł po niebieskiej drabinie na dach jednego z domków, lecz robot uderzył nogami o budynek, aż zadrżał. Następnym razem go rozwali.

— Więc co robimy teraz?! — wrzasnął. Mei ponownie zamroziła kończynę omnika, a Genji płynnie odciął ją kataną.

— Spróbuj rozproszyć go jeszcze przez chwilę! — zawołał cyborg.

— Świetnie ci idzie! — dodała kobieta. McCree westchnął, ale spróbował poszukać miejsca, w którym mógł się teraz ukryć. Po prawej odkrył kręte schodki, prowadzące na piętro budynku. Wbiegł po nich, a potwór wbił się nogami w ścianę domu, aby móc przemieścić się wyżej. Znów postanowił rzygnąć mazią, a McCree nie zdołał w pełni się przed tym uchronić. Zrobił unik, jednak breja dotknęła kawałka jego ręki. Wrzasnął z bólu, gdy wypaliła mu kawałek skóry. — Jesteś za wysoko!

Jesse ponownie rozejrzał się, tym razem dostrzegając drabinę, rozpostartą między jego budynkiem a domkiem obok. Przejście po niej i unikanie pająka wydawało się samobójstwem, jednak gdyby został dalej na swoim miejscu, też by zginął. Westchnął, wbiegając na drabinę.

Utrzymywanie równowagi nigdy nie wychodziło mu zbyt dobrze. Pewnie dlatego prawie natychmiast postawił stopę w złym miejscu, prawie spadając w dół. Mei i Genji wbiegali po schodkach, aby móc dostać się do potwora. Omnik również wszedł na drabinę, o wiele zwinniej niż McCree. Przysunął głowę w jego stronę, a rurki wycelowały prosto w kowboja. Genji odciął mu kolejną nogę, więc potwór znowu się zachwiał, ale nie zrezygnował z McCree. Z jednego z przycisków na jego głowie wysunęła się najprawdziwsza w świecie żarówka.

— Próbowałem — powiedział, patrząc w niebo. Lewa rurka potwora wycelowała w niego, a kowboj strzelił w nią Rozjemcą. Natychmiast spadła na ziemię, a z odciętego miejsca zaczęła wypływać maź. Potwór zaryczał, jednak kowboj postanowił iść za ciosem i strzelić w drugą. Teraz potwór był już całkowicie bezbronny. Próbował sięgnąć go jeszcze jedną ze swoich nóg, jednak Mei i Genjiemu udało się uciąć ich na tyle, że natychmiast stracił równowagę. Przechylił się w prawo, spadając z drabinki. Jesse strzelił mu jeszcze w głowę dla pewności.

Cyborg pomógł mu przejść na budynek, na którym stała Mei. Wszyscy ciężko dyszeli, ale udało im się wygrać. Chinka wręczyła kowbojowi chusteczkę, aby mógł w nią owinąć swoją dłoń. Poparzenie wyglądało nieciekawie, jednak postanowił zbytnio nad tym nie myśleć. Łaska potrafiła zdziałać cuda.

Grupa Morrisona, w której była Satya i Hanzo również dała sobie radę. Niestety, od strony studni nadciągały kolejne omniki. Musieli je zatrzymać, inaczej ruszyłyby dalej, mordując niewinnych ludzi.

Moja grupa oraz grupa Genjiego pójdą do Blackwatch. Reszta musi zatrzymać te dziwaczne pająki. Jeżeli będziecie potrzebować wsparcia, macie natychmiast dać mi znać. Lúcio ty również zostajesz — oznajmił Jack przez komunikator. Hanzo natychmiast wyrwał się do przodu, wspinając na pierwszy lepszy budynek i przeskakując z dachu na dach.

— A mówi, że to ja jestem ten nieodpowiedzialny — westchnął Genji.

***

Wspięcie się na budynek z wiatrakiem było najgłupszym pomysłem w życiu Hanzo. Japończyk sam nie wiedział, co go do tego podkusiło, ale w tamtej chwili działał pod wpływem adrenaliny. Za wszelką cenę musiał znaleźć bezpieczną kryjówkę, z której mógłby obserwować całą akcję i swobodnie strzelać. Teraz los Overwatch, Agisa, Ilios oraz całego świata był w jego rękach. Jeżeli chciał, aby agenci wreszcie zaczęli go akceptować, oto nadszedł jego moment.

To nie miało prawa się udać.

Hanzo postanowił zejść z dachu domu, aby móc przekraść się do wiatraku od strony morza. Tylko wtedy uniknąłby przejścia obok studni, gdzie bez wątpienia czekał na niego komitet powitalny. Szum niespokojnych fal zagłuszał jego kroki, lecz jednocześnie utrudniał mu usłyszeć, czy ktoś idzie w jego stronę. Wypatrywał również Wdowy, plując sobie w brodę, że nawet nie próbował, dowiedzieć się czegoś więcej o jej stylu walki. W duchu błagał, aby ona popełniła ten sam błąd.

Odetchnął z ulgą, kiedy dotarł do niewielkiego, prostokątnego budynku z wieżą, na której znajdował się wiatrak. Przed sobą miał wejście w kształcie łuku, które prowadziło do przedsionka narodowego muzeum sztuki Ilios. ,,Biedne eksponaty", pomyślał, po czym wspiął się po ścianie. Przeskoczył nad ciemnym, drewnianym płotkiem, który ogradzał taras widokowy. Łuk Burzy zsuwał mu się z ramienia i Hanzo zanotował w myślach, aby porozmawiać o tym z Torbjörnem.

Jeżeli wyjdzie z tego żywy.

Powinien od razu zameldować Jackowi o swojej pozycji i wykonanej części zadania, ale... Nie mógł tego zrobić. Wiatr wiał wściekle, obracając ramiona wiatraka w szaleńczym tempie, przez co Hanzo postanowił zaryzykować i zbliżyć się do studni. Musiał upewnić się, iż Agisa tu nie było. Oparł się plecami o ścianę wieży, przywierając do niej najmocniej jak się dało, aby pozostać niezauważonym. Żołądek podszedł mu do gardła, jednak Shimada to zignorował. Strach był najgorszym doradcą, niegodnym kogoś takiego, jak on.

Plac wypełniały omniki, stojące nieruchomo w równych rzędach. Podzielono je według wielkości, mniejsze stały bliżej drogi, z której przyszedł. Większe były oddalone, a wśród nich Hanzo udało się zauważyć pająko—jaszczurki. Naliczył ich sześć, choć wiatrak utrudniał mu to zadanie. Nie była to imponująca liczba, jednak należało pamiętać, iż te roboty stanowiły jedynie rozgrzewkę. Aby wygrać z Blackwatch musieli pokonać wszystkie omniki. Pocieszający był fakt, iż było ich zdecydowanie mniej niż w Gizie, ale łucznik nie potrafił w pełni tego docenić.

Jednakże ukojenie przyniósł mu fakt, iż po Agisie ślad zaginął. Chłopcu najwyraźniej udało się uciec z placu jeszcze przed pojawieniem się Blackwatch, więc prawdopodobnie był już w drodze do domu. Hanzo miał ochotę tańczyć z radości, za co natychmiast się skarcił. Odkąd los postawił na jego drodze pewnego rozentuzjazmowanego farmera, wyrażanie swoich uczuć przychodziło mu o wiele zbyt ekspresyjnie.

Shimada wyciągnął z kieszeni komunikator, aby móc puścić Jackowi strzałkę. Uznał, że było to najmądrzejsze rozwiązanie, żeby nie przyciągnąć na siebie niepożądanej uwagi. Postanowił rozejrzeć się jeszcze chwilę dłużej, jednocześnie zdając sobie sprawę, że z każdą sekundą ryzykował coraz bardziej. Wytężył wzrok. Jego zainteresowanie przykuła księgarnia, w której przewrócono wszystkie regały. Na ich miejscu postawiono stojaki z bronią i amunicją. Hanzo próbował oszacować ich ilość, ale na środku sklepu ustawiono czarną kotarę.

W jego głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka. Co Blackwatch próbowało za nią ukryć? Więcej omników? Farę z wypranym mózgiem? Na samą myśl poczuł dreszcz. Nie znał tej kobiety zbyt dobrze, a po tym, co zrobiła nie zyskała jego sympatii, ale... Rozumiał, dlaczego postąpiła w ten sposób. Gdyby chodziło o Genjiego pewnie też byłby w stanie poruszyć niebo i ziemię.

Przeraźliwy gwizd wydał mu się o wiele głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Hanzo przeklął swoją głupotę, natychmiast stając bliżej ściany. Cofnął się odrobinę, aby móc nadal obserwować plac, na którym pojawił się potężny mężczyzna. Łucznik pamiętał go z fotografii Jacka, ciężko było go zresztą zapomnieć, przez swój osobliwy wygląd.

