Rozdział V
Świat potrzebował ich szybciej, niż się tego spodziewali.
Dwa dni po pierwszym wspólnym zebraniu do bazy dotarł kurier. Przebywali wówczas w okolicach Londynu i bardzo często starali się zmieniać swoją pozycję, aby pozostać nieuchwytnymi. Dlatego pojawienie się młodego mężczyzny z ogoloną głową, w ciemnym stroju i skórzanej kurtce z logo Blackwatch na plecach bardzo ich zaniepokoiło. Posłaniec osobiście wręczył Morrisonowi czarną jak smoła kopertę, po czym odbył z dowódcą rozmowę, tylko w cztery oczy.
Kiedy mężczyzna opuścił bazę, Jack kazał natychmiast przenieść się w inne miejsce. Poinformował ich również o tym, iż mają tydzień, żeby przygotować się do pierwszego starcia z Blackwatch. W kopercie znalazł kartkę ze współrzędnymi geograficznymi, które według Winstona miały zaprowadzić ich do Egiptu, a dokładniej do Świątyni Anubisa.
Żołnierz−76 podał im tylko tyle szczegółów, upierając się, że to wszystko, co chcieli przekazać im członkowie wrogiej organizacji. Gdyby McCree nie znał go od tak dawna z pewnością by w to uwierzył. Jack zachowywał się nieco nerwowo, lecz większość agentów, zwłaszcza młodszych, brała to jako oznakę stresu przed pierwszą walką. On sam również tak myślał, dopóki nie zauważył, jak blisko dowódcy trzymają się starsi członkowie Overwatch. Reinhardt nie odstępował go na krok, pomagając układać grafik treningów, Ana zanosiła dla niego herbatę, a Torbjorn pomagał w uzupełnianiu codziennych raportów dotyczących zużycia poszczególnych produktów i ich zapotrzebowania.
McCree znał sztuczki Blackwatch, niejednokrotnie sam bawił się w ich gierki. Wewnątrz kopert często umieszczali poufne informacje, groźby czy listy od bliskich. W przypadku Morrisona, kowboj stawiał na pierwszą albo trzecią opcję. Jack był twardym facetem i złamanie jego psychiki graniczyło z cudem. Nie pozwoliłby zastraszyć się byle czym.
Oczywiście, istniały rzeczy i osoby, które mogły go zniszczyć. McCree dobrze znał ich nazwy. Blackwatch również.
***
— Skupcie się — powiedział Morrison. Sześć par oczu zwróciło się w jego kierunku z powagą i skupieniem, wypisanych na twarzach. Przez niewielką liczbę agentów sala narad wydawała się jeszcze bardziej wielka i mroczna. Jedynymi źródłami światła były ekrany z wiadomościami ze świata, przez co czerwona poświata maski Żołnierza nadawała mu wygląd postaci z horroru.
McCree był zaskoczony, gdy jego nazwisko pojawiło się pośród osób, wyznaczonych do udziału w misji. Domyślał się, że Morrisonowi zależało bardziej na jego umiejętnościach niż osobistej sympatii, ale nie mógł narzekać. W końcu, mimo tego, co zrobił w przeszłości, znalazł się między swoimi przyjaciółmi. Był ważny dla Overwatch, a to liczyło się dla niego najbardziej.
Poza nim, do drużyny Jack postanowił wyznaczyć D.Vę, rodzinę Amari, Reinhardta oraz Hanzo. Łucznik w ataku był niecodziennym rozwiązaniem, jednak musieli zobaczyć, jak Shimada będzie zachowywał się podczas akcji, zobaczyć jego taktykę oraz przetestować jego zdolności.
McCree był zaskoczony jego obecnością, ponieważ brat Genjiego do tej pory ukrywał się w zakamarkach poduszkowca, unikając wszelkich towarzyskich interakcji. Na dodatek ubiegłej nocy zjawił się w pokoju Łaski z zakrwawioną dłonią. Dziś była owinięta bandażem, ale ten incydent wywołał lawinę plotek. Nie wpłynęło to dobrze na już nadszarpnięty wizerunek Hanzo. Wiele osób snuło teorie spiskowe, kompletnie wyssane z palca, ale na tyle przekonujące, aby podzielić Overwatch na dwa obozy. Tych, którzy woleli wyrzucić z drużyny bratobójcę oraz niewielką liczbę tych, którzy chcieli go zostawić. McCree domyślał się, iż decyzja Morisona odnośnie uczestnictwa Hanzo miała również trochę ocieplić go w oczach agentów.
