Rozdział VIII
Hanzo przewrócił się na drugi bok, wzdychając ciężko. Poduszka pod jego głową była cholernie niewygodna i sztywna. Nie pamiętał, od jak dawna próbował zasnąć, lecz miał wrażenie, że leży w tym łóżku od wielu lat, pogrążony w ciszy i mroku.
Problem bezsenności po części tkwił w jego nowym pokoju. Owszem było czysto oraz sterylnie, lecz brakowało tu osobowości. Wychodził z siebie, aby poczuć się w tych czterech ścianach mniej obco, jednak do tej pory nie uzyskał żadnego rezultatu. Zabrał z biblioteki wszystkie japońskie książki i kilka mang Genjiego, które pamiętał jeszcze z czasów dzieciństwa. Przy lekturze potrafił godzinami wdychać mdląco słodki zapach kadzideł, które miały usunąć fetor pasty do podłóg oraz tanich odświeżaczy powietrza. Bezskutecznie.
Może było to spowodowane faktem, iż nie dało się nie zauważyć śladów poprzednich lokatorów tej sypialni. Ktoś wyczyścił pomieszczenie przed jego przybyciem, ale nie wszystko zostało uprzątnięte. Omal nie stracił ręki, gdy pewnej nocy upuścił zakładkę do książek. Wpadła pod łóżko, a on spróbował ją po omacku odszukać. W ten sposób trafił na wielkie sidła, które mogłyby pochwycić niedźwiedzia, i trzy ręcznie zrobione granaty. Bał się ruszyć cokolwiek z tych rzeczy, więc to, co znalazło się pod łóżkiem już nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
W ostatniej szufladzie biurka czekało na niego przyjemniejsze znalezisko. Ciężko było ją otworzyć z powodu ogromnej ilości przedmiotów, jakie w sobie kryła. Musiał siłować się z uchwytem dobre kilka minut, nim udało mu się dostać do środka. Osoba, która sprzątała pokój najwyraźniej nie wykazała się taką cierpliwością. Wewnątrz odkrył stosy kartek, wszystkie zapisane koślawym, lekko pochyłym charakterem pisma. Było kilka zapisów nutowych i wiele tekstów piosenek, spisanych po hiszpańsku. Skorzystał z komunikatora, aby przetłumaczyć jeden z nich (,,Mijo"). Tekst był tak osobisty, że porzucił pracę w połowie. Obiecał sobie, iż nigdy nie otworzy tej szuflady ponownie.
Sypialnia była jednak najmniejszym problemem Hanzo.
Shimada obrócił się na plecy, gapiąc w sufit. Na myśl o dzisiejszej nocy, nieświadomie zacisnął palce na kołdrze, nabierając powietrza. Przebywał z Overwatch niespełna miesiąc i tyle najwyraźniej wystarczyło, żeby stracił rozum. Wybicie sobie palców było za słabą karą, bo nic się z niej nie nauczył. Powinien zrobić sobie coś więcej, aby wreszcie poznać swoje miejsce i raz na zawsze zamknąć swoje głupie usta. Niemal jęknął z żalu na myśl o tych wszystkich karach, jakie stosował ojciec. Nadal nosił po nich blizny.
Zamknął oczy, próbując się uspokoić. Bezsenność wiązała się z czasem. Hanzo miał teraz mnóstwo czasu, który jego umysł postanowił przeznaczyć na analizowanie każdej błędnej decyzji, jaką podjął wczorajszego dnia.
Udawało mu się być chłodnym i aroganckim, lecz wszystko jak zawsze wzięło w łeb. Źle zrobił, przyjeżdżając tu z Genjim. Bardzo źle.
Łucznik pokręcił gwałtownie głową, jakby w ten sposób mógł wyrzucić z niej natrętne myśli. Usiadł, zapalając lampkę nocną, stojącą na podłodze. Żarówka zamrugała kilka razy, ale wkrótce pokój zalało jasne, ciepłe światło. Powinien znaleźć dla niej lepsze miejsce, jednak zawsze o tym zapominał.
Zresztą, do kogo miałby się zwrócić o pomoc? Ludzie go nienawidzili. Pragnął tego równie mocno, jak tego nie chciał. Kiedy przechodził obok członków Overwatch, oni uśmiechali się i starali zagadywać, lecz gdy tylko znikał z zasięgu ich wzroku i myśleli, że nie może ich usłyszeć...
Zacisnął zęby, przypadkowo przegryzając wargę. Krew w jego ustach smakowała jak ambrozja i podrażnił miejsce językiem, aby poczuć więcej przyjemnego bólu. Wiele razy słyszał, jak nazywają go wariatem bądź szaleńcem, jednak ostatnio przechodzili samych siebie. Pijawka żerująca na Genjim. Zachowanie kamiennej twarzy kosztowało wiele, ale nie chciał pozwolić sobie na łzy. Na palcach jednej ręki mógł policzyć, ile razy w swoim życiu zdarzyło mu się płakać. Ostatni raz miał miejsce w chwili, gdy jego brat konał, a on patrzył na swoje dzieło. Od tamtej pory nie uronił łzy. Płacz jest dla kobiet i starców. Shimada nie płaczą. Tym bardziej głowy klanu, synu.