Na twarzy miał wysłużoną maskę przeciwgazową, która uniemożliwiała zidentyfikowanie jego twarzy. Spod niej wystawał drobny, siwy kucyk, przewiązany czymś, co przypominało czarną taśmę. Kiedy Hanzo spojrzał niżej, zobaczył, że zamiast koszulki miał na sobie przepołowioną oponę, służącą jako rękawy, przewiązane wąskim paskiem. Nadzwyczajny był również jego olbrzymi brzuch. Chociaż Shimada miał już problemy ze wzrokiem, był przekonany, że facet wytatuował sobie na nim głowę prosiaka.

Wieprzu.

Mężczyzna zaczął przechadzać się pomiędzy omnikami, a ich pancerze brzęczały przy każdym jego kroku. Rechotał przy tym do rozpuku, co natychmiast skojarzyło się Hanzo z kwiczeniem upiornej świni. Wieprzu wytwarzał wokół siebie specyficzną atmosferę, która wzbudziłaby przerażenie nawet u największego śmiałka. Może miało to związek z jego nienaturalnym wzrostem? Shimada nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, lecz jego uwagę zwróciło światło, które nagle go oślepiło.

Instynktownie zmrużył oczy, czując, jak wzbierają się w nich łzy. Obrócił głowę w prawo, szukając sprawcy zamieszania i niemal natychmiast go znalazł. McCree wraz z Genjim i Mei stali na balkonie, zaledwie kilka metrów od niego. Hanzo musiał przyznać, że niełatwo było ich dostrzec, gdyż właściciele najwyraźniej uwielbiali wszelaką roślinność, a agenci sprytnie to wykorzystali, kryjąc się za ogromnymi roślinami doniczkowymi.

Dłoń kowboja była owinięta w kawałek jakiegoś materiału. Mei również wyglądała na wyczerpaną, głównie przez rumieńce na twarzy i przekrzywione okulary, których nawet nie próbowała poprawić. Mimo tego oboje uśmiechnęli się do Hanzo pokrzepiająco, a on sam żałował, że nie był w stanie odczytać emocji swojego brata. Mógł jedynie wyobrazić sobie jego zdeterminowaną i poważną minę. Genji zawsze był szczery. Nigdy nie krył tego, co czuł, dzięki czemu Hanzo zawsze wiedział, na czym stał.

Shimada dostrzegł srebrzystą czuprynę Jacka, który stał kilka metrów od McCree. Wraz z resztą agentów wybrał najbardziej oddalone od studni wejście, znajdujące się między dwoma, piętrowymi domami. Praktycznie byli za plecami Wieprza.

— Atak rozpocznie się za sześćdziesiąt sekund — poinformowała Athena. Hanzo poprawił słuchawkę, jednocześnie zakładając kosmyk niesfornych włosów za ucho. Tamtego dnia nie było wybitnie gorąco, jednak pot lał się z niego strumieniami. Z trudem mógł się skupić na tym, co widział, głownie przez zmęczenie i wydarzenia z rana. W tym całym zamieszaniu nawet nie zjadł śniadania, czego z pewnością nie pochwaliłaby Łaska.

Użycie Atheny było bardzo rozsądne w tej sytuacji, gdyż mogli ją usłyszeć jedynie agenci ze słuchawkami. Nie musieli zawracać sobie głowy obawą przed tym, iż zwrócą na siebie uwagę. Hanzo wyciągnął strzałę z kołczanu, celując prosto w głowę nieświadomego niczego Wieprza. Mężczyzna stał nieruchomo, kompletnie nieświadomy tego, jaki los czeka go za chwilę. To wydało się Shimadzie nieco podejrzliwe, bo od momentu, w którym pojawiła się reszta Overwatch przestał spacerować wśród omników. Jeszcze dziwniej zrobiło się, gdy pstryknął dwukrotnie palcami. Dwójka niewielkich robotów z czterema ramionami po bokach, powstała z cichym syknięciem. Zamrugały światłami, po czym ruszyły w stronę opuszczonej księgarni.

— Przerwijcie atak — oznajmił łucznik. Athena nieubłaganie liczyła dalej i jedynie Jack mógł ją zatrzymać. Nic takiego nie nastąpiło, a z każdą sekundą w Hanzo rosła panika. Spojrzał z wściekłością na Morrisona, który nadal stał przyczajony przy ścianie, nawet nie zwracając na niego uwagi.

— Dwadzieścia sekund — powiedziała omniczka. Roboty powróciły, lecz tym razem wlokły kogoś między sobą. Jeniec był wysoki i przeraźliwie szczupły. Kręcone włosy kleiły się od zaschniętej na niej krwi, a jej ślady dało się zobaczyć również na jego twarzy. Prawe oko miał tak podpuchnięte, że było niemal niewidoczne. Ubrania były przypalone, jakby przez jakiś czas trzymano je nad ogniem.

Agis.

— Zachować pozycję — rozkazał chłodnym, stanowczym tonem Morrison. Był to rozkaz skierowany tylko i wyłącznie do Hanzo, który pierwszy raz w życiu został zmuszony, aby podważyć decyzje swojego dowódcy. Nigdy przedtem nie zbuntował się ani razu. Bez mrugnięcia okiem wykonywał wyroki śmierci. Bez większych wątpliwości zdecydował się zamordować własnego brata... Nie sądził, aby był w stanie drugi raz popełnić ten sam błąd.

Płacz Agisa łamał Hanzo serce. Mimo że byli od siebie znacznie oddaleni, Shimada słyszał go wyraźniej, niż odliczanie Atheny. Usiłował stać jak słup i wykonać rozkazy, jakie zostały mu powierzone, lecz... To było zbyt trudne. Miał wrażenie, że znów przygląda się, jak jego brat umiera, a on nic nie może z tym zrobić.

Roboty przywlokły chłopca do Wieprza, który bezceremonialnie wskazał tłustym palcem na studnię. Hanzo przyłapał się na tym, iż jego ciało znów przez chwilę zapomniało, jak powinno się oddychać. Agis walczył jak lew, robiąc wszystko, aby wyrwać się ze stalowych łap oprawców: kopał ich po kończynach, bujał się na boki. Lecz w ostatecznym rozrachunku, był jedynie dzieckiem, na dodatek osłabionym przez tortury, jakie przeszedł.

Omniki wyciągnęły go przed siebie, a Agis zawisł nad studnią bez dna.

— Nie! — wrzasnął Jack, ale było już za późno.

Symmetra znienawidzi go do reszty.

Rozpryskowa strzała trafiła oba omniki w głowę, przelatując na wylot. Resztką świadomości, roboty zdążyły się jeszcze wycofać, po czym puściły chłopca. Agis upadł bezsilnie na ziemię, zwijając się przy tym w kłębek. Wówczas Hanzo opuścił swoją kryjówkę, stając przy ogrodzeniu. Czuł na plecach podmuch wiatru, wywoływanego przez wiatrak. Musiał wyglądać naprawdę groźnie, gdyż Wieprzu nerwowo zaklaskał, budząc do życia czwórkę największych robotów.

Shimada ledwo zdążył uniknąć pierwszej salwy pocisków. Naboje przebiły jedno ze skrzydeł wiatraku, sprawiając, iż materiał przypominał ser szwajcarski. Japończyk wolał nie myśleć o tym, że gdyby zawahał się sekundę dłużej w ten sposób mogłaby skończyć jego pierś.

Zeskoczył z budynku, dziękując w myślach swoim protezom, które idealnie zamortyzowały upadek. Agis leżał obok studni, naprzeciwko niego i żeby mógł tam dotrzeć, musiał obejść całą dziurę. Hanzo próbował posłać dziecku uspokajające spojrzenie, lecz jeden z omników znów wycelował w jego stronę.

Tym razem nie miał gdzie się ukryć. Odskoczył na bok, słysząc świst pocisków, przelatujących mu koło ucha. Łucznictwo było bardzo wdzięcznym rodzajem walki, lecz w chwilach takich, jak ta, nie sprawdzało się zupełnie. Ciągłe uniki utrudniały mu wystrzeliwanie strzał. Powoli oddalał się od studni.

Tymczasem Wieprzu bez wysiłku podniósł Agisa z ziemi. Hanzo zamarł z przerażenia, gdy mężczyzna podszedł z nim do krawędzi dziury, po czym wyprostował ramiona, sprawiając, iż chłopiec zawisł nad studnią. Nieuwagę Shimady prawie wykorzystały omniki, całą czwórką ruszając w jego stronę, lecz z drugiego końca placu rozległ się wrzask. Genji szarżował na najwyższego robota, płynnie odcinając jedną z jego macek kataną. Chwilę później w jego ślady ruszył McCree, a następnie Smuga. Overwatch wreszcie postanowiło włączyć się do walki, ku widocznemu niezadowoleniu Morrisona, który mimo wszystko atakował roboty.

Wzruszenie odebrało Hanzo głos. Lúcio cały czas wykrzykiwał jakieś hasła, które miały na celu zmotywować drużynę do walki, a widok wszystkich, walczących ramię w ramię, bez żadnych sporów, napełnił łucznika determinacją. Zyskał cenne sekundy, aby móc ocalić Agisa.

