Dodatek świąteczny
Hoł, hoł, hoł. Z okazji świąt, życzę Wam wszystkiego, co najlepsze, dużo zdrowia, szczęścia, radości i dobrych skinów ze skrzynek (oraz McHanzo w kanonie). Mam nadzieję, iż ten dodatek będzie dla Was miłym zwieńczeniem tegorocznych świąt. Ponieważ pan Blizzard dał swoim dzieciom świąteczny komiks związany ze Smugą postanowiłam, że napiszę swoje hc dotyczące pozostałych herosów na podstawie obrazków, które dostaliśmy.
Kanada, Ottawa
Spóźniał się.
Fara z trudem powstrzymywała się od uderzania nerwowo widelcem o brzeg talerza. Co chwila spoglądała na zegarek w swoim telefonie, jakby w ten sposób mogła przyspieszyć czas. Co jeżeli on tu był, a ona go nie zauważyła? Czy zdążył już wyjść, równie zniecierpliwiony oczekiwaniem na nią? Przecież nie miał pojęcia, kogo ma się spodziewać.
Odwróciła głowę, aby móc zobaczyć śnieg, sypiący nieprzerwanie od momentu, w którym weszła do restauracji. Oglądała prognozę pogody, w której Mei ostrzegała Anglię przed zamieciami. Jej zdaniem, Kanadyjczyków również powinno to dotyczyć. Większość ulic była nieprzejezdna, a chodniki zamieniały się w lodowiska. Przyjechała do Ottawy tydzień przed Wigilią, lecz śnieg zaczął sypać dopiero dwa dni temu, najbardziej zaskakując firmy, zajmujące się odśnieżaniem.
W Egipcie, zimą, również padał śnieg, nawet w temperaturze ponad trzydziestu stopni. Był to efekt zrujnowanego klimatu, dziury ozonowej i innych szkód, które wyrządził naturze człowiek. W dzieciństwie jednak nie przejmowała się takimi sprawami, wyciągając ręce ku niebu, marząc o tym, by wzbić się w powietrze. Chciała wirować pośród płatków śniegu, pozwolić, aby zamieniły ją w małego bałwanka. Na lodówce, w jej rodzinnym domu, nadal wisiał obrazek, który namalowała w wieku siedmiu lat. Ukazywał Farę w stroju baletnicy, otoczonej błyszczącymi naklejkami w kształtach śnieżynek, lampek na choinkę oraz bombek. Ana zawsze pokazywała go gościom, a jej córka prężyła się dumnie. Dziś miała ochotę zapaść się pod ziemię.
- Nie przyjdzie - powiedziała kelnerka, przechodząca obok jej stolika. Tlenione włosy upięła bandaną, a makijaż wręcz odchodził od jej twarzy. Położyła na swojej okrągłej tacy jej pustą filiżankę po kawie, głośno przeżuwając gumę. Fara zamrugała gwałtownie, wyrwana ze świata dziecięcych marzeń.
− Co?
− Nie przyjdzie − powtórzyła kobieta, niezrażona ostrym tonem młodej Amari. Wręcz przeciwnie, patrzyła na nią ze współczuciem, mrugając sztucznymi, posklejanymi rzęsami. Wytarła dłonie w firmowy fartuch, wskazując na jej niedojedzoną szarlotkę. − Mogę już ją zabrać?
− Nie. Poproszę... jeszcze jedną kawę. I sernik.
− Dobrze − kelnerka wpisała jej zamówienie w swoim notesie. − Wystawił cię. I to w święta. Pewnie nawet nie zadzwonił z wymówką, co? Nie marnuj czasu na takiego frajera, złotko. Najlepiej w ogóle nie marnuj czasu.
Odeszła, kołysząc biodrami w rytm melodii w jej głowie. Fara chciała zaprotestować, ale czuła, że ta baba mogła mieć rację. Rzuciła okiem na swoje ciasto, a przygnębienie pozbawiło ją apetytu. Powinna zostać z mamą. W końcu było Boże Narodzenie. Czas dla bliskich, a nie dla mężczyzn, którzy nie potrafili wykorzystać kolejnej szansy.
Wrzuciła telefon do torebki, gdy do jej stolika podszedł wysoki facet ze szpakowatymi włosami. Od razu rzuciła jej się w oczy jego dobrze zarysowana szczęka oraz wąski nos. W jego ubiorze dominowała czerń i khaki, czyli kolory, dzięki którym mieli siebie rozpoznać. Twarz kobiety rozświetlił uśmiech.
− Fareeha Amari? − zapytał niepewnie z francuskim akcentem. Kiwnęła głową, więc zaczął ściągać swoją kurtkę, przyprószoną śniegiem. − Są straszliwe korki. Wyjechałem wcześniej, ale nawet to nie uchroniło mnie przed czekaniem. Okropna pogoda.
Zajął miejsce naprzeciwko. Mogła poczuć, jak rusza pod stołem stopą, czekając na jej ruch.
− Nic się nie stało − zapewniła. Obserwowała go uważnie, ale nie znalazła podobieństw. Może odziedziczyła po nim sposób bycia?
− Bardzo zależało mi na tym spotkaniu. Cieszę się, że Ana wreszcie pozwoliła mi cię poznać. Wyglądasz dokładnie jak ona, kiedy się poznaliśmy. Młoda, poważna kobieta o złotym sercu i nieopisanej odwadze.