Spojrzał na Łuk Burzy, zawieszony o klamkę szafy. Niewielu ludzi pozostało dla niego uprzejmi. Genji był jego bratem, który twierdził, że chce zaprowadzić go do ukojenia. Hanzo mógł się założyć, że gdyby zabił na jego oczach szczeniaka dostałby od niego tylko upomnienie. Brat chciał mu pomóc, ale nie wiedział w jaki sposób się do tego zabrać. Hanzo też nie. Jack Morrison, słynny dowódca szturmowy, również traktował go z szacunkiem. Łucznik domyślał się, że w tym wypadku dużą rolę odegrał fakt, iż od dziecka był szkolony do dowodzenia. Jego umiejętności w tej dziedzinie mogły okazać się na wagę złota. Trzecią osobą był tajemniczy omnik Zenyatta. Hanzo nie wiedział o nim wiele, jednak słyszał, ile zrobił dla Genjiego. Spodziewał się, że będzie go nienawidzić albo przynajmniej wygłosi mu porządne kazanie, ale nic takiego nie miało miejsca. Robot dobrze go traktował i nigdy nie wspomniał o Genjim.
No i był jeszcze McCree.
Ukrył twarz w dłoniach. Jego umysł na samą myśl o kowboju postanowił przypomnieć mu o tym, co działo się tej nocy. Powinien wiedzieć, kiedy się zamknąć. Całe życie był królem ciszy. ,,Wszyscy są z ciebie bardzo, bardzo dumni". Co mu strzeliło do głowy?
— Gratulacje — prychnął sam do siebie. McCree nie potrzebował jego udawanej troski oraz nieszczerego współczucia. W ogóle go nie potrzebował. Hanzo powinien odejść w chwili, gdy zauważył go na mostku. To nie była jego sprawa. Ale... Nie potrafił tak po prostu odejść. Durny farmer ocalił mu życie. Nie mógł tego zignorować. A poza tym... Nie. Nie było niczego poza tym.
Niczego.
Ojciec mawiał, że tylko głupcy działają pod wpływem emocji. Człowiek mądry pozostaje wierny swojemu rozumowi.
Shimadę oblał zimny pot, kiedy uświadomił sobie, że kolejny raz zawiódł ojca i swoich przodków. Od lat to była jedna z najważniejszych reguł jego życia, święta jak modlitwa. Nigdy nie pomyślałby, iż przyjdzie czas, w którym postanowi złamać jedno z własnych przykazań.
Spojrzał ponownie na swój łuk, prezent od Sojiro*. Zmarszczył brwi, widząc jego cień. Broń dziwnie przypominała katanę. A cień szafy wyglądała jak sylwetka człowieka. Niskiego i bardzo znajomego.
Bracie.
Adrenalina pojawiła się w żyłach Hanzo, który szybko zasłonił sobie uszy. Niech to się skończy, niech to się skończy, niech to się skończy. Czuł, jak strumienie ciepłej, gęstej krwi spływają między jego palcami.
Bracie.
Głos Genjiego był taki prawdziwy. Brzmiał dokładnie jak w chwili jego śmierci. Zduszony. Cichy. Dławiący się od mieszanki krwi i śliny.
— Przestań! — krzyknął, ciskając lampką w tamtym kierunku. Usłyszał tylko huk, a w pokoju zapanowała ciemność.
Rzucił się w tamtym kierunku, pragnąc ocenić szkody, lecz od razu runął jak długi. Zaklął cicho, przypominając sobie, że przecież do snu ściągnął swoje protezy. Rano pewnie będzie miał kilka siniaków, lecz spotkanie z twardą podłogą przynajmniej pozwoliło mu odzyskać przytomność umysłu. Ostrożnie podparł się na rękach, badając teren w poszukiwaniu swoich protez. Wreszcie znalazł je w okolicach wezgłowia łóżka. Nałożył je, po czym zaczekał cierpliwie, aż dopasują się do kształtu jego nóg. W międzyczasie ktoś załomotał w ścianę, dając mu do zrozumienia, aby był ciszej. Wolał nawet się nie zastanawiać, komu tym razem zaszedł za skórę.
Nie zaśnie tej nocy. Powinien zająć się czymś pożyteczniejszym. Czymś, co odciągnie jego natrętne myśli. Czytanie książek brzmiało jak dobry plan.
Podniósł się z podłogi, szukając kosza na bieliznę. Z niego wyciągnął swoje wczorajsze ubranie, a z kieszeni hakamy** zabrał swój komunikator. Uruchomił urządzenie, mrużąc oczy od intensywnego światła. Chciał użyć go do oświetlenia sobie drogi (gdyby ktoś stał z boku i oglądał jego dzisiejsze przedstawienie, pewnie wziąłby go za wariata), lecz na ekranie pojawiły się dwie wiadomości.