Żałował, że nie może ot tak strzelić do Wieprza. jedynym rozwiązaniem było obejście studni naokoło, lecz gdy tylko zrobił krok w stronę Mako, ten poluźnił uścisk. Agis zapłakał, wyciągając ręce w stronę Hanzo, jakby liczył na to, iż uda mu się przeskoczyć dziurę i jeszcze złapać go w locie.

— Czego chcesz w zamian?! — krzyknął Shimada. Był w stanie zapłacić każdą cenę. Na swoim koncie miał pieniądze klanu, które zapewniłyby mu życie w luksusie przez co najmniej dwieście lat. Bez problemu mógłby wyznać lokalizację wszystkich skrytek, w których jego ojciec trzymał swoje najcenniejsze towary. Jedynie wizja tego, iż Wieprzu mógłby wymusić na nim przejście na stronę Blackwatch napełniała go wątpliwościami. Kochał Agisa jak brata, lecz los świata był ważniejszy, nawet, jeśli miał pokutować za to już do końca swych dni.

Mako wzruszył obojętnie ramionami. Z dziką radością potrząsnął Agisem, jak dziecko bawiące się grzechotką.

— Chcesz go? — burknął. Jego głos był wyraźny, mimo że maska bardzo go tłumiła. — To sobie weź!

Agis podjął ostatni wysiłek uwolnienia się z łap swojego oprawcy, lecz to nie miało już znaczenia. Hanzo strzelił w stronę Wieprza kilkoma strzałami. Niektóre wbiły mu się w ubranie z opon, a jedna trafiła go w brzuch. Nie wywarło to na nim większego wrażenia, wręcz przeciwnie. Roześmiał się serdecznie, po czym wypuścił chłopca z rąk.

Rozpaczliwy krzyk Agisa zmieszał się z rykiem Hanzo, który pokonany, opadł na kolana. Przez kilka sekund mógł zobaczyć jeszcze pomarańczowe spodenki dziecka, niknące w mroku. Spuścił głowę, zaciskając dłonie w pięści. Mrugał wściekle, by ukryć łzy, które napłynęły mu do oczu. Czas zamarł, a żadne słowa nie mogły wiernie oddać tego, co poczuł w tamtym momencie Miał wrażenie, że jego uczucia się zapętlają, w jednej chwili miał ochotę rozpłakać się jak dziecko, po czym rozszarpać wszystkich gołymi rękoma. Chciał rzucić się za Agisem. Może wówczas przestałby wyrządzać tyle zła.

Nie zasługiwał na odkupienie. Los dał mu drugą szansę, a on znów ją stracił.

Jednak nim zdążył cokolwiek zrobić, złoty łańcuch przykuł jego wzrok. Hanzo podniósł się nieco, aby móc lepiej zobaczyć, co właśnie się dzieje. Mako coś złapał i powoli wciągał to na górę. Jego śmiech spowodował, że na plecach Hanzo pojawiły się ciarki, który dostrzegł chłopca. Płacz Agisa odbijał się echem od grubych ścian studni. Łucznik natychmiast rzucił się w stronę Wieprza.

To pułapka, Hanzo! — wrzasnął Morrison przez komunikator. Prawdę mówiąc, Shimada domyślał się, że Blackwatch nie robi tego z dobroci serca. Pewnie tylko czekali, aż znajdzie się w odpowiednim miejscu, bez możliwości obrony, aby móc go zabić. W porządku. Jeżeli miał zginąć, nie było mowy, żeby oddał im Agisa po dobroci.

Agis znalazł się blisko krawędzi studni, gdy Wieprzu przestał go wciągać. Patrzył na Hanzo z wyraźnym rozbawieniem, co Japończyk potraktował jako prowokację. Szczególnie, kiedy wykonał przed nim skłon.

To było jak zaproszenie na egzekucję. Ojciec byłby rozczarowany, z jaką łatwością je przyjął. Nie tego uczył go tyle lat.

Żeby dosięgnąć dłoni chłopca, Hanzo musiał położyć się na ziemi, tuż przy stopach Wieprza. Wykonał to bez mrugnięcia okiem, choć policzki piekły go ze wstydu. W każdej chwili mógł zostać z łatwością wrzucony do środka, ale... nadal żył. Nawet wtedy, gdy zawisł nad krawędzią i jedynie fakt, że wbił mocno czubki swoich protez w ziemię, powstrzymywał go przed upadkiem.

Chwycił skostniałe dłonie Agisa, który natychmiast odwzajemnił uścisk z całej siły. Twarz miał zaczerwienioną i podpuchniętą, lecz uniósł usta w delikatnym uśmiechu. Mimo bólu, widok Hanzo wyraźnie go uspokoił, więc łucznik postanowił odwzajemnić gest, po czym spojrzał na niego z czułością. Z kieszeni spodenek wystawała mu oliwna gałązka. 

— Mam cię — szepnął, głosem napiętym z wysiłku. Cała radość powoli z niego ulatywała, gdyż musiał znaleźć sposób, aby wciągnąć chłopca na powierzchnię. Mimo drobnej budowy ciała, Agis wcale nie był lekki. Na dodatek wyczuł, że Hanzo jest spięty, przez co zaczynał panikować. Jego oczy znów napełniły się łzami.

— Boli — powiedział. Shimada wbijał mu w nadgarstki swoje paznokcie, aby mieć pewność, że nie wypuści Greka z rąk. Upał i zmęczenie po walce nie ułatwiały mu zadania. Pot spływał mu po twarzy, a na dodatek zaczął pokrywać mu dłonie. — Boję się.

Hanzo wcale mu się nie dziwił. W głębi serca czuł dokładnie to samo. Tyle razy marzył o chwili, w której wreszcie pożegna się ze światem, a gdy wreszcie zawisła nad nim wizja śmierci, nie był tego taki pewien. Nie potrafił uwierzyć, że mógłby już nie zobaczyć swojego brata. Nie słuchać dowcipów i przekomarzań agentów. Cholera, brakowałoby mu nawet Symmetry.

Ale najgorszy był fakt, że mógłby już nigdy nie zobaczyć uśmiechu McCree. Nie widzieć zmarszczek w kącikach jego oczu. Nie usłyszeć jego głosu. Nie poczuć jak go przytula, dając mu w ten sposób gwarancję bezpieczeństwa, jakiego nie zaznał przez całe swoje życie.

— Ja też — wyznał. Agis robił wszystko, aby pokazać, że jest dzielny, lecz przecież był jedynie dzieckiem. Niejednokrotnie traktował Shimadę z ogromną dobrocią, a Hanzo pragnął mu się odwdzięczyć. — Ale trzymam cię. Jestem przy tobie.

Powiedział to z niezwykłym spokojem, którego wcale nie czuł. Ostrożnie wyciągał chłopca na zewnątrz, a ramiona drżały mu z wysiłku. Jego deklaracja nie zdołała w pełni ukoić lęku Agisa, ale przynajmniej Grek przestał trząść się jak osika.

— Kiedy to się skończy, zabiorę cię do lodziarni. Pójdziemy z Symmetrą, Lúciem i z kim tylko będziesz chciał. Twoja mama już na ciebie czeka.

To działało. Z każdym słowem Hanzo, Agis coraz bardziej się uspokajał i był skłonny do współpracy. Koncentrował się wyłącznie na łuczniku, kontrolując oddech.

— A opowiesz mi znów o smokach? — Japończyk zaśmiał się histerycznie. Ręce drżały mu z wysiłku coraz bardziej, a spływający z czoła pot utrudniał widzenie.

— Oczywiście. Opowiem ci wszystko, co będziesz chciał. — Ostatkiem sił podciągnął chłopca wyżej, aż głowa Agisa wreszcie znalazła się na powierzchni. Teraz już musiało pójść im z górki.

— Pomyliłeś się, Hanzo. Wiesz?

— Hę?

— Jesteś prawdziwym bohaterem! Nie mogę uwierzyć, że ktoś taki, jest moim przyjacielem!

Przyjaciel.

Tak dawno nie słyszał tego słowa...

Hanzo otworzył usta, żeby mu odpowiedzieć, lecz nie zdążył. Gdy tylko spojrzał na chłopca, najpierw zauważył krew, spływającą mu po czole. Dopiero później jego mózg zarejestrował fakt, iż ktoś go postrzelił. Oczy Agisa były puste, a usta miał szeroko otwarte, jakby coś nagle go zaskoczyło. Bez wątpienia był już martwy.

Chłopiec przestał ściskać jego dłoń, a przez spoconą skórę łucznika, wyślizgnął mu się z rąk, spadając do dziury. Odgłos łamanych kości odbił się echem od grubych ścian, a Hanzo nie potrafił powstrzymać pełnego rozpaczy wrzasku.

Wieprzu rechotał, klaszcząc w dłonie, gdy oglądał jak Shimada powoli wstaje. Hanzo ledwo to słyszał. Szumiało mu w uszach, ręce trzęsły mu się jak galareta, lecz prawie tego nie czuł. Liczyła się jedynie furia, która szalała w jego ciele. Nie mógł uwierzyć, w to co właśnie miało miejsce. Miał ochotę skręcić Mako kark, podpalić go, utopić, patrzeć jak umiera i rozkoszować się jego cierpieniem.