Fara mrugnęła do przechodzącej obok kelnerki, która uniosła kciuk w górę. Matka nie dałaby się omamić na tak banalne teksty, ale najwyraźniej Jimmy Craw musiał mieć coś w sobie, skoro zawrócił w głowie poważnej kapitan Amari.
− Ja również cieszę się, że mogę cię poznać... tato.
Francja, Paryż
Na cmentarzu nie było wielu ludzi. Kiedy wkroczyła na teren tego ponurego miejsca, większość z nich właśnie wychodziła. Mijała groby, delektując się ciszą i spokojem, oglądając pokryte śniegiem drzewa oraz krzewy. Zostawiła za sobą wesoły, upojony świątecznym nastrojem Paryż. Nienawidziła kolęd, życzeń i wszystkiego, co wiązało się z Bożym Narodzeniem. Irytowała ją ludzka hipokryzja oraz ich fałszywość, kiedy życzyli sobie wszystkiego najlepszego.
Kolce róży wbijały się w jej palce, lecz nie czuła bólu. Równie dobrze kwiat mogłaby zastąpić chusteczka lub nóż, a ona nie zauważyłaby różnicy.
Aleję poległych bohaterów, na czas świąt, przekształcono w prawdziwy cyrk. Lampy obwiązano kolorowymi, migoczącymi lampkami. Na niektórych grobach stały znicze w kształcie choinek, Mikołajów i reniferów. ,,Przecież martwi nie mogą tego zobaczyć", pomyślała. Nie wierzyła w duchy, podobnie jak w Piekło, Niebo czy inne miejsca, do których według wierzeń mieli wędrować zmarli. Po śmierci powinna być nicość. Pustka, jaką nosiła w sercu.
Jej cel znajdował się na samym końcu alejki. Grób Gérarda Lacroix był zasypany śniegiem, ale na ziemi stało wiele zniczy o absurdalnych kształtach. Ktoś nawet ośmielił się przynieść bukiet żółtych tulipanów z karteczką ,,Bohater na zawsze".
Gérard nienawidził tulipanów.
Odgarnęła z nagrobka biały puch, odsłaniając informacje o zamordowanym mężczyźnie. ,,Zabity we śnie, niech na wieki żyje w naszych sercach". Prychnęła, po czym rzuciła w krzaki znicze i kwiaty.
Na ich miejscu zostawiła różę o szkarłatnych płatkach.
Zamknęła oczy, wracając myślami do przeszłości. Przypomniała sobie męża, wysokiego, wiecznie uśmiechniętego mężczyznę z małą blizną pod dolną wargą. Kobiety za nim szalały, ale to jej oddał swoje serce. Ich pierwsze randki przypominały bardziej randki onieśmielonych licealistów niż dorosłych ludzi. On był bohaterem Francji, a ona w tamtym czasie zajmowała się opieką nad dziećmi. Media uwielbiały opisywać ich historię jako prawdziwą magię miłości, lecz ona nie widziała w tym niczego niezwykłego. Byli normalnymi ludźmi, kochali się. Dopiero po ślubie nadszedł temat wojny.
Chcieli założyć rodzinę, lecz te marzenia szybko zeszły na dalszy plan. Pamiętała lekcje Gérarda, kiedy próbował nauczyć ją cierpliwości podczas strzelania do celu.
,,Musisz być jak pająk, skarbie. One też powoli tkają swoje sieci, czekając, aż złapią ofiarę".
,,Przecież wiesz, jak nienawidzę pająków. Nie chcę być taka jak one. Są ogromne, mają setki nóg i..."
,,Są włochate".
Wraz z wiatrem usłyszała jego śmiech. Zawsze się śmiał, nieważne, czy rozumiał jej żarty czy nie. Nigdy nie wytykał jej błędów, za każdym razem, gdy robiła coś dobrze, był pełen dumy. Gdy nauczyła się strzelania, upierał się, iż pole walki nie jest odpowiednim miejscem dla kobiet. Że nie poradzi sobie w starciu ze Szponem.
,,Zobacz do czego doprowadziła twoja troska. Ja żyję, a ty nie. Ja mogę oddychać, a ty nie. Ale to nie ma znaczenia, Gérardzie. Bo w środku jestem tak samo martwa, jak ty. Oboje tkwimy w nicości, ty tam, ja tu".
Kochał róże. Ludzie mówili, iż to próżne kwiaty, przereklamowane, ale on obsypywał ją nimi na każdym kroku. Róże ze szkarłatnymi płatkami, inne mu się nie podobały. Szybko zaraził ją tą miłością, choć po latach sądziła, iż lubiła je tylko dlatego, że on też je lubił. Zawsze były dołączone do prezentów, które jej dawał.
A teraz ona dawała je jemu.
− Repose en paix, Gérard.
Nepal, Himalaje
Genji zanurzył pióro w czarnym atramencie. Przez chwilę patrzył na kartkę, pokrytą jego pismem, po czym zgniótł ją, rzucając na podłogę. Wylądowała wśród dziesięciu pozostałych, równie niedoskonałych, co ona. Od rana szukał odpowiednich słów, które odzwierciedliłyby jego uczucia. Kiedy o nich myślał, brzmiały jak doskonały, wzruszający poemat, lecz gdy próbował przelać je na papier, brzmiały sztucznie jak wypracowanie leniwego ucznia.