Od: Lúcio Correia dos Santos
Do: Hanzo Shimada
Stary. To, co robisz brzmi jak początek świetnego dubstepu i jestem wzruszony, że próbujesz pomóc mi nabrać weny twórczej, ale (błagam!) możemy zająć się tym rano?
Łucznik wystukał szybkie ,,przepraszam" i od razu po wysłaniu wiadomości tego pożałował. Powinien mieć to gdzieś, być obojętny. Jeżeli chce utrzymywać reputację aroganckiego dupka musi skończyć z przepraszaniem.
Od: Jack Morrison
Do: Hanzo Shimada
Spotkaj się ze mną w moim pokoju (7) jak tylko odczytasz tę informację.
Morrison przysłał mu to kwadrans temu. Shimada posłał tęskne spojrzenie w kierunku półki z książkami, po czym westchnął. Był zbyt zmęczony na wizytę u dowódcy i granie tam roli swojego życia, jednak nie mógł tego zlekceważyć. Jack nie wzywałby go o tak późnej porze bez konkretnego powodu. Może usłyszał wreszcie którąś z plotek na jego temat i postanowił go wyrzucić wraz z McCree?
Shimada zapalił lampę. Nie mógł iść do Morrisona w tym, w czym spał, więc założył koszulkę z ogromną żabą oraz dresy (Genji pożyczył dla niego trochę ,,normalnych" ubrań od Lúcia), po czym wyszedł. Światło na korytarzu zapaliło się automatycznie i poczuł się trochę jak w blasku reflektorów. Jego sypialnia znajdowała się na szarym końcu korytarza, tuż przy toaletach, więc najciszej jak potrafił zaczął iść w kierunku wind i reszty pokoi.
Sypialni Jacka nie mógł nie rozpoznać, nawet, gdyby nie znał numeru jego pokoju. Jego drzwi wykonano z lepszego metalu, odpornego pewnie na większość pocisków. Na ścianie po prawej zawieszono tabliczkę z napisem: ,,Sypialnia numer siedem: Jack Morrison, dowódca szturmowy". Nie było żadnego dzwonka, więc Hanzo postanowił zapukać.
Stukanie wydało mu się głośniejsze, niż było w rzeczywistości. Nasłuchiwał, czy znowu kogoś nie obudził, dopóki drzwi się nie otworzyły. Ostrożnie wszedł do środka.
Pokój Morrisona był zdecydowanie największą sypialnią w całym poduszkowcu, choć mężczyzna wyraźnie traktował go raczej jako kolejny gabinet niż miejsce odpoczynku. Łózko i szafę upchnięto pod ścianę jak niepotrzebne graty. Wszędzie stały potężne, dębowe regały, mieszczące na swoich półkach tysiące ciemnoniebieskich teczek z dokumentami. Ważniejsze były chronione przez kuloodporne szyby, otwierane jedynie przy użyciu klucza. Na środku pokoju leżał gruby, czerwony dywan, na którym stało biurko. Morrison siedział za nim, pisząc coś na kartce papieru. Nie miał na twarzy swojej maski, leżała obok błękitnego kubka.
— Hanzo! Dobrze cię widzieć. Usiądź, proszę.
Mężczyzna wskazał na krzesło obok łóżka. Uśmiechnął się do łucznika, uwydatniając przy tym swoje blizny. Shimada chwycił mebel za oparcie i ustawił je po drugiej stronie biurka, naprzeciwko Jacka. Stąd mógł stwierdzić, że dowódca jest pochłonięty wypełnianiem raportu dotyczącego ich ostatniej misji. Zanim Hanzo zdołał ujrzeć coś więcej, Morrison płynnym ruchem schował kartkę do szuflady.
— Napijesz się czegoś? — zapytał, na co łucznik pokręcił głową. Usiadł na krześle, wygładzając niewidoczne zmarszczenia na swojej koszulce. Pamiętał, aby utrzymywać jednocześnie kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą. Oboje musieli zaznaczyć swój autorytet.
— Zastanawiam się, w jakim celu mnie tu sprowadziłeś.
— A jak ci się wydaje?
— Nie mam pojęcia — odparł zgodnie z prawdą. Jack położył ręce na biurku. Nadal mierzyli się wzrokiem, jak dwa lwy. Ojciec nigdy by sobie na to nie pozwolił. Gdyby Hanzo postanowił być stanowczy, szybko poznałby gniew Sojiro. Często rozmawiał z nim w podobny sposób, ale jego syn doskonale wiedział, kto miał być uległy i posłuszny w tej relacji.
— Mamy wiele rzeczy do omówienia. Wybacz, że niepokoję cię tym teraz, szczególnie o tak późnej godzinie, jednak z doświadczenia wiem, iż nikt nie może spać spokojnie. Kiedy wygrywamy cała baza huczy. Muzyka, tańce, śmiech. Kiedy przegrywamy, wszyscy kryją się we własnych pokojach, ale nikt nie może spać. Szczególnie po tak wielkiej klęsce. To prawdziwa tragedia.
— Możliwe.