Zignorował znajome szczypanie w lewej ręce.

Z dachu, na którym wcześniej się ukrywał, zeskoczyła kobieta. Hanzo poznał ją bez trudu, zwłaszcza, że nie zrobiła nic, aby zakamuflować swą tożsamość. Stała sztywno, jakby połknęła kij od szczotki, a jednocześnie wydawała się być pełna gracji. W oczy od razu rzucał się siny kolor jej ciała oraz karabin snajperski, który gładziła z czułością. W ubraniu kobiety dominował róż i fiolet, lecz Hanzo od razu wiedział, że jest ona poważną przeciwniczką.

— Ach, dzieci... W tych czasach są tak nieposłuszne. Nic dziwnego, że padają jak muchy —wymruczała, podkreślając swój francuski akcent. Shimada poczuł, jak nowa fala nienawiści zalewa jego ciało. Z uśmiechem na ustach, odciąłby jej język.

Ona go zabiła.

O n a   g o  z a b i ł a.

Szczypanie pojawiło się ponownie, tym razem przypominając ukłucia igieł. Wszystkie wydarzenia, przez jakie ostatnio przechodził, uderzyły go z podwójną siłą. Kłopoty z Morrisonem, niechęć agentów Overwatch, relacja z bratem i McCree... a wisienką na tym niesmacznym torcie była śmierć Agisa. Chłopca, który do ostatniej chwili wierzył, iż zostanie uratowany. Nigdy miał już nie zobaczyć rodziny, nie zjeść swoich ukochanych oliwek...

To wszystko przelało czarę goryczy. Nie mógł już dłużej tolerować śmiechu Wieprza i głupich odzywek Trupiej Wdowy. Z nabożną czcią wyciągnął strzałę z kołczanu, po czym napiął łuk. Francuzka uniosła brew, obserwując jego poczynania z rozbawieniem. Hanzo zacisnął powieki.

Ryuu ga waga geki wo kurau! — ryknął. Niemal natychmiast kłucie w jego ręce się nasiliło, a on nie mógł powstrzymać się od krzyku. Jego serce krwawiło z bólu i miał wrażenie, że jedyną ulgę przynosi mu wrzask. Ziemia zadrżała pod jego stopami, a miny agentów Blackwatch zrzedły.

Dwa smoki wydostały się z ramienia Hanzo, okrążając swojego pana. Z każdym kołem rosły, stając się coraz bardziej agresywne. Z ich gardeł wydobywał się ryk, podobny do krzyku Shimady, a gdy wreszcie osiągnęły wielkość kilku metrów, łucznik wystrzelił strzałę w stronę Blackwatch.

Hanzo przez chwilę mógł oglądać, jak jego smoki lecą we wskazanym kierunku, po czym padł na kolana. Nie był przygotowany na to, ile energii pochłonie go przywołanie mitycznych bestii. Obraz zaczął mu się rozmazywać przed oczami.

Pozwolił, aby pochłonęła go ciemność.

***

To, co zrobił Hanzo było absolutnie niesamowite i przerażające jednocześnie.

McCree musiał przyznać, że najpierw nie przyglądał się szczególnie poczynaniom łucznika. Omniki napierały na nich coraz bardziej, więc musiał zrobić wszystko, aby nie przedostały się dalej. Biegnący obok niego Genji, nie potrafił aż tak skupić się na tym, co robił. Kiedy Hanzo w ostatniej chwili złapał Agisa, prawie wpadając do studni, pomyślał, że cyborg zaraz zemdleje. Zachwiał się na nogach, opuszczając katanę. Gdyby nie to, że Mei stworzyła pod nim ścianę lodu, zostałby rozdeptany przez metalową nogę jaszczurko—pająka.

— Ktoś musi po niego pójść! — zawołał z bezsilnością. McCree zacisnął jedynie usta, strzelając w dziwaczną mackę nad jego głową. Gdyby ktoś powiedział mu dwadzieścia lat temu, że Genji będzie robić wszystko, aby ocalić swojego brata, wyśmiałby go. Sam uważał wtedy, że Hanzo musiał być największym potworem na świecie, skoro tak bardzo skrzywdził osobę, na której powinno mu zależeć.

— Zabraniam wam... — zaczął Morrison, jednak jego komunikat został przerwany.

McCree z trudem mógł walczyć. Jedyną sobą, o której wówczas myślał, był Hanzo. Najpierw uwagę kowboja zwrócił krzyk. Przesiąknięty bólem i agonią, a później zmienił się on w ryk, zupełnie niepodobny do głosu człowieka. Genji pierwszy zrozumiał, co się dzieje.

— To niemożliwe— szepnął cyborg. Jesse próbował przywrócić swojego przyjaciela do rzeczywistości, jednak gdy tylko spojrzał na Hanzo, otworzył usta ze zdziwienia.

— Na wszystkie krowy Teksasu — mruknął.

Jesse miał wrażenie, że to mu się śni. Hanzo nie był już sam. Obok niego przelatywały najprawdziwsze smoki i mimo, że oglądał podopiecznego Genjiego tysiące razy, to było coś zupełnie innego. Smoki były piękne, jak ich pan, i miały w sobie coś, co sprawiało, że natychmiast utożsamiał je z Hanzo. Ich ciała pokrywały błękitne łuski, a przez środek ich ciała ciągnęła się złocista grzywa. Ryk bestii sprawiał, że ziemia pod stopami kowboja drżała. Wszyscy zamarli, gdy łucznik wypuścił strzałę, a smoki poleciały w stronę Blackwatch, które nieco za późno zorientowało się, iż należy uciekać.

Pierwsza oprzytomniała Wdowa, która rzuciła Shimadzie mordercze spojrzenie, mówiąc: ,,jeszcze się policzymy". Wystrzeliła swój hak, znikając na dachu jednego z domów. McCree strzelił w jej stronę, ale kobieta zdążyła zrobić unik. Mało komu z  Overwatch udało się ją trafić, a po tym, co zrobiła, z radością przyłączyłby się do tego ekskluzywnego grona. 

Wieprzu zdecydowanie nie miał tyle szczęścia. Zasuwał na swoich krótkich nóżkach tak szybko, że w innej sytuacji McCree uznałby to za komiczne. Mako nie próbował ratować swojej armii, spisując omniki na straty. Te, które spotkały się ze smokami zaczynały piszczeć i świecić diodami, a później natychmiast się wyłączały. W powietrzu zawisł odór spalenizny oraz benzyny.

Jesse kompletnie nie rozumiał, co się stało, gdy smoki zniknęły za budynkami. Ich ryk nada dało się usłyszeć, choć z każdą minutą coraz ciszej. Kilka osób z drużyny zaczęło wiwatować, w tym Mei, która z radości wykonała swój słynny pogodny taniec. Lúcio i Lena obrzucali Blackwatch niewybrednymi przezwiskami, a Morrison naprawdę się uśmiechał. Kowboj nieśmiało zerknął w stronę Hanzo, spodziewając się, że będzie on stać dumnie i oglądać całe to pobojowisko.

Niestety, Shimada leżał na ziemi i gdyby postanowił obrócić się na lewy bok, wpadłby do studni. McCree miał ochotę rzucić się w jego stronę i pewnie by to zrobił, gdyby nie fakt, iż musieli walczyć jeszcze z omnikami, pominiętymi przez smoki. Słodki smak zwycięstwa sprawił, że w Overwatch wstąpiła nowa energia. Smuga skakała z miejsca na miejsce, obok Mei, która zamrażała dla niej roboty. Jack i Genji połączyli siły, ochraniając siebie nawzajem. Nawet Symmetra postanowiła wspomóc Lúcia i rozstawiała wokół niego wieżyczki.

— Wracają! — zawołał Torbjörn, wskazując osmolonym palcem na niebo. Na horyzoncie znów pokazały się smoki, równie rozwścieczone, co poprzednio.

— Co w nie wstąpiło? — zapytał Genji, bardziej do siebie niż reszty drużyny. — Coś jest nie tak!

Wyrwał się do swojego brata, jednak Morrison chwycił go za rękę. Cyborg syknął z zaskoczeniem, a zielone światło w jego pancerzu zmieniło kolor na szkarłat. McCree znał go na tyle dobrze, aby stwierdzić, iż była to oznaka zdenerwowania. Trening z Zenyattą pozwalał Shimadzie kontrolować swoje emocje, lecz nie sprawdził się w tym przypadku.

— Nie stracę kolejnego świetnego agenta. — Genji próbował mu się wyrwać, lecz Morrison okazał się silniejszy. Mimo tego, że nie był już najmłodszy, nie można było odmówić mu sprawności fizycznej. Lúcio zabuczał z dezaprobatą, ale nie ruszył się w stronę Hanzo. Czas uciekał, a nikt nie zrobił nic, aby pomóc łucznikowi. Smoki z pewnością zmierzały w jego kierunku.

— To mój brat! Nie będę patrzeć, jak umiera!

— To rozkaz — oznajmił twardo Morrison, po czym nieco spokorniał. — Przykro mi.