— Spotykamy się tutaj, żeby omówić plan — kontynuował Morrisson. Panowała prawie idealna cisza, którą zagłuszał tylko lekko świszczący oddech kowboja. Świszczenie pojawiało się tylko czasami, będąc jednym z wielu efektów wieloletniego nawyku Amerykanina. Nie było jednak na tyle uciążliwe, aby powstrzymać go od dalszego palenia. — Jak wiecie, Blackwatch nie dało nam wiele czasu na przygotowania, ale jestem z was dumny. Nie sądziłem, że tak szybko przystąpicie do ćwiczeń. Dziękuję wam za to.
Jesse przewrócił oczami na dźwięk pewnego siebie głosu Jacka. Morrison nie bez powodu został dowódcą Overwatch. Jego charyzma, siła przebicia oraz doskonałe zdolności komunikacji działały na ludzi, którzy ciągnęli do niego jak ćmy do światła. On sam też kiedyś do nich należał, lecz lata przebywania w jego towarzystwie pozwoliły mu się na to uodpornić. Kowboj zdawał sobie jednak sprawę z tego, jak ważne błlo teraz docenianie wysiłków Overwatch. Sam również był zaskoczony i poniekąd dumny, kiedy po odwiedzinach kuriera oraz informacji o starciu w Egipcie, agenci sami z siebie udali się do sali treningowych. To był cholernie przyjemny widok.
— Wybrałem was, ponieważ wierzę, iż wspólnie damy radę uporać się z Blackwatch. Nie jest to jednak aż tak proste, jak myślałem.
Na monitorach pojawiły się zdjęcia oraz krótkie filmy, przedstawiające Gizę z lotu ptaka. McCree był w tym miejscu trzy, może cztery razy w życiu, ale obraz, jaki przyszło mu oglądać niewiele różnił się od jego wspomnień. Egipt należał do niewielu państw, którym udało się połączyć dorobek przodków z nowoczesnością. Piramidy i wielki Sfinks odznaczały się na tle ogromnej metropolii. Kamera pokazywała przedmieścia, czyli starszą cześć miasta, zbudowaną na wzór starożytnych egipskich budowli. Przed żółtymi domami z szerokimi oknami i płaskimi dachami, był rynek, na którym można było dostać wszystko. Od części dla omnników po kokosy. Stragany zawsze rozkładano w tych samych miejscach, więc znali kilka użytecznych skrótów. Właśnie w tamtej, starej części znajdowała się Świątynia Anubisa.
— Rozmawiałem z przedstawicielami Helix Security International. Nie ma żadnych informacji o ataku lub próbie wykradnięcia Boskiego Programu, ale kazałem im być w gotowości na ewentualną walkę.
Hanzo podniósł rękę, a Morrison udzielił mu głosu gestem głowy. Jesse nie przepuścił okazji, żeby spojrzeć na łucznika. Shimada miał w sobie coś majestatycznego, co sprawiało, że można było oglądać go godzinami.
— Czym jest Boski Program?
— Boski Program, inaczej SI Anubis, to program zdolny do zawładnięcia omnikami. Początkowo opracowano go podczas kryzysu omnicznego. Jego twórcom przyświecała idea kontrolowania zbuntowanych robotów i przywrócenie pokoju na świecie. Okazało się, że stworzono coś tak potężnego, że potrafiło oszukać własnych stwórców. Program wymknął się spod kontroli. Jego zasięg obejmował sto mil, co wystarczyło, aby zniszczyć pół kraju. SI Anubis był jak choroba, przenosząca się z jednego omnika na drugi. Problem rozwiązano, ale niechęć ludzi pozostała. Omniki już nie mają łatwo, ale Boski Program w niewłaściwych rękach oznacza kolejny potężny kryzys. Rząd twierdzi, iż ma wszystko pod kontrolą, ale skoro nie są świadomi naszego ponownego zjednoczenia oraz reaktywacji Blackwatch, chyba nie mają aż takiej siły. W każdym razie, oni też wiedzą, że nie będą przygotowani na ewentualny atak, ale przez urażoną dumę nie pozwalają nawet wymówić nazwy naszej organizacji. Jesteśmy nastawieni pokojowo i zrobimy wszystko, aby przywrócić spokój, lecz ludzie nie są tego świadomi. Człowiek, który wypowie ,,Overwatch" zostanie rozstrzelany. Większość z nas jest poszukiwana. Za moją głowę można dostać ponad pięćdziesiąt milionów dolarów.