— Czyżbyś wychodził z założenia, iż martwi nie mogą cię usłyszeć, Hanzo? Jesteś ostatnią osobą, którą bym o to podejrzewał. — Hanzo wzruszył obojętnie ramionami, gdy Morrison napił się zawartości swojego kubka.
— Martwi to martwi. Nie wiem, co jest po śmierci. Ludzie mówią o zaświatach, piekle, niebie, czyśćcu, czymkolwiek. Myślę, że jest tam tylko ciemność. Nie wierzę w duchy.
— Powiedział człowiek panujący nad smokami.
— Punkt dla ciebie — oznajmił, na co Morrison szczerze się roześmiał. Spojrzenie dowódcy padło na jego ramię, a Hanzo nabrał ochoty, aby zasłonić tatuaż. Niestety, koszulka sięgała mu połowy ramion, odsłaniając większość wytatuowanej skóry.
Gdybyś tylko wiedział, pomyślał gorzko Shimada.
— Sądziłem, iż postanowiłeś mnie wywalić — powiedział zamiast tego. Mężczyzna wyglądał na szczerze zaskoczonego, co zaraz zamaskował pewnym siebie wyrazem twarzy. Stukał rytmicznie o szarą podkładkę na biurko, a przez ten irytujący dźwięk Hanzo nieco się zestresował.
— Gdybym tego pragnął, wyrzuciłbym cię dziś, razem z agentem McCree. Nie przypominam sobie, żebym wymienił również twoje nazwisko, a uwierz mi, nie mam jeszcze kłopotu z pamięcią.
— Krążą o mnie różne plotki.
— O mnie również. Ludzie lubią przypisywać mi zbrodnie, których nigdy nie popełniłem. Zresztą, musiałbym być głupcem, aby wierzyć we wszystko, co usłyszę. Obiło mi się o uszy kilka nieprzychylnych opinii na twój temat, ale wolałem poznać cię osobiście. Aby wyrobić sobie własne zdanie.
I co widzisz?, chciał zapytać, ale ugryzł się w język. Nie tak zachowują się następcy klanu. Nie tak zachowuje się człowiek, który kiedyś nosił imię Hanzo Shimada.
— Skoro poruszyliśmy już ten temat... Co uważasz o wykluczenia agenta McCree z Overwatch? — zapytał nieoczekiwanie Morrison. Hanzo otworzył szerzej oczy. Nie spodziewał się, że tak szybko przyjdzie mu wrócić myślami do tego farmera. Liczył, że Morrison postanowi omawiać przyszłe plany organizacji. Chciał zapomnieć przynajmniej na pięć minut. — Poczerwieniałeś, Hanzo. Napijesz się wody?
— To pijak — oznajmił, ignorując pytanie dowódcy. Jack wyprostował się na swoim fotelu. Shimada wreszcie spuścił głowę, przerywając ich kontakt wzrokowy. Znowu był tym słabszym, tym uległym. — Jest uparty, niezdyscyplinowany i...
— Mógłbyś to ująć własnymi słowami?
— Słucham? Przecież pytałeś mnie...
— O to, co sądzisz o jego odejściu z Overwatch. Nie o twoją personalną opinię na jego temat. Wiesz, co ja o nim myślę i próbujesz mi przytaknąć. Gdybym chciał posłuchać siebie bądź osoby, która popiera mnie w stu procentach, rozmawiałbym ze swoim odbiciem w lustrze. Wolę poznać twoje zdanie.
Shimada otworzył usta i natychmiast je zamknął. Ojciec taki nie był. Wszystko musiało być po jego myśli, nikt nie mógł wyrażać własnego zdania. Każdy sprzeciw oznaczał karę. Sojiro wielokrotnie zabierał go na posiedzenia starszyzny klanu, gdzie pokazywał swój autorytet właśnie w taki sposób. Pewnie dlatego Hanzo nauczył się, że w ten sposób okazuje się uznawanie wyższości drugiej osoby.
Spróbował powiedzieć coś kolejny raz, jednak nie potrafił zdobyć się na odwagę. Co się z nim działo? Dotknął językiem podniebienia. W ciągu tej nocy mówił częściej niż przez ostatni miesiąc.
— Nie powinieneś go wyrzucać — zaczął ostrożnie. Przed oczami zobaczył McCree z chwili, w której ocalił mu życie. Hanzo zaczynał mieć problemy ze wzrokiem, ciężko było mu dostrzec rzeczy oddalone od niego, jednak w jego głowie ten obraz zapisał się z wszelkimi szczegółami. Tamten uśmiech. Łucznik odkaszlnął, podnosząc głowę. — Straciłeś dwójkę ludzi, a z tego, co słyszałem, kolejna dwójka nie odpowiedziała na twoje wezwanie do służby. McCree jest doskonale wyszkolony, ma celne oko. Ciężko będzie go kimkolwiek zastąpić.
Uratował mi życie.
Hanzo zamilkł. Czemu się za nim wstawił? Jeszcze w swojej sypialni próbował siebie przekonać, że po odejściu Amerykanina wszystko stanie się prostsze. Spłacił już swój dług. Ograniczenie kontaktów było najlepszym rozwiązaniem. Więc dlaczego, na wszystkich bogów, znowu postanowił działać wbrew sobie?