Jack brzmiał na szczerze skruszonego, jednak nie usprawiedliwiało to jego bezdusznej decyzji. Genji spuścił głowę, jakby w myślach rozważał wszystkie za i przeciw. To było tak charakterystyczne dla ich rodziny, że McCree poczuł ukłucie w sercu. Hanzo ich ocalił. Zrobił wszystko, aby pomóc Agisowi, a teraz miał ot tak zginąć?

,,Dobrze, że ja nie jestem świetnym agentem", pomyślał Jesse.

Pobiegł w stronę Hanzo, ignorując krzyki Morrisona, a potem innych agentów. Rzucił słuchawką o ziemię, ruszając w nieznane. Nie miał bladego pojęcia, co ma zrobić. Nie istnieje przecież poradnik dotyczący opieki nad mitycznymi stworzeniami twojego przyszłego (oby) chłopaka. Wyglądało na to, że jego mózg postanowił przekazać dowodzenie instynktowi.

Sprawnie przebiegał obok leżących omników, uważając, aby na nie nie nadepnąć. Niejednokrotnie tracił równowagę, ale widok nadciągających smoków był co najmniej mobilizujący. Postanowił zacząć od odciągnięcia Shimady od krawędzi studni w bezpieczniejsze miejsce.  Łucznik był nienaturalnie blady i zimny, więc McCree bez wahania ściągnął z siebie ponczo, po czym owinął nim mężczyznę. Na jego twarzy znajdowały się małe, krwawe plamki, prawdopodobnie pochodzące z rany Agisa.

Gdyby nie poruszająca się klatka piersiowa, Jesse powiedziałby, że jego przyjaciel był już martwy. Wówczas postanowił zrobić kolejną głupią rzecz. Smoki były na tyle blisko, że wyczuwał za swoimi plecami ich obecność. Natychmiast osłonił ciało Hanzo swoim własnym, podpierając się na rękach. Jego głowa znalazła się tuż przy twarzy Shimady i nie potrafił odmówić sobie pocałowania Japończyka w czoło. Jeżeli miał umrzeć, pożarty przez wygłodniałe istoty z jakiegoś świata przodków, nie mógł być szczęśliwszy.

Smoki zaryczały tuż nad jego uchem. Zacisnął zęby, gdy zerwał się potężny wiatr, który zwiał mu z głowy kapelusz. Kowboj czuł, jak pazury bestii zaciskają się na jego koszuli, lecz postanowił nie ustępować. Smoki chciały za wszelką cenę dostać się do swojego pana, lecz na pewno nie miały pokojowych zamiarów.

— Uciekaj — wycharczał Hanzo. McCree zamrugał, kręcąc przecząco głową. Shimada wyglądał tragicznie, a na dodatek zwijał się z bólu. Jego lewa ręka świeciła niebieską poświatą.

— Nigdzie się nie wybieram, kochanie. I nie mam zamiaru cię im oddać.

— Farmerze... — zaczął, lecz Jesse położył mu palec na ustach. Spojrzał łucznikowi głęboko w oczy i był nieco zaskoczony faktem, iż Hanzo nie odwrócił wzroku. Wręcz przeciwnie, mimo cierpienia odwzajemniał spojrzenie, wyglądając przy tym na zszokowanego, jakby uświadomił sobie coś oczywistego. Kowboj robił wszystko, aby go nie pocałować.

Nawet tu i nawet teraz.

— Nigdzie się nie wybieramy. Zostajesz ze mną, kochanie. — Wyciągnął Rozjemcę, próbując strzelić do jednego ze smoków, lecz nabój przeleciał przez niego na wylot, nie powodując żadnych uszczerbków na zdrowiu. Zdziwiłby się, gdyby faktycznie zdołał coś zdziałać, lecz musiał przynajmniej spróbować. Wolał sobie nie wyobrażać, jak ta scena musi wyglądać z daleka. On i Hanzo obejmujący się na ziemi, podczas gdy olbrzymie smoki próbują zrzucić kowboja ze swojego pana.

— Dlaczego tak ci zależy? Zasłużyłem...

— Jeżeli dodasz jeszcze jedno słowo, przysięgam, że cię im oddam. Koch... — McCree w ostatniej chwili ugryzł się w język. — Koniec z byciem daleko od siebie. Zależy mi na tobie Hanzo. Mnie, Genjiemu, Mei, Torbowi i całej reszcie. Nie możesz nas zostawić, bo jesteś już częścią drużyny.

Po twarzy Shimady spłynęła łza. McCree miał wrażenie, że łucznik skurczył się w jego ramionach.

—Boję się, farmerze. Nie wiem, jak je powstrzymać.

Banita nie odpowiedział, wyciągając dłoń, żeby móc dotknąć twarzy Hanzo. Zresztą, słowa nie były im już potrzebne. Mina Jessego mówiła wszystko, a Shimada najwyraźniej to rozumiał. Ryk smoków powoli cichł, jakby stworzenia chciały zapytać: ,,Dlaczego już się nas nie boicie?".

Ramię Hanzo powoli zaczynało gasnąć. W oddali rozległy się krzyki, zapewne członków Overwatch którzy zmierzali w ich stronę. McCree nie miał bladego pojęcia, co właśnie miało miejsce, ale postanowił jeszcze nie odchodzić od wycieńczonego łucznika. Z czułością poprawił ponczo, aby mogło go bardziej ogrzać. Chciał zmienić pozycję, jednak dłoń Shimady go zatrzymała.

— N-nie — powiedział. Znowu tracił świadomość, więc McCree jedynie skinął głową, gładząc go po policzku.

— Hej, nigdzie się nie ruszam, widzisz? Jestem przy tobie, kochanie.

— Co wy sobie wyobrażaliście?! — rozległ się za jego plecami głos wściekłego Jacka. Gniewny tupot jego stóp brzmiał jak marsz żałobny. Kowboj westchnął, rozglądając się za swoim zaginionym kapeluszem. W międzyczasie Hanzo zdołał już odpłynąć, zatem Jesse zdecydował się wstać.

— Zrobiłem to, co było konieczne. A z Hanzo powinieneś być dumny. Gdyby nie on, wszyscy byśmy zginęli!

— Dumny?! Kompletnie nie panował nad sytuacją! Te smoki mogły skrzywdzić nie tylko nas, ale i mieszkańców miasta. To nie powinno mieć miejsca!

— Zamknijcie się oboje! —oznajmił Genji, wchodząc między nich. — Mój brat potrzebuje natychmiastowej pomocy i jeżeli zaraz się nie uspokoicie, będzie martwy. Chcecie tego?

McCree i Jack jednocześnie pokręcili głowami, nieco zawstydzeni swoim zachowaniem. Cyborg położył sobie rękę Hanzo na ramieniu, a Lúcio rzucił się, by mu pomóc. 

 Wygrali.

***

Łaska zarządziła, aby Hanzo został umieszczony w szpitalnym skrzydle aż do następnego poranka, kiedy mieli opuścić Ilios. Chyba nikogo nie zdziwił fakt, że jakimś cudem łucznikowi udało się wyjść z sali, a następnie z poduszkowca. Nie wrócił ani na obiad, ani na imprezę, która miała uczcić zwycięstwo Overwatch. McCree próbował zrozumieć zachowanie Shimady, naprawdę, oraz uszanować fakt, iż potrzebował on przestrzeni po ostatnich wydarzeniach.

Hanzo jednak ciągle pozostawał poza poduszkowcem, a Jesse z każdą minutą był coraz bardziej zmartwiony. Próbował porozmawiać o swoich obawach z mocno wstawionym Genjim, który co chwilę nazywał go Winstonem. Z bełkotu cyborga wynikało, że jego brat od zawsze uwielbiał myśleć w samotności, aby (jak to nazwał) ,,odblokować czakry". Cokolwiek to znaczyło.

Takie wytłumaczenie nie usatysfakcjonowało kowboja, ale... Nie był przekonany, czy jest odpowiednią osobą, którą Hanzo chciałby teraz zobaczyć. o tym, co zaszło między nimi nad studnią, Jesse nie potrafił wyrzucić tego z pamięci. Gdy tylko zamykał oczy, widział Shimadę z tą jego nieodgadnioną miną, pięknymi oczami i...

,,Okej. Koniec poetyzowania" stwierdził. Hanzo na pewno potrzebował teraz przyjaciela, nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać. McCree postanowił mu to dać, nawet, jeśli miał przez to cierpieć.

Wymknął się z bazy, co okazało się dość łatwym zadaniem. Mimo, że było dopiero po dwudziestej, większość agentów zdążyła już sporo wypić. Jesse uprzedził o swoim planie Athenę. Najpierw chciał iść do Jacka, jednak mężczyzna nie opuszczał swojego gabinetu. Odkąd wrócili z niego nie wychodził, a zza drzwi dało się usłyszeć jego zadowolony, pewny siebie głos. McCree sam nie wiedział, co zdenerwowałoby Morrisona bardziej: fakt, że przerywa mu to cudowne spotkanie, czy to, iż nie powiadomił go o swoich planach. W sumie czegokolwiek by nie zrobił, Jack z pewnością by go ukarał.