Wyrwał kolejną stronę ze swojego notatnika, opierając się plecami o ścianę. Miał wrażenie, że list jest niewystarczający w jego przypadku, ale nie mógł się teraz poddać. Matka nie pochwaliłaby rezygnacji, w końcu ona sama również korespondowała z ojcem przez wiele lat. Przechowywała listy od niego w specjalnej szkatułce, którą mały Genji uwielbiał kraść. Robił to nocą, aby móc czytać je przed snem pod kołdrą, uzbrojony w latarkę i ciasteczka. Matka mu na to pozwalała, często dopowiadając ciekawsze historie. Zapamiętał wiele opowieści, lecz najbardziej utkwiło mu w głowie to, co było między wierszami. Matka mówiła, że pisanie musi płynąc prosto z serca, tylko takie listy były warte wysłania. Sama również wielokrotnie poprawiała treść swoich, zanim dawała je ojcu.
− Genji.
Głos Zenytatty sprawił, że drgnęła mu ręka, przez co na kartce pojawiła się długa linia. Cyborg westchnął, a nieukończony list podzielił los poprzednich.
− Mistrzu − odpowiedział, kłaniając się lekko. Omnik odwzajemnił gest, a wokół jego dłoni unosiły się śnieżynki. Shimada nie miał wątpliwości, na kim wylądują za chwilę.
− Jesteś dziś wyjątkowo małomówny. Nie przyszedłeś na poranną medytację i cały dzień ukrywasz się w swoim pokoju. Cóż cię trapi?
Genji odsłonił maskę, zakrywającą mu oczy i kawałek twarzy. Na początku pobytu w Nepalu jego ciało napawało go wstrętem. Był to czas, gdy omniki i ludzie prowadzili wojnę, więc cyborgi takie jak on były traktowane jak mutanty. Nie odkrywał wtedy swojej skóry, chowając się w swej zbroi przed całym światem. Sam nie wiedział, kim był. Wtedy Zenyatta nauczył go akceptacji swojego losu. Przy każdej rozmowie chciał widzieć jego oczy, a kiedy Genjiego ogarniał wstyd, ponownie zakładał maskę. Dziś nie miał problemów ze swoim ciałem.
,,Jest coś, co odróżnia cyborgów od omników i pokazuje, że nadal pozostali ludźmi. W twoim przypadku są to oczy, Genji. Roboty ich nie posiadają, podobnie jak serca, wątroby i innych organów. W twoich oczach odbija się twoje człowieczeństwo, młody wróblu."
− Chcę wysłać listy do swoich przyjaciół. Dostałem kilka kartek, więc pomyślałem, iż warto byłoby się odwdzięczyć.
Genji wskazał na stos jednakowych, złotych kopert, lezących na stoliku. Każda była zaadresowana do kogoś innego, a obok nazwisk dorysował, w stylu japońskich mang, charakterystyczny symbol. McCree dostał kapelusz, Smuga swoją niesforną fryzurę, a Jack kurtkę z liczbą 76.
− Nawet mój brat o mnie nie zapomniał − kontynuował. − Napisał, że chciałby się ze mną spotkać. Przesłał mi swoje zdjęcie.
Genji dał je omnikowi. Zenyatta pokręcił głową na widok kolczyków i nowej fryzury Hanzo, ale nie odezwał się ani słowem, pozwalając, aby cyborg wreszcie zwierzył mu się ze swojego problemu.
− Napisałem do wszystkich, ale... Został mi ktoś jeszcze. Dawna znajoma, której chciałbym podziękować... Kiedy widziałem się z nią ostatni raz zachowywałem się jak baka. Pragnę ją przeprosić, lecz... Wszystko brzmi tak sztucznie!
− Więc to osoba bliska sercu.
− Chyba tak. − Nagle pokręcił głową, śmiejąc się fałszywie. To było bezsensu. Pewnie nawet już o nim nie pamięta, a nawet jeśli, to musi być wściekła. Potraktował ją jak kretyn. Przez tyle lat nie dawał jej oznak życia, a odezwanie się po takim czasie wydawało mu się żałośnie desperackie. Cisnął notesem w kąt pokoju. Przedmiot uderzył w jego zdjęcie z Hanzo, które spadło ze stolika. − To bez znaczenia.
− Wszystko ma znaczenie. Po prostu przestań się bać, Genji. Jeżeli ci na niej zależy, to święta są odpowiednim czasem na pojednanie. I nie przejmuj się tak. Prostota to jest skuteczniejsza niż ozdobniki.
Genji uśmiechnął się, choć Zenyatta nie mógł tego zobaczyć.
− I jeszcze jedno, młody wróblu. Orientuj się − powiedział, perfekcyjnie naśladując akcent McCree. Śnieżki zostały wyrzucone w jego kierunku, lecz Shimada bez problemu zniszczył je swoją kataną.
− Spodzie... − Śnieżka, której nie zauważył wylądowała na jego twarzy. Szok odebrał mu mowę, co wzbudziło w omniku śmiech.
− Zawsze należy zachować element zaskoczenia, Genji.
Stany Zjednoczone, West Hollywood
Łuk obijał mu się o plecy, gdy przeciskał się między tłumem, oglądającym bożonarodzeniową żywą szopkę. Zapadła noc, więc ludzie powinni być w domach i świętować, ale Hanzo miał wrażenie, że z godziny na godzinę jest ich coraz więcej, jakby się zmówili, aby utrudnić mu jego misję.