— Jesteś pełen sprzeczności, Hanzo — stwierdził Morrison, jakby czytał mu w myślach. — Myślałem, że go nienawidzisz. Że gardzisz jego marnymi próbami flirtu.
— Tak jest. Co nie oznacza, że nie przydałby się tu.
Uśmieszek Jacka nieco go speszył.
— Rzeczywiście, muszę się z tobą zgodzić. McCree to pyskaty dzieciak, jednak wywalenie go byłoby strzałem w stopę Overwatch. Wraz z twoim bratem pracował dla Blackwatch przez dłuższy czas, wiesz? Genji miał jednak więcej wspólnego z nami, więc jego wiedza o ich obyczajach jest dość ograniczona. McCree był jednak nieodłącznym członkiem Blackwacth. Jego informacje są dla nas na wagę złota.
— Nie boisz się, że spiskuje z nimi? Czy martwi cię, że jakbyś go wyrzucił, to przeszedłby na ich stronę?
— Rozmawiamy o McCree. Człowieku, który oddałby życie za bezdomnego ćpuna.
— Więc po co cała ta szopka? Po cholerę chciałeś go straszyć? — Hanzo pożałował, że nie przystał na propozycję napoju. Od ciągłego mówienia zaschło mu w gardle, a jego głos nabrał surowości przez lekką chrypkę. Odkaszlnął, ale niewiele to pomogło. W głowie miał tysiące pytań. Jack był dobrym dowódcą, ale wyjątkowo stanowczym. Nie chciał wiedzieć, co mogłoby się stać, gdyby podczas ich rozmowy przekroczył jakąś granicę. Ba. Nie miał bladego pojęcia, gdzie owa granica się zaczynała.
— McCree jest dość... kłopotliwy — powiedział ostrożnie Jack. Kręcił swoim kubkiem po blacie biurka, wylewając nieco jego zawartości. Hanzo miał wrażenie, że on nawet tego nie zauważył.— Należy trzymać go krótko, jeśli wiesz, co mam na myśli. W przeszłości sprawiał Overwatch wiele problemów, dlatego sądziłem, że jeżeli będę go kontrolować, dusić jego głupie i lekkomyślne pomysły w zarodku, uda mi się go... zresocjalizować? Lepiej przystosować do służby? Przyznaję, przesadziłem w swoich staraniach. Byłem dla niego za surowy. Wierz mi lub nie, jest dla mnie bardzo drogi. Czasem, kiedy ludzie są dla nas ważni, a my chcemy dla nich jak najlepiej stajemy się ślepi. Przegapiamy moment, w którym zaczynamy ich krzywdzić.
Hanzo skinął ponuro głową, myśląc o Genjim. Czy to był zamiar Jacka? Nie wiedział, ale musiał się z nim zgodzić. Kochał swojego brata, nawet wtedy, gdy próbował go zabić. Starszyzna wyprała mu mózg, wmówiła, że tak będzie dla Genjiego najbezpieczniej. Że mają wielu wrogów, którzy po śmierci ojca czają się na ich majątek. Powiedzieli, że Hanzo nie poradzi sobie z utratą brata. Że lepiej będzie, jeśli ochroni siebie i jego.
— W każdym razie uznałem, iż może opcja wyrzucenia go odrobinę wpłynie na jego sumienie. On jednak wolał kazać mi się pierdolić oraz upić do nieprzytomności.
Twarz Shimady poczerwieniała gwałtownie, a z przerażenia na ciele poczuł gęsią skórkę. Skoro Morrison o tym wiedział, musiał wiedzieć również o jego interwencji. Wytarł spocone dłonie o dresy, pilnując, aby Jack tego nie zauważył.
— Wezwałeś mnie tu tylko, aby rozmawiać o człowieku, nad którym niepotrafisz zapanować? Wybacz, ale jeżeli tego ma dotyczyć nasze spotkanie, to myślę, iż możemy skończyć je rano. Jestem zmęczony. — Całą energię włożył w to, aby brzmieć na pewnego siebie. Jack pokręcił głową z przepraszającym uśmiechem, lecz intuicja podpowiadała Hanzo, że on wiedział.
— Nie. Chciałem omówić z tobą inne tematy. Wybacz, jeśli poczułeś się nieswojo bądź wprawiłem cię w zakłopotanie. — Morrison był ewidentnie rozbawiony.
— Przeprosiny nie są potrzebne — oznajmił szybko. W myślach błagał, aby wreszcie mogli zakończyć sprawę z McCree.
— W porządku. Przejdźmy więc dalej. Porażka w Gizie źle odbiła się na wizerunku Overwatch. Media mówią, że chcieliśmy wyjść na bohaterów. Ktoś doniósł egipskim dziennikarzom, iż widział nasz poduszkowiec za miastem, inni powiedzieli o transporcie wybranych mieszkańców. Te plotki zastraszająco szybko dotarły do zagranicznej prasy. Uznano, że za wszystkim staliśmy my. Mieliśmy oferować wywóz z miasta, a tych, którzy się na to nie zgodzili ukarać poprzez zniszczenie Gizy.