Przy wyjściu z poduszkowca minął Torbjörn oraz Reina, którzy uznali, że świetnym pomysłem byłoby wykąpać się w stawie z robo—rybami. Szwed założył sobie nawet żółte rękawki z flamingami. Na mostku stała Smuga oraz Symmetra, które postanowiły uwiecznić wszystko swoimi komunikatorami. Jutro pewnie cała baza zostanie obklejona ich zdjęciami.

Na zewnątrz zachodziło już słońce, barwiąc niebo wszystkimi odcieniami różu i fioletu. W oddali słychać było mieszkańców Ilios, którzy ocenili szkody i wracali do swoich domów. Odnalezienie Hanzo po zmroku i w takim zgiełku wydawało się być misją niemożliwą, lecz McCree miał już swoje przypuszczenia, gdzie mógł znaleźć łucznika. Wziął głęboki oddech, rozkoszując się chłodną bryzą, wiejącą znad morza. Przymknął oczy, po czym wreszcie zdecydował, że jest gotów.

Ruszył w drogę, nie oglądając się za siebie.

****

Gdy dotarł do studni, zapadła już noc. Szedł szybkim tempem, więc zdążył się już spocić, a po dzisiejszej misji, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Przez chwilę bał się, że zgubi drogę, lecz na ziemi nadal leżały omniki. Podążył ich tropem, trafiając do miejsca, gdzie kilka godzin wcześniej miała miejsce jedna z najcięższych walk, w jakiej przyszło mu wziąć udział. Wokół studni stały kolorowe znicze, misie, czekoladki, kwiaty, a ktoś nawet przyniósł zdjęcie Agisa, oprawione w czarną ramkę. Miejsce było wypełnione ludźmi, którzy przystawali na chwilę, aby się pomodlić, po czym odchodzili. McCree ścisnęło w sercu na tak wzruszający widok.

Musiał jednak iść dalej, nieco na ubocze. Przeszedł koło wejścia do muzeum, po czym odbił w prawo, schodząc niżej po wąskich schodach. Tam znajdował się bowiem niewielki taras widokowy, nieogrodzony żadną barierką. Na krawędzi siedział Hanzo, który nawet się nie odwrócił w jego stronę. Po jego prawej stała butelka z whisky, opróżniona do połowy. Jesse zastanawiał się, skąd Japończyk ją wziął, ale postanawiał nie zadawać mu żadnych pytań.

Usiadł obok, ignorując zawroty głowy, kiedy spojrzał w dół. Gdyby postanowił teraz skoczyć lub zsunąć się, bez wątpliwości rozbiłby się o ostre skały, obmywane przez fale. Próbował również nie przejmować się faktem, iż Hanzo natychmiast się od niego odsunął. Najwyraźniej wrócili do punktu wyjścia.

McCree sam nie wiedział, ile czasu spędzili w milczeniu. Na pewno godzinę, gdyż słońce zdążyło już zniknąć za horyzontem, a na nocnym niebie błyszczały gwiazdy. Jesse nigdy przedtem nie widział ich tak wielu. Niezwykłe. Miał wrażenie, że są ich tysiące, a podczas całego swojego pobytu na wyspie nie widział ani jednej.

Hanzo nie przestawał pić, co nieco martwiło rewolwerowca. Nadal musiał być osłabiony po dzisiejszej walce, ręce drżały mu za każdym razem, gdy unosił butelkę. Nie odezwał się również do niego ani słowem i choć McCree wolałby z nim pomówić, cieszył się, że Shimada nie kazał mu odejść. Postanowił więc zrobić coś za ich dwójkę.

Najpierw zaczął opowiadać Hanzo o gwiazdach. Kiedy pracował dla Blackwatch i miał nocne patrole z Reyesem, często musieli godzinami czekać pod domem swojej ofiary. Gabe uwielbiał gadać o przeróżnych konstelacjach, planetach czy innych pierdołach. Astronomia była jego konikiem, więc McCree zawsze słuchał jego wywodów z przyjemnością. Po tylu latach był zaskoczony ilością szczegółów, jakie nadal pamiętał. Światło dochodzi w osiem minut ze Słońca do Ziemi. Jeśli gwiazda przechodzi zbyt blisko czarnej dziury, może zostać rozerwana. Tego typu sprawy.

I sam nie wiedział, w którym momencie zaczął mówić o tym, co działo się w jego życiu przez ostatni tydzień. Powiedział o Symmetrze i jej nowym znajomym. O strachu, jaki czuł, gdy D.Va została ranna. Poskarżył się nawet na Jacka. A gdy wreszcie wyrzucił z siebie to wszystko, poczuł się milion razy lepiej.

 Teraz nadeszła kolej Hanzo.

— Odezwij się do mnie, kochanie — poprosił. Nie sądził, aby Hanzo chciał wykonać jego prośbę. Nawet nie wiedział, czy w ogóle go słuchał. W każdym razie robiło się coraz chłodniej, a Shimada wcale nie wyglądał, jakby chciał stamtąd odejść.

— To moja wina — wyszeptał. McCree aż podskoczył z wrażenia. Japończyk sięgnął po whisky, a trunek spłynął mu po brodzie. Jesse chciał zaprotestować, ale to jedynie pogorszyłoby sytuację. Oboje wiedzieli, że poniekąd ma rację, jednak w tym wszystkim Hanzo zapominał, iż tylko dzięki niemu Ilios zdołało przetrwać.

— Nikt nie ma do ciebie pretensji. Morrison powiedział nawet, że tego właśnie się spodziewał.

— Że zrujnuję misję?— warknął Hanzo. Znów sięgnął po alkohol, lecz Jesse złapał butelkę w ostatniej chwili.

— Nie to miałem na myśli.

— Bzdura. Dokładnie o to ci chodziło! Oddawaj mi whisky!

— Nie.

— Myślisz, że masz monopol na alkohol? Że tylko ty masz prawo upić się, gdy jest ci źle? — Hanzo spróbował zabrać butelkę, jednak nie dał rady jej dosięgnąć. Jęknął z niezadowoleniem, spoglądając z furią na Jessego, który nieco stracił rezon. Po tym, co dziś widział, nieco bał się gniewu Shimady.  — Co ty właściwie tutaj robisz? Nie powinieneś świętować ze swoimi przyjaciółmi?

— Oni mnie nie potrzebują. Ty owszem.

— Daj mi spokój!

— Żebyś mógł dalej chlać i może jeszcze spaść z tego pięknego miejsca? Po moim trupie, kochanie.

— Nie widzisz, co ja zrobiłem?! — Hanzo wreszcie pękł i Jesse wcale mu się nie dziwił. Maska sztywnego, opanowanego mężczyzny właśnie opadła. McCree wiedział, że łucznik był pod wpływem emocji, jednak fakt, że postanowił okazać swoje uczucia właśnie przy nim, pokazywało, jak bardzo mu ufał. — Zrujnowałem misję. Symmetra mnie nienawidzi. Te omniki prawdopodobnie zostaną przekazane na złom. A Agis nie żyje. Agis nie żyje!

Hanzo wykrzyczał ostatnie zdanie, zanosząc się szlochem. McCree nie chciał nawet myśleć, przez jakie piekło musiał teraz przechodzić łucznik. Chłopiec, którego traktował jak brata, został zamordowany na jego oczach. Jakby tego było mało, po strzale twarz Shimady została poplamiona krwią tego dziecka.

— Han... Jesteś bohaterem. Nikt ci nie powiedział, co zrobiłeś? Twoje smoki wywołały w tych omnikach jakiś rodzaj spięcia, który zniszczył w nich wirus Blackwatch. Winston cały czas próbuje dojść, dlaczego tak się stało, więc na razie traktuj to jako prawdziwą magię. Genji chce spróbować użyć swojego do wyleczenia Zenka oraz Bastiona jutro rano.

— To niemożliwe.

— Powiedział gość władający smokami. Mówisz, że Satya cię nie lubi? Cóż, jesteś nowy, a ona uwielbia straszyć świeżaków. Hana nienawidzi jej do dzisiejszego dnia. Myślę, że nasza kochana Symmetra w ten sposób okazuje strach. Nie miała w życiu lekko, więc teraz chce zabezpieczyć tych, na których jej zależy.

— Bronisz jej nawet po tym, jak się zachowywała? — wytknął łucznik, a McCree roześmiał się cicho.

— Myślę, że starsi bracia już tak mają. Pewnie coś o tym wiesz.

— Agis...

— Tak. Wiem, że w najbliższym czasie ciężko będzie ci znów być sobą, ale... Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Cholera, wlazłbyś za nim nawet do tej cholernej dziury! Byłeś dla niego bohaterem, bratem oraz przyjacielem. Nie możemy cofnąć czasu, ale dzięki temu mamy okazję się czegoś nauczyć. Nie izoluj się już, kochanie. Daj sobie szansę. Jestem pewien, że on też by tego chciał.

— Dlaczego tak ci zależy? — zapytał łucznik, nieco niepewnie, po raz drugi tego dnia. — Cały czas jesteś przy mnie, pocieszasz mnie i...