Modlił się, aby nie było za późno. Sklepy nadal były otwarte, chociaż w większości były to apteki i sklepy spożywcze. Dlaczego musiał zostawić to na ostatnią chwilę? Najwyraźniej pobyt wśród Amerykanów źle na niego wpływał.
Główna ulica handlowa West Hollywod tętniła życiem. Wypełniały ją obściskujące się pary, rodziny oraz ludzie, którzy byli zmuszeni spędzać Wigilię w samotności. Shimada przyspieszył, błagając bogów, aby sklep nadal był otwarty.
Sprzedawca akurat zamykał drzwi. Hanzo westchnął i liczył na to, że ładne oczy zmiękczą serce staruszka w przydługim płaszczu.
− Dobry wieczór, miałem odebrać swoje zamówienie i trochę się spóźniłem. Przepraszam za to.
− Już zamknąłem. Przykro mi − powiedział bez cienia współczucia.
− Błagam, to bardzo ważne. To prezent dla wyjątkowej osoby − dodał, na co facet prychnął. Oczy Japończyka zmrużyły się niebezpiecznie.
− Skoro to taka wyjątkowa osoba, to trzeba było myśleć o tym wcześniej. Teraz to ja się śpieszę i proszę zejść mi z drogi. Mam nadzieję, iż pańska dziewczyna przejrzy na oczy. Zapomnieć w Boże Narodzenie! − Staruszek odszedł, a Shimada uderzył pięścią w ścianę, klnąc po japońsku. Cholerni Amerykanie.
Jego złość szybko zmieniła się w przygnębienie. Nie miał prezentu w najmniej odpowiednim czasie. Blask lampek i świąteczne postaci w witrynach sklepów tylko pogorszyły jego nastrój. Co miał teraz zrobić? Udawać, że nic się nie stało? Spojrzał na sklep z domowymi akcesoriami dla fanów kina. W tej ciemności, wśród tych wszystkich gadżetów, leżał gdzieś jego prezent.
Powiew lodowatego powietrza wywołał na jego skórze dreszcze. Nie mógł wiecznie stać i lamentować. Należało iść dalej. Ruszył w kierunku Santa Monica Boulevard. Musiał istnieć sklep, w którym udałoby mu się kupić coś sensownego.
Prawda?
Mijał wiele miejsc, lecz nic nie przyciągnęło jego uwagi. Nie chciał dać bezużytecznego przedmiotu, który skończyłby na półce, jak wszystkie do tej pory. Musiał obdarować odpowiednią osobę i wiedział, że cieszyłaby się ona ze wszystkiego. Hanzo nie potrafił kupować prezentów, był w tym wyjątkowo beznadziejny, ale ten jeden jedyny raz myślał, że trafił w dziesiątkę.
Wzrok Japończyka przyciągnęła mała piekarnia. Zapach świeżego pieczywa unosił się nawet na zewnątrz, sprawiając, że jego żołądek głośno zaburczał, domagając się jedzenia. W środku sklepu paliło się światło i wciąż kręcili się ludzie. Dobrzy znak.
− Weź to truskawkowe − powiedział głos za jego plecami. Zaskoczony Hanzo obejrzał się, mrugając na widok chłopca z brązową czupryną, schowaną pod czapką. Policzki miał zaczerwienione od zimna, często pociągając nosem.
− Słucham?
− To truskawkowe − powtórzył dzieciak, pokazując palcem na piekarnię. Faktycznie, w witrynie sklepu było ciasto. Nie byle jakie ciasto, lecz duży tort z bitą śmietaną i truskawkami na wierzchu. Często w okresie świąt jadał takowe w Japonii. Może nie było najlepszym prezentem, jaki mógł wybrać, lecz zdecydowanie był bardziej trafiony niż świecznik z ubiegłego roku.
− Chyba nie jest na sprzedaż − zauważył Shimada, poprawiając łuk. Dzieciak wzruszył ramionami, patrząc na niego. Musiał unosić głowę, bo sięgał Hanzo tylko brzucha.
− Mama mówi, że dopóki nie zapytasz, nie dostaniesz odpowiedzi. Bolało?
− Hm?
− Te kolczyki. Są ekstra. Wyglądasz jak gangster. − Shimada uniósł brew. Gangster? Większość ludzi mówiła, że jego nowy wygląd do niego pasował, ale nie spodziewał się takiej reakcji. − No więc, odpowiesz mi? Bolało?
− Wszystko boli. Ale z czasem nawet największy ból przechodzi.
Chłopiec skinął głową, rozważając jego słowa.
− Muszę iść, zanim zamkną piekarnię − kontynuował Shimada.
− Chcę połowę.
− Słucham?
− Połowę. Za to, że ci doradziłem.
− Ćwierć.
− Ćwierć i pół.
− To prezent.
− Dla kogo?
− Dla mojego chło... narzeczonego. − Hanzo zarumienił się, jak zawsze, gdy mówił o swoich prywatnych sprawach.
− Czy on też jest gangsterem?
− Nie. Jest kowbojem. Najlepszym ze wszystkich kowboi. A ja jestem głupcem, bo spóźniłem się po odbiór prezentu dla niego. Teraz bałem się, że nic dla niego nie znajdę, ale i tak to nie ma znaczenia, bo jestem spóźniony. Mieliśmy spotkać się w jego ulubionym barze godzinę temu, jednak trochę... namieszałem. Nieważne. Pewnie jest pijany, bo myśli, że go wystawiłem. Nie lubi być sam w święta.