— Czy ludzie, których ocaliliście nie mogą potwierdzić waszej wersji wydarzeń?
— Nikt im nie uwierzy. Przetransportowaliśmy ich w okolice Numbani. Z tego co wiem są przerażeni, ale cali i zdrowi, a przede wszystkim bezpieczni. Moi ludzie mówią, że ufają nam, jednak ich słowa nie mają znaczenia. Ponoć wypraliśmy im mózgi.
— A Helix? Współpracowaliśmy.
— Nie są na tyle głupi, żeby iść na dno. Oznajmili, że nie byli niczego świadomi. Wspomnieli o utraconym zasięgu, który miał pomóc nam działać za ich plecami. Zrobiliśmy to celowo, żeby ich oślepić i ogłuszyć.
Hanzo poruszył się niespokojnie na krześle. Sytuacja Overwatch naprawdę nie wyglądała za ciekawie i, prawdę mówiąc, nie wróżył im długiej przyszłości. Wątpił, aby przetrwali kolejny miesiąc. Poduszkowiec był ogromny, a co za tym szło, trzeba było go utrzymywać za niemałą ilość pieniędzy. Mógł się założyć, że Morrison nie był miliarderem. Nikt nie chciał finansować organizacji z tak druzgocącą porażką oraz tak negatywną reputacją.
— Czemu mi to mówisz? Masz tylu zaufanych przyjaciół, którzy rzuciliby się za tobą w ogień. Czemu ufasz przybłędzie, a na dodatek bratobójcy?
— Ufam głowie klanu Shimada. Wybitnemu dowódcy, niezrównanemu wojownikowi. Smokowi Południowego Wiatru. Tak o tobie mówili, gdy pierwszy raz odwiedziłem Hanamurę, aby zawrzeć rozejm z twoi ojcem. Bardzo go przypominasz. Tak.
— Nie jesteśmy do siebie podobni w żadnej mierze — wycedził Shimada. Jack puścił to mimo uszu.
— Właśnie straciłem prawą rękę, a ty byłbyś godnym następcą.
— Ja... — wydukał, ale zaschło mu w gardle. Od tylu lat uciekał od władzy. Źle na niego działała. Sprawiała, że tracił rozum. Przysiągł sobie, że nigdy do niej nie wróci. — Przemyślę to. Ale mam kilka warunków i spostrzeżeń. Chciałbym się nimi z tobą podzielić.
— Ty tu rządzisz.
— Musisz zacząć ich szkolić. Poważnie szkolić. Treningi powinny zostać wprowadzone w codzienne życie, niech walczą między sobą i uczą się na swoich błędach. Chcę mieć wgląd do dokumentów i finansów, aby trochę ci z tym pomóc. Ponadto widziałem waszą zbrojownię i jest w opłakanym stanie. Będę się nią zajmował.
— To wszystko?
— Tak.
Oczy Morrisona rozbłysły.
— Umowa stoi. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować, jestem do twojej dyspozycji. Zgłoś się do Winstona, aby zeskanował twoją dłoń i dał ci dostęp do magazynu. Gdyby ci nie uwierzył, odeślij go do mnie. Ten pokój stoi dla ciebie otworem. Musimy się umówić odnośnie twojego dostępu. Dobrze. Jesteś wolny. Dobranoc, Hanzo.
Shimada skinął głową, po czym wstał. Czuł dziwną satysfakcję i podekscytowanie, ale wolał tego nie okazywać. Powoli udał się do wyjścia, zastanawiając się, od czego powinien zacząć. Tyle trzeba było zrobić, najlepiej od zaraz. Przerażała go jedynie myśl o tym, że będzie musiał prosić tę małpę o dostęp do zbrojowni. Chyba że...
Nie.
— Jeszcze jedno, Hanzo — powiedział Morrison, gdy Shimada już otwierał drzwi. — Jeżeli postanowisz nas oszukać to nie skończy się dla ciebie dobrze. To spotkanie ma zostać między nami.
— Rozumiem — oznajmił, po czym opuścił sypialnię Morrisona. Na korytarzu było cicho. Najwyraźniej wszyscy już zasnęli. Tylko nie on. Nie chciał wracać do swojego pokoju, gdzie znów leżałby do rana z poczuciem, że robi coś złego. Tam na pewno znów miałby halucynacje i...
— Nie — powiedział sam do siebie, ale jego nogi same zaczęły prowadzić go w stronę windy. Chciał iść do kuchni po szklankę wody albo czegoś mocniejszego. Jeszcze nie umiał się zdecydować, choć po tym, jak McCree zwymiotował mu na stopy, wolał na razie stronić od alkoholu.
— Nie czynię cudów... przynajmniej nie zawsze.