— Czuję się bezcenny, gdy przedstawiasz sprawę w ten sposób — zaczął McCree. — Chociaż za mnie chcieli tylko trzy. Gdzie jest na tym świecie sprawiedliwość? Przecież ktoś musi ją wymierzyć. Sama raczej tego nie zrobi, nie?
— Dziękujemy za tę dygresję, kowboju, ale może wracajmy już od tematu — wtrącił szybko Reinhardt, wiedząc, jak wielkim gadułą jest Jesse. Jeżeli nie uciszyło się go na początku jego bezsensownych i długich monologów można było usłyszeć całą historię jego życia. — Kontynuuj, Jack.
— Pierwowzór planu wyglądał następująco: poduszkowiec ląduje, dwie mile od wejścia obok wyschniętej fontanny. Przechodzimy lewym wejściem, nie rzucając się szczególnie w oczy. I tu rodzi się problem. Spotykamy się dokładnie w połu... o dwunastej. Musimy przejść obok wielu ludzi i nie wyglądać podejrzanie. Problem w tym, iż będziemy uzbrojeni...
— Może moglibyśmy liczyć na pomoc Halixa? Niech wezmą nasze rzeczy albo przetransportują nas tam w bezpieczny sposób — zasugerowała Fara. Hanzo ponownie podniósł rękę.
— To dobry pomysł. Możemy dostać się tam na własną rękę, rozdzielić lub dobrać w grupy, aby wywołać mniej zamieszania. Później dotarlibyśmy do naszych rzeczy, zostawionych w jakimś bezpiecznym miejscu.
— To ma prawo się udać. Porozmawiam z przedstawicielami firmy, ale myślę, iż ze względu na nasze zasługi powinni się zgodzić.
— Wierzycie, że Helix zdoła ochronić nasze rzeczy? — zapytała Hana ze złośliwym uśmieszkiem.
— W końcu nie potrafili powstrzymać groźnego, zamaskowanego osobnika przed wykradnięciem karabinu pulsacyjnego — dodał McCree, na co Żołnierz westchnął.
— Będziemy mieć większe problemy, jeżeli okaże się, że Helix współpracuje z Blackwatch. Ale nie mamy wyboru. Swoją drogą, jestem zaskoczony, iż słyszeliście o wydarzeniach w Grand Mesa*. Rząd usiłował trzymać to w tajemnicy.
— Mieliśmy nie usłyszeć o napadzie na nasz stary posterunek? ONZ nigdy nie umiało niczego dobrze zatuszować, przecież wiesz, Jack — oznajmiła wesoło Ana.
— Powinienem był się tego domyślić. Nigdy niczego nie potrafili zrobić dobrze. Jeżeli nie macie pytań, zebranie możemy uznać za zakończone. Rozpiska treningów znajduje się na tablicy ogłoszeń. Jeżeli cokolwiek ulegnie zmianie, powiadomię was poprzez komunikatory. Dziękuję za dzisiejszą obecność.
***
Promienie wschodzącego słońca rozświetliły niebo. Łagodny blask spłynął na dziedziniec zniszczonego zamczyska. W porannym świetle obraz wojny był jeszcze bardziej makabryczny i wyraźny. Ranni umierali pośród trupów, umazani ich krwią. Zamek Krzyżowców, chluba małej wsi Eichenwalde, oraz samo miasteczko zostały zniszczone. Ludzie z pewnością okrzykną bitwę o Niemcy najbrutalniejszym starciem dwudziestego pierwszego wieku. Tak wielu poległo. Tak wielu oddało życie, aby walczyć o swój kraj, stanąć po odpowiedniej stronie.
On żył. Przeżył, choć nie zostało mu już wiele czasu, jeśli nie otrzyma pomocy.
Szedł, a właściwie kulał, niezręcznie omijając zmarłych i umierających, wołających o litość. Paskudny zapach śmierci unosił się w chłodnym, rześkim powietrzu. Wygrali, ale straty, jakie ponieśli były przerażające. W ostatniej chwili na pomoc przyszli im oddziały Krzyżowców. Wczoraj było ich ponad dziesięć tysięcy, zjednoczonych i gotowych walczyć wraz z Overwatch. Dziś została ich setka, może mniej.