Shimada pokręcił głową, zażenowany faktem, że zwierza się ze swoich problemów przypadkowemu dziesięciolatkowi. To było upokarzające, ale trochę mu ulżyło. Zawalił na całej linii.
− Jak ma na imię? − zapytał z powagą chłopiec.
− Jesse.
− Jesse jest szczęściarzem, bo ma ciebie, Hanzo. Naprawdę. Widać, że ci na nim zależy i... Kochasz go.
Dłoń dziecka złapała dłoń Shimady. Łucznik zamrugał, czując lodowate palce dziecka, splecione z jego własnymi.
− Skąd wiesz, jak mam na imię?
− Wypadło ci to, kiedy zainteresowałeś się piekarnią − odparł chłopiec, podając mu złotą kopertę. Powód jego dzisiejszych kłopotów. − Nawet nie zwróciłeś na nią uwagi. Mama mówi, że nie wolno chować ważnych rzeczy do kieszeni, bo mogą dostać nóg i uciec.
Kiedy weszli do środka sklepu, Hanzo aż westchnął. Wewnątrz było tak przyjemnie ciepło, a zapach ciastek kojarzył mu się z domem. Na metalowych stojakach ustawiono wszelakie słodkości, od pączków po rurki z kremem. Wszystko było świeże i sprawiało, że ślinka napłynęła mu do ust.
W kolejce stali cierpliwie, a chłopiec nie puszczał dłoni Shimady, uśmiechając się wesoło. Z głośniczków, rozwieszonych na ścianach, płynęło ,,All I want for Christmas", przyjemnie mieszając się z głosami klientów. To miejsce spodobałoby się McCree. Łucznik poczuł uśmiech na twarzy, gdy pomyślał o swoim kowboju. Jesse był ucieleśnieniem stereotypowego Amerykanina, który tuż po Halloween zaczyna słuchać kolęd i przystrajać dom.
− Hej, mamo! − zawołał dzieciak wesoło do kasjerki. W lepszym świetle dało się dostrzec, że brakuje mu kilku zębów.
− Boże, Alex, znowu byłeś na dworze! − Brązowowłosa kobieta skarciła go spojrzeniem swoich zmęczonych, piwnych oczu. Tak samo jak syn miała kwadratowy kształt twarzy oraz szczupłą budowę ciała. − Co ja ci mówiłam?! Miałeś tu czekać, aż skończę pracować! Znowu się przeziębisz! Ciesz się, że żaden zły pan...
Wtedy jej wzrok spoczął na Hanzo. Łucznik spróbował się uśmiechnąć, aby pokazać, że nie jest pedofilem lub kimś w tym rodzaju, ale mina kobiety jasno mówiła: ,,Jeżeli tknąłeś moje dziecko...".
− To mój przyjaciel − wtrącił szybko Alex, nieświadomie ratując mu życie. − Potrzebuje tego truskawkowego tortu z wystawy, bo jest kretynem i nie ma prezentu dla swojego narzeczonego! To poważna sprawa, mamo! Pomożemy mu? Proszę, mamo!
− Obawiam się, że nie jest na sprzedaż... To element naszej wystawy dotyczącej obchodzenia świąt na całym świecie... Przykro mi.
− Nic nie szkodzi − powiedział Hanzo. Spodziewał się takiej odpowiedzi, ale mimo tego poczuł w sercu rozczarowanie. Znowu został z niczym, a powoli dochodziła dziewiętnasta. Będzie musiał powiedzieć McCree prawdę. − Przepraszam za kłopot i dziękuję za wszystko. Wesołych świąt i szczę...
− Nie idź! Nie możesz odejść z pustymi rękoma, Hanzo! − zawołał chłopiec. Ściągnął z głowy swoją czapkę, wręczając ją łucznikowi. − Weź przynajmniej ją. To moja ulubiona, więc twój kowboj też ją pokocha!
− Nie mogę jej zabrać. Już i tak bardzo mi pomogłeś, Alex. Dziękuję ci za to − zmierzwił dziecku włosy.
− Niech będzie − powiedziała nieoczekiwanie matka chłopca, idąc w kierunku sklepowej witryny. Spakowała ciasto do ogromnego pudełka, owijając je papierem w gwiazdki, a do górnej części kartonu przyczepiła kokardkę w serduszka. Hanzo położył na blacie pieniądze, które miały być na poprzedni prezent oraz dodał kilka banknotów od siebie. Kobieta pokręciła głową na widok pieniędzy. − To zaprzecza regułom świątecznej pomocy. Nie mogę ich przyjąć.
− Niech je pani weźmie. Ja i tak nic z nimi nie zrobię, a pani może przynajmniej kupić ode mnie porządny prezent Alexowi. I dziękuję. Za wszystko.
− Wpadniesz kiedyś? − spytał chłopiec, obejmując go. Hanzo pokiwał głowę, uśmiechając się szeroko. − Ze swoim kowbojem. Chciałbym go poznać.
− Oczywiście. Masz moje słowo.
Niemcy, Stuttgart
− I wtedy zawalił się cały budynek! Omniki otoczyły nas z każdej strony, uniemożliwiając ucieczkę! Próbowałem osłonić drużynę polem osłonowym, jednak roboty podchodziły coraz bliżej! Myśleliśmy, że oto nadeszła śmierć! To nasz koniec, w blasku chwały, giniemy z honorem!