Hanzo zmarszczył brwi, a serce podskoczyło mu do gardła. Najpierw myślał, że tylko mu się przesłyszało, ale kiedy usłyszał wyraźnie stłumiony okrzyk, wiedział, że to dzieje się naprawdę. Zamarł i niemal na czubkach swoich palców udał się w kierunku kobiecego głosu.
— Nie możesz dać mi jakiegoś znieczulenia, doktorku?
— To dobra nauczka dla ciebie, McCree. — Serce Hanzo zabiło jeszcze szybciej, gdy zauważył, że drzwi pokoju numer cztery są otwarte na oścież. Szybko przywarł do ściany i choć pamiętał, jak matka wiele razy mówiła mu, że podsłuchiwanie jest niegrzeczne, postanowił zrobić wyjątek. — Już prawie skończyłam.
— Za każdym razem mam wrażenie, że robisz to specjalnie. Ugh!
— Bądź ciszej. Nie chcę, aby cała baza słyszała twoje bardzo męskie krzyki.
— Ciekawe jak ty byś krzyczała, gdyby ktoś wbijał ci igłę w ciało i szarpał z całej siły... Zaraz. To tyle?
— Tyle. Rachunek za wizytę prześlę pocztą. Plus, należy mi się coś ekstra za wysłuchiwanie twoich życiowych rozterek.
— Dzięki, Angie.
— Nie podoba mi się, że znowu się upiłeś. Chciałam się za tobą wstawić, ale czy ty naprawdę myślisz, że Jack znowu przymknie na to oczy? Masz problem, McCree. Powinieneś się cieszyć, że znalazł cię Hanzo zanim zrobiłeś coś głupiego.
Amerykanin westchnął ciężko.
— Wiem, mamusiu. Już nie będę. Poza tym mam potwornego kaca. To doskonała nauczka.
— Nie w twoim przypadku. Ty nie umiesz uczyć się na błędach.
— Możliwe. A co do nauczek... Długo będziesz nas podsłuchiwał, nieznajomy?
Hanzo nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, jednak całe jego ciało, łącznie z oddechem, zamarło. Jakim cudem został przyłapany? Nogi mu zmiękły. Nie wiedział, czy powinien zareagować na te słowa. Jeżeli będzie milczeć, to może McCree uzna, że się pomylił. Tak. To dobre...
— Widzę cię przez szczelinę w drzwiach. Przecież nie będziemy źli, kochanie.
Hanzo westchnął, po czym opuścił swoją kryjówkę, stając w drzwiach. Sypialnia z pewnością należała do McCree. Wszędzie był motyw westernów, nawet na pościeli przedstawiającej pędzące konie. Kowboj leżał na łóżku, przykryty kołdrą, a kobieta o jasnych włosach siedziała na krawędzi materaca. Po jej prawej stała mała, przezroczysta skrzynka z plastiku, prawdopodobnie z lekami, bandażami i tego typu rzeczami.
— Howdy, kochanie.
— Nie chciałem was podsłuchiwać — zaczął szybko, aby wyjaśnić tę nieprzyjemną sytuację. — Przechodziłem korytarzem. Niewiele usłyszałem, ale to było wyjątkowo nieuprzejme z mojej strony. Przepraszam.
— Nic się nie stało — oznajmiła kobieta z promiennym uśmiechem. Towarzyszyła im podczas misji w Gizie. Ludzie mówili na nią Łaska, o ile pamięć go nie myliła. Ta sama, która nazwała go dziwakiem. — Teraz przynajmniej rozumiem, McCree. Posiedziałabym dłużej, ale jestem cholernie zmęczona. Dobranoc wam obojgu.
Kobieta podniosła się, zabierając ze sobą swoją skrzynkę. Pomachała im na odchodne, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi. McCree wyswobodził się nieco spod kołdry i Shimada zauważył, że nie ma koszulki. Na ramieniu ciągnęła się świeżo zszyta rana. Jak długo musiał ją ukrywać? Przecież Hanzo spotkał go na mostku. Odprowadził go aż do sypialni, gdzie spotkali hinduską kobietę, która go od niego przejęła. Mimo wszystko spędzili wystarczająco dużo czasu, a on nie dał nawet po sobie poznać, jak bardzo musiał cierpieć. Ba. Przecież o jego ranie dowiedzieli się wszyscy, kiedy oboje weszli do poduszkowca. Dlaczego McCree czekał z nią tyle czasu?
— Co tu robisz, Hanzo? — zapytał Amerykanin. Shimada wzruszył ramionami i jak w transie usiadł na miejscu Łaski. McCree bacznie go obserwował, kiedy łucznik uniósł dłoń i delikatnie dotknął szwów na jego ramieniu. Kowboj syknął cicho, ale nie kazał mu jej zabrać. Patrzył na niego, a Hanzo udawał, że nie widzi tego spojrzenia. — Przykro mi, że musiałeś oglądać mnie w takim stanie, kochanie.