Odwracał wzrok od ludzi oskórowanych, pozbawionych kończyn czy podziurawionych od pocisków. Koszula, którą owinął swoją pozostałość po lewej ręce, przesiąkła krwią. Przerażało go to. Czuł się coraz słabszy, a jego rana wciąż była świeża i nie chciała krzepnąć. Próbował wmówić sobie, że jest w porządku, że tak powinno być, że krwi pojawia się coraz mniej, ale jego podświadomość odrzucała te kłamstwa.
Wiedziony nagłym pragnieniem, dotknął swojego kapelusza, by upewnić się, że jest na miejscu. Później sprawdził pozostałe części swojej garderoby, dopóki palce nie zahaczyły o Rozjemcę. Odetchnął z ulgą. Bał się, że zgubił swoją broń, a nie chciał do tego dopuścić. Do tej pory wstydził się przyznać, jak bardzo był przywiązany do swojego rewolweru, ale teraz obiecał sobie, że jeżeli wyjdzie z tego żywy, kupi najlepsze naboje, jakie będzie w stanie.
—Tod**! Tod! — wykrzyknął jeden z rannych, wskazując na niego palcem, czy raczej tym, co z niego zostało. Ktoś rzucił w jego kierunku kamieniem, który uderzył prosto w jego kolano. Wrzasnął, a w jego oczach błysnęły łzy. Para zakrwawionych dłoni chwyciła go za kostkę. Próbował kopnąć przeciwnika, lecz nowe ręce złapały za stopę. Wrogowie pociągnęli go w dół.
—Tod! Tod! — krzyczały głosy, jakby odmawiały modlitwę. Upadł na lewą rękę, a z bólu pociemniało mu przed oczami. Ranni zaczęli go otaczać, kładąc się na jego ciele.
Ich ciężar blokował mu dostęp do tlenu. Błagał o łaskę, na którą nie zasługiwał.
A niebo tylko barwiło się szkarłatem.
McCree obudził się gwałtownie, czując w ustach posmak żółci. Wyciągnął z uszu słuchawki, przeczesując palcami włosy. Tablet nadal leżał na jego kolanach, a western, który oglądał, dotarł właśnie do napisów końcowych. Wyłączył go, rozglądając się po swoim pokoju, jakby widział to pomieszczenie pierwszy raz w życiu. Później zwrócił uwagę na swoją lewą rękę, sięgając po mechaniczną protezę.
Kiedyś nie miał kłopotów z zasypianiem, chociaż gdy był młodszy czuł ekscytację i euforię na samą myśl o walce. Nie mógł się doczekać, aż skopie kilka złych tyłków. Po utracie ręki sprawy się zmieniły. Ludzie nieraz tracili kończyny w walce, a on sam często pomagał Anie i Łasce w zszywaniu rannych, więc wiedział, iż jest to bolesne, chociaż myślał, iż jest to chwilowy ból. Nikt nie wspomniał mu o pewnej konsekwencji brakującej ręki. Bólu fantomowym.
Ból pojawiał się tylko w nocy przed walką i zawsze miał wrażenie, że traci rękę w kółko i w kółko, za każdym razem, gdy przymknie powieki. Najpierw skarżył się Angeli, która dawała mu coraz to silniejsze leki. Znalazło się kilka, które mu pomogły, ale następnego dnia ledwo można było go dobudzić. Długo szukał rozwiązania, ale z czasem pogodził się z obecną sytuacją. Podczas trudnych nocy organizował sobie maratony starych, dobrych klasyków westernu i czekał, aż oczy same zaczną mu się kleić. Wierzył, że te filmy mają w sobie coś magicznego, ale nigdy nie odważył się powiedzieć tego głośno.
Pukanie do drzwi wyrwało go z letargu. Odrzucił kołdrę na bok, w poszukiwaniu w miarę czystej i mało śmierdzącej koszulki oraz dresowych spodni. Jego gość zaczął się niecierpliwić i uderzać w drzwi ze zdumiewającą siłą. McCree przewrócił oczami.
— Przecież znasz kod, Fara! — zawołał. Kilka sekund później, młodsza Amari stała przed nim z rękoma, skrzyżowanymi na piersiach. Wyglądała równie poważnie, co zazwyczaj (nawet w koszuli nocnej w rakiety odrzutowe, świątecznym prezencie od Mei). Uwadze kowboja nie umknęło jej nerwowe przegryzanie wargi.