,,Bo cię kocham" chciał odpowiedzieć McCree. Jesse postanowił postawić wszystko na jedną kartę, przysuwając się do Japończyka. Nie patrzył w jego stronę, po prostu nagle bardzo zaintrygowały go gwiazdy. Shimada postanowił podjąć grę i zrobił to samo. Już po chwili poczuł, jak stykają się ramionami. Że Hanzo nadal pachnie cynamonem. Ostrożnie złączył ich palce, czekając na wybuch złości ze strony łucznika.

Nic takiego nie nastąpiło.

— Nie wiem — odpowiedział cicho. — Ale gdybym miał cię stracić... Chryste. Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałem. Ja po prostu... Mam wrażenie, że muszę cię chronić. Muszę, za wszelką cenę. Nie wiem, jak to powiedzieć...

— Do tej pory jakoś nie miałeś problemu ze słowami — wytknął Hanzo. McCree parsknął śmiechem, gdy nagle coś przykuło jego spojrzenie. Gwałtownie nabrał powietrza, gdy na niebie na kilka sekund pojawiła się spadająca gwiazda.

— Widziałeś to?! — wykrzyknął z zachwytem. Hanzo przewrócił oczami, mrucząc coś pod nosem. — Szybko, pomyśl życzenie!

— To tylko meteoryt. Nic nadzwyczajnego.

— Boże, jesteś tak mało romantyczny! No dalej, gwiazdko, pomyśl o czymś, czego pragniesz. — Jesse zacisnął mocno powieki. Przez chwilę zastanawiał się nad swoimi marzeniami. Nie chciał zmarnować swojego życzenie na byle co. Czego jeszcze mu brakowało?— Już mam! Teraz ty, Han!

— Podziękuję i zachowam swoje życzenie na później.

— Jesteś taki sztywny...

McCree odwrócił głowę w stronę łucznika, który zrobił to samo. Ich spojrzenia się spotkały i Jesse poczuł uścisk w sercu. Wiedział, że powinien się odwrócić, jednak oczy Hanzo miały w sobie coś magnetycznego. Coś, co sprawiało, że nie można było ot tak przestać na nie patrzeć. A te usta... Amerykanin nie potrafił odmówić sobie przyjemności z dotknięcia ich. Tyle razy wyobrażał sobie, jakie byłyby pod jego palcami. Jego wyobrażenia nie były wcale dalekie od prawdy, gdyż wargi Hanzo były ciepłe, miękkie, idealne.

— Życie bez ciebie byłoby jebanym koszmarem — szepnął Jesse. Wiedział, że zaraz wszystko zrujnuje i Shimada na pewno odejdzie, ale nie mógł się opanować. Atmosfera między nimi była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. — Wolałbym umrzeć, niż budzić się ze świadomością, iż już nigdy nie będzie mi dane zobaczyć twojego uśmiechu, twoich oczu. Doświadczyłem tak wiele zła w swoim życiu, ale to byłoby prawdziwe piekło, Hanzo.

— McCree... — łucznik był wyraźnie zaskoczony jego wyznaniem. Jesse odwrócił głowę, śmiejąc się nerwowo. Miał ochotę zrzucić się z tego klifu. Co on w ogóle sobie wyobrażał? Miał ochotę zapalić.

— Nieważne. Zapomnij, że to powiedziałem. Zapomniałem się, mój błąd.

— Nie. Nie, McCree, spójrz na mnie. Proszę.

Jesse prychnął bez humoru, ale postanowił spełnić jego żądanie. Hanzo patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami, lecz na jego ustach był ledwo zauważalny uśmiech. Słowa zawisły między nimi, jednak w tamtej chwili nie były im potrzebne. Wszystko, co czuli zostało wypisane na ich twarzach. Teraz, wreszcie, obaj wiedzieli, że nie byli sobie obojętni.

Hanzo zamknął powieki, powoli przybliżając swoją twarz do twarzy kowboja. A McCree wcale nie pozostawał mu dłużny. Przeczesał jego włosy palcami, po czym umieścił swoje dłonie na policzkach łucznika. Ich nosy się zetknęły, a wówczas Shimada uniósł powieki.

Jesse był stracony. Dla tego mężczyzny poszedłby nawet na drugi koniec świata.

— Mogę? — zapytał Amerykanin, jak na gentlemana przystało. Hanzo roześmiał się, kiwając głową.

— Tak, farmerze. Tak.

Takiej odpowiedzi się nie spodziewał, ale postanowił nie oponować. Oddech Hanzo pachniał whisky i miętą. McCree nie chciał dać łucznikowi satysfakcji, więc ostrożnie zbliżył usta do jego czoła. Shimada zamknął oczy, gdy wargi kowboja zaczęły pojawiać się coraz niżej: nos, powieki, broda, szyja. Hanzo był tak idealny, jak sobie wyobrażał.

— Zawsze musisz się ze mną droczyć? — zapytał Hanzo cicho. McCree nie odpowiedział, woląc pocałować kącik jego ust. Kolejny raz tego dnia miał wrażenie, że Genji zaraz wparuje do jego sypialni z pistoletem na wodę, po czym brutalnie wyrwie go z tak pięknego snu.

— Wybacz, kochanie — odparł. Trącił nos Hanzo swoim, a na twarzy Japończyka rozkwitł uśmiech. Mężczyzna wsunął palce we włosy Jessego, przysuwając się jeszcze bliżej.

No dalej.

McCree westchnął i nachylił się, aby móc wreszcie pocałować Hanzo odpowiednio. Czuł tyle emocji, że...

— Tutaj jesteście! Szukałam was po całym Ilios!

Ciężko było stwierdzić, kto odsunął się pierwszy, gdyż zarówno Jesse, jak i Hanzo, odskoczyli od siebie jak oparzeni. Smuga machała do nich wesoło, nie mając pojęcia, w czym właśnie im przeszkodziła. Shimada wręczył kowbojowi jego ponczo, unikając spojrzenia Amerykanina. Był w kompletnym nieładzie, więc McCree musiał wyglądać podobnie.

— Cóż, nie sprawdziłaś najbardziej oczywistego miejsca! — zawołał kowboj ze sztucznym uśmiechem na twarzy. W jego głosie dało się usłyszeć rozczarowanie, które próbował zatuszować. Wyciągnął z kieszeni cygaro, lecz Hanzo zdążył wyciągnąć mu je z dłoni, zanim zdążył zapalić.

— Zemsta jest słodka, farmerze — wyszeptał, po czym wstał i podszedł do Leny. Jesse nie mógł się na to zdobyć, więc siedział i gapił się na nich jak słup soli. 

 — No dalej! Spóźnimy się na krojenie tortu! I na wspólne zdjęcie.

 McCree westchnął, ale... Teraz miał już pewność, że to, co łączyło go z tym boskim łucznikiem było całkowicie prawdziwe.

 Prawdziwe i bezsprzeczne. Udało mu się skruszyć kamienne serce Hanzo Shimady.

***

— Nagle znikąd pojawiła się setka robotów! Torbjörn spojrzał na mnie z rozpaczą, lecz ja postanowiłem się nie poddawać. Rozstawiłem tarczę, po czym ruszyłem naprzód! Na mój widok te paskudne omniki zaczęły uciekać, gdzie pieprz rośnie!

— Nie tak zapamiętałem tę historię — burknął Lindholm, rozmasowując obolałe skronie. Po wczorajszej imprezie większość agentów miała potwornego kaca i zeszła na śniadanie dość późno. Reinhardt roześmiał się, klepiąc przyjaciela po plecach z taką siłą, że oczy Torbjörna  niemal wypadły z orbit. McCree współpracował z Wilhelmem już kilkadziesiąt lat i zdziwiłby się, gdyby on również miał dziś fatalne współczucie. Słowo ,,kac" praktycznie dla niego nie istniało.

— I tak uważam, że byłeś dzielny — wtrąciła D.Va, dłubiąca łyżką w swoich płatkach. Łaska zdecydowała, iż wydobrzała na tyle, by móc zacząć powoli wracać do normalności. Angela potrafiła zdziałać prawdziwe cuda. Zwłaszcza, że Jesse nadal pamiętał, jak wyglądała Hana, kiedy ją znalazł. Teraz jedynym widocznym znakiem po złym samopoczuciu były cienie pod oczami. — A co było dalej, McCree? Po tym, jak dotarliście do studni?

— Wiesz, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Omniki stojące w równych rzędach, czekające na rozkazy. Przypominało to prawdziwy horror...

— No dalej, kowboju! — zachęcił go Reinhardt. — Powiedz coś konkretnego, zanim tu pośniemy!

— To, że wygraliśmy zawdzięczamy jedynie Ha-Hanzo — zająknął się rewolwerowiec. Shimada nie przyszedł na śniadanie, co nieszczególnie dziwiło Jessego. Ich relacja zrobiła jeden krok naprzód, a później dwa w tył. Nie zmieniało to faktu, że McCree nie chciał znowu budować wszystkiego od początku, a na dodatek obwiniał się, za to, iż pozwolił, aby do tego doszło. Gdyby był bardziej stanowczy, powstrzymałby Hanzo w odpowiedniej chwili.