Donośnemu głosowi Reinhardta akompaniował trzask ognia w kominku i przerażone okrzyki dzieci, siedzących wokół niego i niecierpliwie wyczekujących finału jego opowieści.
− Nie mogłeś machnąć młotem i zmieść ich z powierzchni ziemi jak Supermen?
− Czy ktoś wyznał komuś miłość, całując desperacko? W filmach zawsze tak robią!
− Przecież tu wcale nie jest tak napisane! − pisnęła z oburzeniem mała, rudowłosa dziewczynka. Wskazała na otwartą książkę w dłoni Wilhelma, poprawiając okulary, zsuwające się z jej wąskiego nosa.
− Cicho, Edith! Psujesz zabawę!
− No właśnie! Dziadek jest bardziej mądrzejszy od ciebie!
− Hola, hola, serdeńka! − powiedział mężczyzna, patrząc na dzieci z czułością. Nigdy nie potrafił się na nie gniewać, tym bardziej w tak szczególnym okresie, jakim było Boże Narodzenie. − Edith ma rację, nieco ubarwiłem historię Małej Syrenki. Ale czasem tak trzeba, prawda? Kolorować to, co czarnobiałe.
− To nie miało sensu − burknęła Edith. Reinhardt jedynie wzruszył ramionami, kontynuując swoją opowieść. Dzieci wróciły do słuchania w pełnej skupienia ciszy.
− Ma do tego talent − mruknęła blondwłosa, skandynawska piękność. Grube włosy związała w warkocz, uwydatniając w ten sposób szlachetne rysy twarzy. Robiła wszystko, aby podkreślić chłód jej bladoniebieskich oczu, jednocześnie zachowując nieco ciepła dzięki różowym ustom.
− To prawda − zaskrzeczał Torbjörn, ubrany w strój Świętego Mikołaja. − Jak podoba ci się w Niemczech?
− Jest całkiem uroczo. Ale to nie to samo, co Szwecja. Za rok święta robimy u nas, niech dzieci zobaczą przynajmniej kawałek świata. A ty powinieneś częściej być w domu, kära*. Za dużo czasu spędzasz na bitwach i pośród swoich wieżyczek.
− Każdą nazywam twoim imieniem, snöflinga** − przyznał. Twarz kobiety wykrzywił delikatny grymas.
− Czemu musisz je tak krzywdzić?
− Ajda to szczęśliwe imię. Wszystko, co tworzę staje się z nim bardziej wartościowe.
− Bzdura. Ale i tak cię kocham, dum***.
* kära − najdroższy
** snöflinga − śnieżynka
*** dum − głupi
Nigeria, okolice Numbani
− To była prawdziwa masakra − oznajmiła podstarzała pielęgniarka, ścieląc puste, polowe łóżko. Do środka namiotu wdzierał się gorąc i słońce. Klimatyzacja nie działała od momentu, w którym przyjechały, więc były skazane a ciężką pracę w dusznym, afrykańskim powietrzu. − Akurat w grudniu musieli urządzać sobie wojenki! Och, za moich czasów, to zło było bardziej kulturalne i czekało, aż zacznie się styczeń! Dlaczego nikt nie zapytał mnie o zdanie? Czy mam ochotę na zszywanie kolejnych śledzion, wątrób czy innego cholerstwa podczas świąt? A może wolałabym siedzieć z bliskimi? Nie! Po co! Stara, więc może jeszcze popracować!
Łaska uśmiechnęła się łagodnie, wysłuchując narzekań swojej koleżanki. Znały się już od wielu lat i kobieta wiedziała, że tak naprawdę Margo musi się wygadać. Zawsze tak robiła, gdy kończyła się wojna i musiały doglądać rannych, zamiast opiekować się nowymi przypadkami. Ich praca zawsze pod koniec robiła się nużąca.
− Robimy to, co konieczne − przypomniała. Położyła dłoń na czole śpiącego mężczyzny, rannego w nogę już drugiego dnia. W Numbani nie było dobrych lekarzy, a na lekarstwa musiały długo czekać, więc z trudem powstrzymały w jego ranie infekcję. − Pomyśl o wdzięczności naszych pacjentów. Ich radości, kiedy mogą ponownie spotkać swoich bliskich. Czy to nie najcenniejsze doświadczenie, Margo?
− Każdy ich uśmiech jest skierowany tylko do ciebie, Angelo. Masz anielską cierpliwość i jeszcze nie słyszałam, aby ktokolwiek był niezadowolony z twojej opieki. Ile kwiatów z podziękowaniami dostajesz? Ile czekoladek? Po prostu chciałbym spędzić ten czas z rodziną. Spróbować karpia mojej córki. Ma rękę do gotowania, zupełnie jak matka.
− Nie wątpię − zachichotała Łaska. Podeszła do kolejnego pacjenta, tym razem młodej kobiety. Spała, ale nie był to spokojny sen. Położyła jej dłoń na czole, marszcząc brwi z powodu za wysokiej temperatury. − Musimy zmienić jej antybiotyki na nieco mocniejsze i zaraz poczuje się lepiej. Niedługo będziesz mogła stąd wyjść, gwiazdko.
Angela wiedziała, że chora nie może jej słyszeć, jednak czuła się zobowiązana do informowania pacjentów o stanie ich zdrowia, często robiąc to odruchowo.