— Wybacz, ale wolałabym, abyś otwierał mi osobiście. Nie chciałabym wparować tu i zobaczyć cię nago. Obrzydlistwo.
Rzucił w nią swoim kowbojskim butem, który pochwyciła w locie. Jednak zamiast go odrzucić, zaczęła wodzić palcem po metalowej ostrodze. To go zaniepokoiło. Amari zawsze brała udział w ich szczeniackich zabawach z lepszych czasów.
— Czy coś się stało?
— A jak myślisz? Przyszłabym do twojego głupiego westernowego królestwa, gdybym nie potrzebowała twojej pomocy? — warknęła. Chwilę później zreflektowała się, a jej ciemne oczy niebezpiecznie się zeszkliły. Fara nigdy nie płakała. Nigdy. McCree nie był pewien, czy powinien do niej podejść. Amari nie dawała się przytulać byle komu, nawet swojemu przyjacielowi z dzieciństwa. Jedynymi wyjątkami była Łaska i Ana. — Przepraszam, głąbie. Po prostu... Nie mogę znaleźć mojej matki. Szukałam jej po całej bazie i... Rozpłynęła się w powietrzu. Nie mówiła mi, ze chciałaby gdzieś iść. Pytałam Morrisona i chyba wszystkich, nawet Bastiona, ale...
— Sprawdzałaś w pokoju Reinhardta? — zapytał łagodnie. Kobieta spojrzała na niego ze wściekłością, jakby właśnie obraził całą jej rodzinę. Nagle cisnęła w niego butem. Nie spodziewał się tego, a siła, z jaką trafiła go w brzuch, sprawiła, iż chwycił się za bolące miejsce. — Cholera. Ktoś tu chyba podnosił ciężary z Zarią, co? Następnym razem przerzuć się na treningi z Zenyattą.
— Nie wierzę, że o tym nie pomyślałam! — westchnęła ciężko. Pokręciła głową, śmiejąc się dziwnie. — Zachowuje się jak gówniara.
— Tym, że umawia się z Reinhardtem? Daj spokój, sztywniaro. Wiesz, ile przeszła. Zasługuje na szczęście.
— Wiem! Tylko nie akceptuję tego, iż robi to za moimi plecami. Cały czas mnie pilnuje, jakbym miała siedem lat, podczas gdy sama wpada w objęcia tego Niemca...
— Byłoby dziwne, gdyby cię o tym uprzedziła. ,,Hej Fara, dziś wieczorem idę do Wilhelma i będziemy się świetnie razem bawić, więc zrób sobie wolne" — powiedział, naśladując zachrypnięty głos Any. Fara roześmiała się i dobrze było widzieć ją w lepszym nastroju.
— Masz rację. Boję się tylko, że znowu ją stracę. To wszystko.
Wiedział, co ma na myśli. Fara już raz myślała, że jej matka nie żyje. Nawet zrobiła sobie identyczny tatuaż oka Horusa, aby upamiętnić jej rzekomą śmierć. Od momentu, w którym okazało się, iż starsza Amari żyje obie zrobiły się nieco przewrażliwione, a ich radość z jej powrotu zmieniła się w nieustanną kontrolę. Fara musiała znać miejsce pobytu swojej matki o każdej porze dnia i nocy. W całej bazie, to właśnie McCree rozumiał ją najbardziej. Też przez wiele lat sądził, iż Jack i Gabriel, najważniejsze osoby jego nędznego życia, są martwi. Znał to potworne uczucie tęsknoty, która czasem nie pozwalała mu wstać z łóżka i szczerze nie chciał tego powtórzyć.
Fara chyba wyczuła jego nadciągającą moralizatorską mowę, bo wskazała na jego włączony tablet.
— Znowu, głąbie? Powinieneś poprosić Angie o leki usypiające.
— Angie? — rzucił zaczepnie, przesadnie mrugając oczami. Amari poczerwieniała po czubki uszu, co wyglądało intrygująco w połączeniu z jej karnacją.
— Przestań łapać mnie za słówka, aby bagatelizować swój problem! Potrzebujesz pomocy McCree i nawet nie próbuj zaprzeczać. Przecież widzę, że coś cię gryzie. Znowu nie możesz spać, więc jutro będziesz snuć się po bazie jak zombie, trzymając pięć kubków z kawą i wypalając cygaro za cygarem. Niedługo nie tylko rękę będziesz miał z metalu.