,,To nic, każdemu mogło się zdarzyć", chciał powiedzieć, ale zamiast tego zdobył się na proste ,,hmm". McCree pokiwał głową posępnie, a Hanzo uniósł głowę, aby móc rozmawiać z nim tak, jak robił to z Morrisonem. To był idealny moment by powiedzieć mu, że się nim brzydzi, że cieszy się, iż przestaną razem współpracować lub po prostu oznajmić, żeby trzymał się od niego z daleka.
Ale kiedy patrzył w te ciepłe, piwne oczy, słowa grzęzły mu w gardle. Nie był w stanie się odezwać i miał wrażenie, iż zaraz straci przytomność.
Był taki żałosny.
— No więc... — odkaszlnął McCree. — Dziękuję za to, że odprowadziłeś mnie aż na korytarz. Dobrze, że była tam Symmetra. To, co robi z imbiru to najlepszy sposób na wytrzeźwienie, aczkolwiek nie polecam. Kiedyś zrobiła niesamowitego kurczaka właśnie z imbirem i... Nieważne. Za dużo gadam. Przepraszam za to, że obrzygałem ci stopy. Choć i tak mogło być gorzej, nie? Niedługo i tak nie będziesz musiał mnie znosić... — Kowboj starał się brzmieć na rozluźnionego, jakby wyrzucenie go z Overwatch nie było niczym nadzwyczajnym, jednak głos nieco mu się łamał.
— Dogadałem się z Morrisonem — wpadł mu w słowo Hanzo. ,,Nie rób tego!" krzyczał jego mózg, ale łucznik postanowił to zignorować. — Zostajesz z nami. Pod jednym warunkiem.
Shimada nabrał powietrza. Zabrnął za daleko, żeby się teraz wycofać, a McCree czekał cierpliwie, patrząc na niego ze stoickim spokojem. Hanzo zabrał swoją dłoń, kładąc ją dla pewności na swoim udzie. Musiał przestać go dotykać.
— Będziesz pomagał mi w zbrojowni. Razem mamy doprowadzić wasz magazyn do dawnego stanu. Ma lśnić i nie chcę słyszeć żadnej wymówki.
— Nie ma problemu, kochanie. Zrobię wszystko — powiedział z szerokim uśmiechem. Hanzo z trudem powstrzymywał się, aby kąciki jego ust nie zadrżały. Podniósł się z łóżka, po czym poszedł w kierunku drzwi.
Zadowolony?
— Muszę już iść. Spotykamy się jutro. Czekaj na mnie na miejscu o dwudziestej drugiej.
— Stoi. Dobranoc, kochanie.
— Dobranoc, farmerze.
Gdy Hanzo znalazł się na korytarzu wiedział jedno.
Nie umiał trzymać się od McCree z daleka.
* Sojiro − myślę, że wszyscy już wiedzą, ale dla czystej formalności to imię ojca braci Shimada
**hakama − spodnie, element japońskiego stroju
Witam w rozdziale, wstawianym dziś nieprzypadkowo.
Proszę Państwa minął rok. Rok od momentu, w którym założyłam ten profil i jest to dla mnie czysta abstrakcja. Kiedy zakładałam Falling_Alaska nie przywiązywałam do niczego wagi, może dlatego nadal ciężko mi uwierzyć, że to ja stoję za tym pseudonimem. Wtedy nie miałam pojęcia, że ten profil pójdzie w tym kierunku. Nadal mam zapisany swój początkowy szkic pracy z dwoma pierwszymi rozdziałami, które nawet nie dotyczyły Overwatch. Później, kiedy powoli wkręcałam się w temat, stworzyłam kolejną książkę, tym razem nie zawierającej McHanzo tylko zwyczajną kontynuację losów bohaterów z nową postacią. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. Trzeci był właśnie ,,Smok w Południe", który mimo wielu trudności nadal istnieje i powoli się rozwija.
Przy zakładaniu profilu nie spodziewałam się, iż spotkam tak wielu ludzi, którzy okażą mi tak dużo serca i wyciągną dłoń, gdy będę w potrzebie. Ostatnie miesiące były dla mnie wyjątkowo ciężkie i dzięki Wam łatwiej było mi przetrwać. Dziękuję.
Chcę rozgraniczyć urodziny mojego profilu i urodziny SwP, więc na razie nie powiem nic więcej, szykujcie się na prawdziwą falę wzruszenia oraz nieskończoność podziękowań już za nieco ponad miesiąc.
W każdym razie, rozdział ósmy jest ostatnim w lipcu, gdyż niedługo wyjeżdżam na wakacje i nie będzie mnie aż drugiego tygodnia sierpnia. Za to w sierpniu muszą pojawić się dwa i będziecie mogli na mnie krzyczeć, jeżeli się nie pojawią.
Pojawił się dziś również rozdział siódmy, który został zdjęty przez fakt, iż miał wiele literówek i czasem brakowało niektórych słów. Jego treść nie uległa zmianie, postarałam się wyłapać wszystkie błędy, choć pewnie nie udało się to do końca. Przepraszam osoby, które czytały oryginał. Mam nadzieję, że ten wypadnie lepiej.
Życzę Wam udanych wakacji, bawcie się świetnie i nabierajcie energii. Pozdrawiam <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top