− Poczta! − Do namiotu wszedł ciemnoskóry nastolatek w błękitnym mundurze z torbą, przewieszoną przez ramię. Na widok kobiet uśmiechnął się szeroko, kiwając głową. Jeszcze dwa tygodnie temu ciężko było uwierzyć, że kiedykolwiek stanie ponownie na nogach.
− Witaj, Ayodele. Dobrze cię widzieć − oznajmiła Łaska.
− Panią również. Pięknie pani wygląda.
Kobieta roześmiała się, wręczając mu listę potrzebnych leków. Ayodele schował kartkę do torby, w zamian przekazując jej stos listów. Odgarnęła włosy z czoła, próbując odwrócić od siebie uwagę zebranych.
− Mieszkańcy są pani bardzo wdzięczni, pani Ziegler. Uratowała nas pani przed śmiercią.
− Och, dziękuję. Ale to zasługa Margo, naprawdę. Ja nie mam z tym nic wspólnego.
− Kobieta anioł! − wykrzyknęła pielęgniarka, budząc kilku pacjentów. − Skromna jak zawsze. Wspaniała i doskonała!
− Przesadzasz − odparła Angela, przeglądając koperty. − Wykonujemy swoją pracę, to nic wielkiego.
− Bzdura! − przyłączył się Ayodele. − Pamiętam, jak pocieszała mnie pani, kiedy mówiłem, że będę skazany na wózek inwalidzki! To pani wiara dodała mi sił!
Łaska otworzyła usta, aby zaprotestować, kiedy jej wzrok przykuła złota koperta. Przy jej nazwisku narysowano kaduceusz z anielskimi skrzydłami. Drżącymi rękoma wyciągnęła list, natychmiast rozpoznając wyjątkowo ozdobny charakter pisma.
,,Droga Angelo.
Długo zbierałem się do napisania do Ciebie, gdyż wiem, jak bardzo zraniłem Cię podczas naszego ostatniego spotkania. Nigdy nie zapomnę łez w Twoich oczach, kiedy krzyczałem, jak bardzo Cię nienawidzę za los, jaki mi zgotowałaś.
Pewnie o mnie zapomniałaś, a jeśli tak, to masz ochotę mnie teraz rozszarpać. Nie dziwię Ci się, sam chętnie bym to zrobił, ale już jestem w strzępkach. Wiem, że pewnie obwiniasz się o to, co się ze mną stało. Dlatego chciałbym Cię prosić, abyś przestała. Zrobiłaś to, co było konieczne. Pozwoliłaś mi żyć. Dziękuję Ci za to. Bardzo. Nie porzuciłaś mnie, gdy potrzebowałem pomocy i nie umiem wyrazić swojej wdzięczności.
Jeżeli będziesz w Nepalu, daj mi znać. Pragnę porozmawiać z Tobą osobiście, lecz jeżeli nie potrafisz mi wybaczyć − zignoruj ten list. Nie obrażę się, w końcu wiem, jakim szczeniakiem byłem. Wesołych świąt i wszystkiego, co najlepsze, bo na to zasługujesz.
Twój, Genji.
P.S. Życie cyborga nie jest złe. Dzięki za możliwość podwójnego skoku, wiele razy uratowała mi tyłek."
Łaska czytała list jeszcze wiele razy tamtego dnia, za każdym razem czując łzy pod powiekami.
Australia, Sydney
Zaczęło się od rękawicy.
Australia była zabawnym przypadkiem w świecie. Podczas gdy większość państw musiała walczyć ze śnieżycami, tu świeciło słońce, a temperatury przekraczały trzydzieści stopni. Turyści lgnęli tu jak muchy, znużeni tradycyjnym obchodzeniem świąt. Większość z nich spędzała czas na plażach bądź poświęcała czas na oglądanie zabytków.
Turyści byli nowymi ludźmi, którzy jeszcze nie byli świadomi szoku, jaki chciał im sprezentować wyjątkowy duet. Ów duet składał się z dwójki najlepszych przyjaciół, którzy na cel obrali sobie ubarwienie nudnych, przereklamowanych świąt i zmienienie ich w coś wartego uwagi.
Początkowo planowali uderzyć na operę, ale uznali, że to za mało... efektowne. Dlatego postanowili uderzyć na Luna Park. Park rozrywki znajdował się na przedmieściach Sydney, jednak ludzi przyciągała chęć zrobienia sobie zdjęcia z charakterystyczną twarzą między dwiema kolumnami. Wieprzu początkowo nie był zachwycony tym pomysłem, ale Złomiarz przekonał go obietnicą bekonowej waty cukrowej oraz musztardowych lodów.
Nie mieli kłopotu z wejściem na teren parku. Zrobili to po cichu, po prostu uderzając rozpędzonym samochodem w bramę wejściową. Ochrona nie robiła problemu, zawiadamiając tylko policję i włączając głośny alarm. Odwiedzający również byli bardzo kulturalni, uciekając im spod kół z głośnym krzykiem. Jamison nienawidził czyścić karoserii z krwi, tym bardziej, gdy prażyła się na słońcu.
Jeździli bez celu, w poszukiwaniu atrakcji. Niszczyli wszystko, co stało na ich drodze, z wyjątkową namiętnością eliminując wszelakie miejsca siedzące. Co w parku rozrywki robiły ławki? Przecież chodziło o zabawę!