W takich chwilach ciężko było odróżnić Farę od Any.
Potulnie wyłączył tablet i wrócił do łóżka, podciągając kołdrę pod brodę. Kobieta miała sporo racji, ale to nie wystarczało, aby go zmienić. Łaska co roku go badała i z biegiem lat stan jego płuc się pogarszał. Na początku się tym przejął, ale żadna kuracja mu nie pomagała. Przyklejał do rąk tuzin plastrów, brał tabletki, a od nikotynowego głodu stawał się markotny i gorszy niż Morrison.
Z drugiej strony jego życie nieustannie wisiało na włosku. Przeżył wiele wojen i z którejś na pewno nie wyjdzie żywy. Nie myślał o dalekiej przyszłości, liczyło się tu i teraz. Poza tym wciąż pamiętał dumę jaką czuł, kiedy pierwszy raz udało mu się zaciągnąć cygarem bez ataku kaszlu. Jedno z niewielu dobrych wspomnień, jakie mu zostało.
— Dobranoc, głąbie.
— Dobranoc, sztywniaro — odpowiedział z lekkim wahaniem. — Ach, hm, nie stracisz jej. Przecież was znam. Amari to niezniszczalna rodzina, za silna, aby dać się rozłączyć ot tak. Obiecała ci, że nic was nie rozdzieli i jestem przekonany, że wstałaby z grobu na twoje zawołanie.
Słowa po prostu wypadły z jego ust i nie zastanawiał się, czy miały jakikolwiek sens. Sądząc jednak po łzach w oczach Fary , były jej potrzebne. Kobieta uśmiechnęła się, a on odwzajemnił uśmiech.
— Dzięki... bracie.
Jej słowa towarzyszyły mu jeszcze długo tamtej nocy, kiedy leżał w łóżku, wsłuchując się w deszcz, uderzający o poduszkowiec.
***
Komplikacje były nieodłączną częścią ich zawodu, ale McCree miał wrażenie, że przez ostatni tydzień pobili rekord.
Udało mu się wstać z łóżka na czas, choć kilkakrotnie nastawiał budzik na pięciominutowe drzemki. Z jadalni zabrał talerz wypełniony wszystkim, co nadawało się do jedzenia i wyglądało apetycznie, a w dłoni trzymał tylko dwa kubki świeżej kawy z cukrem. Mieli spotkać się na parterze o ósmej, więc był spóźniony tylko o dwadzieścia minut. Wyszedł z windy, pstrykając palcami, gotów na reprymendę od Morrisona.
Na dole znajdowały się tylko trzy osoby: Genji, Torbjörn oraz D.Va. Zmiana składu bez wcześniejszego powiadomienia nie wróżyła niczego dobrego, ale McCree nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Wpakował sobie do ust kawałek jajecznicy z bekonem, mrugając do zebranych.
Genji siedział po turecku pod ścianą, polerując ostrze swojej katany. Jesse pociągnął za krawędź swojego kapelusza w geście powitania, a cyborg skinął głową w odpowiedzi. Po jego ramieniu przebiegł smok, patrząc na kowboja podejrzliwie swoimi małymi oczkami. Istnienie tych mitycznych istot nadal go zdumiewało. Pupilek Shimady miał około metra długości, a jego szmaragdowe łuski lśniły w świetle słońca. Był piękny i majestatyczny, chociaż wyraźnie nie przepadał za byciem w centrum zainteresowania. Teraz też na niego prychał, więc McCree szybko odwrócił wzrok. W głębi serca cieszył się, że na tym okrutnym, pełnym przemocy świecie istniało jeszcze miejsce na drobne cuda.
— Proszę, proszę! Mój ulubiony kowboj! — zawołał Torbjörn, gdy mężczyzna podszedł bliżej stawku. Skrzat siedział na kwadratowym kawałku metalu, który, na widok Jessego, brutalnie zaczął okładać młotkiem.. Hałas niemal rozsadził bębenki kowboja, ale Hana, siedząca na barierce mostka, nie miała z tym problemu. Przeglądała coś w swoim smartfonie, nie zwracając uwagi na chaos wokół niej.
— Proszę, proszę, mój ulubiony Norweg! — wykrzyknął, a Szwed zmierzył go wzrokiem. — Gdzie są wszyscy? I czemu budujesz piekarnik?