— Ha-Hanzo — powtórzył Lúcio, trzepocząc powiekami. Lena zachichotała, po czym dołączyła się do chórku.

— Nienawidzę was — mruknął Jesse, przełykając z trudem smażone jajka. — Ale mam rację. Gdyby nie Hanzo, wszyscy byśmy zginęli.

Kilka osób przytaknęło, a przy stole zapanowała grobowa cisza. Łucznik stał się prawdziwym bohaterem, co przyznał nawet Morrison. Jack jeszcze ubiegłej nocy wręczył mu medal, wygłaszając długi i nudny monolog o odwadze oraz poświęceniu. McCree żałował nawet przez chwilę, że nie było z nimi Gabriela, który doskonale parodiował głos Jacka. Później skarcił się za to w myślach.

— Chyba jesteśmy mu winni przeprosiny — oznajmiła Angela szczerze.

— Może jeszcze coś z niego będzie — dorzuciła Symmetra kwaśno.

— Macie okazję mu to powiedzieć — wtrącił Genji, wskazując w stronę drzwi. Głowa McCree błyskawicznie skierowała się w tamtym kierunku, a on sam bacznie obserwował, jak łucznik nakłada sobie coś na talerz, a później zaparza zieloną herbatę. Z okazji ich wielkiego zwycięstwa większość stołów ze sobą połączono, dlatego łucznik mógł albo usiąść z nimi wszystkimi, albo wybrać miejsce między Genjim a McCree, należące niegdyś do Fary.

— Boże, nie gapcie się tak na niego! — pisnęła Hana, przewracając oczami. — Wychodzimy na jakiś stalkerów! A ty kowboju miałeś dokończyć swoją historię!

— Racja — powiedział bez większego entuzjazmu. Niechętnie odwrócił wzrok, drapiąc się po brodzie. Serce biło mu nierównym, o wiele za szybkim tempem. — Na czym stanąłem? Ach, tak. Gdy Hanzo zobaczył swojego przyjaciela, jak lew rzucił mu się na ratunek. To było przerażające i niezwykłe jednocześnie. Wieprzu obudził swoich sługusów. Gdybyśmy z nimi przegrali, dostałyby się dalej, kompletnie niszcząc miasto. A kiedy my walczyliśmy, Hanzo desperacko próbował wyciągnąć Agisa ze studni... — Słowa utkwiły Jessemu w gardle. Nie miał siły myśleć, przez jakie cierpienie musiał przechodzić chłopiec. — Sama wiesz. Hanzo nieźle się zdenerwował.

— Nigdy nie widziałem go tak wkurzonego! — dodał Genji.

— Hej, nie przerywałem ci!

— Twojej opowieści brakuje polotu — westchnął Reinhardt. McCree przewrócił oczami.

— Dziękuję serdecznie. Czy mogę już kończyć? Tak? No więc, Hanzo nieźle się wkurzył, po czym całe jego ramię zaświeciło na niebiesko. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale gdy zobaczyłem jego smoki, pomyślałem...

— Co sobie pomyślałeś, farmerze?

McCree otworzył szeroko oczy, czując chłodną dłoń na swoim ramieniu. Hanzo stał tuż za nim, z triumfalnym uśmiechem na ustach. W ręce trzymał talerz z jakąś sałatą, warzywami i karmą dla ptaków. Puścił oko do Amerykanina, dzięki czemu mózg mężczyzny przestał działać. ,,Nie zapomniał o tym, co się stało" uświadomił sobie Jesse.

— Zepsuł się! — zawołał Rein, znów klepiąc biednego Torba. Genji pomachał McCree przed twarzą, lecz wzrok kowboja nadal był utkwiony w Hanzo. Hana i Lena wydały z siebie przeraźliwy pisk, a w tle rozległ się odgłos aparatu.

— Chciałem jedynie zapytać, czy mógłbym z wami usiąść — oznajmił nieśmiało łucznik, spoglądając na resztę agentów. Genji kiwał głową z taką siłą, że wyglądała jakby miała mu odpaść. On i McCree natychmiast się przesunęli, aby zrobić miejsce dla Japończyka. Wtedy Jesse przypomniał sobie, kto zazwyczaj siedział na tym miejscu.

—Ang? Nie masz nic przeciwko? — zapytał rewolwerowiec. Fara i Łaska były najlepszymi przyjaciółkami, więc pytanie wydawało mu się odpowiednie. Miał nawet podejrzenia, iż młoda Amari podkochiwała się w blondynce, jednak to nie była jego sprawa. Nie chciał zamienić się w przestarzałą wersję Hany.

— Oczywiście, że nie — odpowiedziała kobieta, promieniejąc na twarzy. — Cieszę się, że wreszcie możemy spędzić trochę czasu. Nie sądziłam, abyś był zainteresowany naszym towarzystwem.

— Cóż — zaczął Hanzo. Jego niepewność roztapiała serce kowboja. Rzadko miał okazję oglądać łucznika z tej czulszej, delikatniejszej strony, ale to wcale nie sprawiało, że w jego oczach stawał się kimś słabszym. — Ktoś był wczoraj bardzo przekonujący. No i chciałem uczcić z wami nasze wielkie zwycięstwo.

Twoje wielkie zwycięstwo — poprawiła go beznamiętnie Satya. Nadal wyglądała na nieufną wobec Shimady, ale przynajmniej konflikt między nimi został zażegnany. — Spisałeś się.

— Dobrze to słyszeć — odparł Hanzo, siadając. McCree od razu uderzył silny, miętowy zapach. Przed oczami pojawiła mu się twarz Japończyka z wczoraj, jego rozchylone usta. Dlaczego nie wykorzystał wczorajszej okazji?

— Chyba wszyscy jesteśmy ci winni przeprosiny — oznajmił Reinhardt, drapiąc się po karku. Lúcio kopnął pod stołem McCree, wskazując palcem na kącik swoich ust. Rewolwerowiec błyskawicznie strząsnął fragment żółtka.

— Tak — potwierdziła Łaska. — Myliliśmy się wobec ciebie, Hanzo. Traktowaliśmy tak podle, że...

— Ja również nie byłem najprzyjemniejszą osobą na świecie, prawda? — wtrącił Shimada. — Wiem, że czasu nie da się cofnąć i już zawsze będę żyć z poczuciem winy, lecz... Może tu wreszcie odnajdę ukojenie.

Siedzący obok Genji, niespodziewanie rzucił się bratu na szyję. Hanzo zastygł z wyrazem przerażenia i zaskoczenia na twarzy. Ostrożnym ruchem poklepał cyborga po plecach, ignorując szloch Wilhelma. Ten nagły wybuch uczuć między rodzeństwem Shimada z pewnością nie oznaczało, że każdy z nich pogodził się z przeszłością. Nie mogli przecież wymazać tego w kilka minut. Jednak był to już dobry początek do pojednania. McCree nie potrafił się nie uśmiechnąć.

 — Wracajmy do jedzenia — burknął Torb, ukradkiem osuszając policzki. Wszyscy przytaknęli, a Jesse czuł na sobie spojrzenie Hanzo.

— Co sobie pomyślałeś, farmerze?

— Słucham?

— Mówiłeś o czymś, zanim się pojawiłem.

— Tak! — zawołała D.Va. — Opowiadałeś mi o smokach, Hanzo.

— Hm. No więc, wtedy pojawiły się smoki i pierwsze, co pomyślałem w tamtej chwili, brzmiało jak: ,,Na Teksas, jakie wielkie cielę*".

Hanzo parsknął tak serdecznym śmiechem, że przy stoliku zapanowała absolutna cisza. Sekundę później dołączyła do niego Satya, a po chwili cała reszta. 

 A Jesse był szczęśliwy.







* kiedyś mccree komentował ult hanzo właśnie w ten sposób, ale wydaje mi się, że zostało to później usunięte, więc :')))

Mam nadzieję, że warto było czekać i nie rozczarowaliście się zbytnio :D No i wybaczcie za Lenę, ale nie mogli się ot tak pocałować. To byłoby zbyt proste.

 Jeżeli ktoś jest zainteresowany, czuję się teraz o niebo lepiej i mam wrażenie, że zaczęłam żyć na nowo. Dziękuję wszystkim za słowa otuchy i chciałabym, dedykować najbliższe rozdziały właśnie Wam. Kolejność będzie losowa, więc nie złośćcie się na mnie.

 Jeżeli ktoś jest zainteresowany moją drugą książką o McHanzo i ma dla mnie jakieś zamówienie, na dniach powinnam zmienić Słowem Wstępu 3.0, więc będzie ciekawie. No i prawdopodobnie niedługo wrzucę tam kolejne opowiadanie, więc jak jesteście zainteresowani, zapraszam.

Przepraszam za wszystkie błędy w tym rozdziale, starałam się je skorygować, ale to cudo ma 12k słów, więc prawdopodobnie czeka mnie jeszcze kilka zmian xD

 Następny rozdział będzie krótszy, I promise.

 Dziękuję za czas jaki poświęciliście na czytanie i pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca. Pozdrawiam i kocham z całego serca <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top