— Ostatni raz, powtarzam ci, że jestem SZWEDEM. To różnica! Norweg, ugh. I to nie piekarnik, tylko urządzenie wykrywające obecność Blackwatch. Pracuję nad tym już od kilku dni, ale nadal nie chce odbierać odpowiedniego sygnału. Chciałem wymienić podstawę na pewien rodzaj radia, ale nie mogę poradzić sobie z odpowiednim zasięgiem...
— Wierzę ci na słowo, partnerze. Gdzie się podział Morrison oraz reszta ekipy?
— Nastąpiła ,,zmiana planów" — oznajmiła Hana, podnosząc głowę.
— To znaczy? — zapytał Jesse, marszcząc brwi.
— Mamy pecha, a tata Jack nie ma pojęcia, co robić ze swoimi urwisami.
— On zawsze ma plan — wtrącił Torbjörn. — Kilka osób się wykruszyło, ale poduszkowiec jest pełen agentów gotowych do walki.
— Co to znaczy ,,wykruszyło"? — McCree wyciągnął cygar i szybko je zapalając. Ta sytuacja była co najmniej dziwna, a niepokój sprawiał, że zrobiło mu się chłodniej. Miał nieprzyjemne wrażenie, że chodziło o Farę i Anę, jednak wolał nie mówić głośno o swoich obawach.
— Według Wikipedii ,,wykruszyło" oznacza...
— Wiem, co to znaczy, Hana!
— Więc po co się pytasz?! Jeez, marnujesz mój czas. Raz chcę być miła i źle. Radź sobie sam.
— Przepraszam, Hano. Kto się wycofał? — zapytał spokojniej. D.Va spojrzała niepewnie w stronę Torbjörna, a Jesse przewrócił oczami. — Serio, nie możecie mi tego zdradzić? Jack uznał, że to tajemnica wagi państwowej, której nie zrozumie taki kretyn jak ja? Jesteśmy drużyną, ludzie. Nie możecie izolować mnie od problemów dotyczących Overwatch.
— Nie chcemy cię izolować —zaprotestował Szwed. — Tylko chronić.
— Właśnie. Morrison nie zabronił nam o tym mówić, ale lepiej będzie, jeżeli on ci to wyjaśni. Zaraz tu będzie.
— Niech będzie — powiedział w końcu McCree, dając za wygraną. Sojusz między tą dwójką był co najmniej niepokojący. Jesse zaciągnął się, próbując poukładać sobie te wszystkie wiadomości. Torbjörn wrócił do uderzania młotkiem o blachę, nucąc coś pod nosem. Hana w tym czasie poprawiła okulary, patrząc na Amerykanina z miną niewiniątka.
— Ej, kowboju?
— Hm?
— Co z tobą i z Hanzo?
— Hm?
— Shippuję was!
— Shippujesz wszystkich w Overwatch.
— Tak, ale wy jesteście moim otp. Zamówiłam sobie nawet koszulkę z ,,Team McHanzo"! — D.Va pokazała mu zdjęcie różowej koszulki w swoim smartfonie. Ilość serc, gwiazdek i tęczy przyprawiała o zawrót głowy.
— A co z ,,Team Gency"? — zapytał, zerkając na Genjiego. Cyborg podniósł głowę, a policzki Hany pokryły się rumieńcem.
— Będę nosić jedną koszulkę pod drugą.
—,,McHanzo" nie ma prawa bytu — oznajmił Torbjörn cicho, aby Shimada nie mógł go usłyszeć. — Hanzo to dziwak i wątpię, aby był zdolny do czucia czegokolwiek. Jest jak lód. Zresztą, po tym, co zrobił swojemu bratu...
— Boże, wara od mojego otp!
— To idiotyczne!
— Mówisz tak tylko dlatego, że shippuję ciebie i twoją wieżyczkę! McCree, wiedziałeś, że on nawet nadał jej imię? Ajda. To powinno być karalne.
— McCree? — Kowboj odwrócił głowę, uśmiechając się do Genjiego. Cyborg machnął na niego ręką, więc Jesse podszedł w jego kierunku, zostawiając za sobą D.Vę, kłócącą się z Torbjörnem. Szwed nawet nie zauważył, gdy Jesse położył na jego maszynie pusty talerz oraz kubki po kawie.
Genji głaskał po głowie swojego smoka, który ułożył się wokół jego szyi jak boa z piór. McCree usiadł obok niego, bawiąc się Rozjemcą.
— Co tam? — zagadnął. Shimada ostrożnie ściągnął z twarzy maskę, a McCree z trudem pohamował się od odwrócenia wzroku. Widok blizn i zdeformowanego prawego oka był makabryczny. Nie potrafił sobie wyobrazić Hanzo, ogarniętego furią i żądzą mordu. Nawet nie chciał wiedzieć, jak czuł się łucznik, kiedy musiał teraz patrzeć na dzieło swojej przemocy.
— W porządku. Denerwujesz się, McCree?
— Nie. Zastanawiam się, czy nadal jesteś szybszy niż pocisk.
Cyborg roześmiał się, po czym dotknął głowy swojego smoka. Stworzenie przymknęło oczy, machając ogonem, przez co skojarzył się Jessemu z psem.
— Smoki są samotnikami z natury — zaczął nieoczekiwanie Genji. — Są uparte, piękne i perfekcyjne, a na dodatek doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wydają się być wyniosłe, ale to tylko pozory. Potrzebują towarzysza, ale zanim cię do siebie dopuszczą, minie wiele czasu. Obcowanie z nimi wymaga cierpliwości, zrozumienia oraz pracy. Wówczas powoli zaczynają się otwierać, a kiedy to dostrzeżesz, będziesz mógł spróbować je ujarzmić. To może zająć jeszcze dłużej, ale będzie warto, przysięgam. Smok jest wierny i odda ci całe swoje serce. Przywiąże się do ciebie i uczyni cię najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jest jednak bardzo wrażliwy. Wybaczy ci błędy, ale jeśli go zranisz... Nigdy ci tego nie zapomni. Nadal będzie twój, ale znowu się w sobie zamknie i tym razem może ci już nie zaufać. Powinieneś to wiedzieć, zanim zaczniesz oswajać smoki, McCree.
Jesse zamrugał, ale zanim zdążył się odezwać winda zaskrzypiała przeraźliwie. Po chwili metalowe drzwi otwarły się, ukazując Jacka, Farę, Łaskę oraz Reinhardta. Morrison i Amari niemal skakali sobie do gardeł, podczas gdy Angela rozpaczliwie próbowała ich rozdzielić. Rzuciła w ich stronę przerażone spojrzenie. Genji i Jesse podnieśli się z podłogi.
— Muszę ją znaleźć! — krzyknęła Fara. Rzuciła się na Jacka z pięściami. Wilhelm próbował ją odciągnąć, lecz Amari wierzgała się jak zwierzę, uderzając go przypadkowo łokciem w nos. Rozległ się trzask, a po brodzie Niemca spłynęła krew.
—Uspokój się! — odparł Jack. Zręcznie uniknął jej następnego ciosu. McCree czuł, że nie będzie cierpliwy w nieskończoność i zaraz może oddać młodej Egipcjance. Podszedł bliżej, a Fara prychnęła w jego kierunku.
— Co się stało? — zapytał, chociaż doskonale znał odpowiedź. Mimo wszystko stanął między kłócącą się dwójką, przykładając do ust cygaro. Angela westchnęła, a jej twarz była przepełniona troską.
— Ana. Ona... zaginęła.
* Wydarzenia w Grand Mesa są dokładniej opisane tu : http://pl.overwatch.wikia.com/wiki/Czterech_rannych_w_ataku_na_Posterunek_Grand_Mesa
** Tod − (po niemiecku) śmierć
Wow, wow, wow, napisałam coś. Rozdział opóźniał się tyle czasu tylko i wyłącznie przez moją głupotę, bo stwierdziłam, że w tym rozdziale powinno być jeszcze spotkanie z Blackwatch i opis walki w Egipcie napawał mnie taką niechęcią, że nawet nie mogłam patrzeć na długopis. Ale wczoraj stwierdziłam walić to i proszę bardzo. Nie spodziewałam się, że wyjdzie mi ponad cztery tysiące słów, o Boże. Starałam się sprawdzić to wszystko, ale pewnie są jakieś głupie literówki. Mam nadzieję, że przynajmniej dałam spokój biednej sowie Gejnjiemu. Na kolejny rozdział nie będziecie musieli już chyba czekać dwa miesiące.
Dziękuję za wszystkie miłe komentarze i tyle wyświetleń. Dziękuję również za to, że dotrwaliście do końca. Pozdrawiam z całego serca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top