Gdy przejeżdżali wzdłuż automatów do gier, Wieprzu zatrzymał wóz. Wskazał ogromnym palcem na maszynę, z której należało wyciągnąć wymarzoną zabawkę za pomocą metalowych szczypiec.
− Chcę taką − oznajmił, pokazując olbrzymią rękawicę, za dużą dla zwykłego śmiertelnika.
− Podoba ci się? − zapytał Jamison, a jego przyjaciel kiwnął głową, podekscytowany wizją tak szpanerskiej zabawki. Złomiarz przylepił do automatu minę, a to wzbudziło w Wieprzu niezadowolenie. Wskazał na miejsce, do którego należało włożyć monetę. − Serio? Mieliśmy się bawić! Demolować, niszczyć i rozwalać! To zaprzecza moje... naszemu pomysłowi! Jeden ruch i każda z tych zabawek będzie należeć do ciebie!
− Zabawa − mruknął Mako. Przeszukał swoje kieszenie, a gdy nic w nich nie znalazł, wydobył jedną ze swojego pępka*. − Drobne.
− Nie mam − skłamał. Mako chwycił go za nogi, po czym uniósł do góry za kostki. Z włosów Jamisona wypadło kilka monet. Wieprzu aż zaklaskał w dłonie, podekscytowany jak dziecko − Są mi potrzebne!
− Już nie.
Wieprzu wrzucił monetę, a z automatu rozległa się radosna muzyczka. Australijczyk szarpał joystickiem, aż wycelował. Metalowe szczypce zanurkowały, wyciągając pluszowego niedźwiadka.
− Zadowolony? − spytał naburmuszony Jamison, rzucający swoimi granatami w pozostałe automaty.
− Nie. Chcę rękawicę!
Wieprzu powtórzył czynność kilka razy, pozwalając, aby maszyna pożarła wszystkie ich pieniądze. Mako wyciągał zabawki, jedna za drugą, ale żadna nie była jego upragnioną rękawicą.
− Suń się. Teraz ja spróbuję! − zawołał Jamison, zniecierpliwiony ich opóźnieniem. Wyciągnął z buta jedną monetę, po czym oddał maszynie pieniążek. − Ale jeżeli ją wezmę, to gotujesz przez tydzień!
− Już prawie ją masz!
− Blisko, blisko...
− Chwyć ją!
− Nie mów do mnie, kiedy ją mam, bo się rozpraszam!
− Dobra, dobra. Teraz powoli, powoli...
− Kazałem ci być cicho.
− No dobra. Ale musisz...
− Zamknij się! Wiem, co robię, już ją mam!
− Jesteście otoczeni! Nie ruszać się!
Rękawica spadła z metalowych szczypiec sekundę za wcześnie.
− Policja! Boże, zmarnowaliśmy nasz czas na to! Nie mogę uwierzyć! − Jamison przylepił do automatu minę, po czym ją zdetonował. Wozy policyjne ich otoczyły, a policjanci wyciągnęli broń, celują prosto w ich serca. Złomiarz tylko westchnął, wyrzucając przed siebie granat dymny.
Wieprzu chwycił swoją rękawicę, po czym oboje rzucili się w kierunku ich samochodu. Zostawili za sobą dławiących się dymem policjantów, krzycząc z radości.
− Wygląda jak rękawica Doomfista.
− Wiem. Dlatego ją chciałem.
− Jeszcze się na nim zemścimy.
− Nie mogę się doczekać.
Nawet ucieczka poszła im jak z płatka.
* Nie wiem, czy to możliwe, ale mam wrażenie, że trzymanie małych przedmiotów w pępku jest w stylu Wieprza.
Stany Zjednoczone, West Hollywood
− Ten jest dla Any! − zaskrzeczał Torbjörn. Smuga natychmiast mignęła z prezentem, kładąc go przed Amari.
Jesse uśmiechnął się, gdy wyciągnęła z pudełka porcelanową filiżankę w kwiaty. To on wylosował ją w tym roku, a sądząc po reakcji Egipcjanki, trafił w jej gust.
Torbjörn wykrzykiwał kolejne nazwiska. McCree rozglądał się po ludziach, siedzących przy wigilijnym stole i spędzającym wspólnie czas, chłonąc energię, która z nich płynęła. To była jedna z tych ulotnych chwil, które powinny trwać wiecznie. Perfekcyjny świat, utrzymany w idealnej harmonii. Ciężko było wyobrazić sobie, że mogliby spędzać Wigilię osobno.
− Powinieneś spróbować kiszonych śledzi − zagadnął go Jack Morrison, siedzący po lewej stronie kowboja.
− Chce cię otruć − powiedział Gabriel Reyes konspiracyjnym szeptem. Tam gdzie był Morrison, tam był i Reyes. Oraz McCree. − To dzieło Torbjörna, dobrze ci radzę dzieciaku.
− Nie mogą być aż tak złe − odparł Jesse, nakładając porcję ryby na swój talerz.
− Nie będę cię reanimował − oznajmił Reyes, wzruszając ramionami. Kowboj przełknął kawałek, po czym wypluł wszystko na talerz. To było ohydne i ciężko było stwierdzić, co jest najbardziej niezjadliwe. Jakby ktoś wrzucił do miski wszystko, co miał pod ręką, łącznie ze starymi skarpetkami i octem. McCree opróżnił swoją szklankę w rekordowym tempie, a Gabe i Jack zaśmiewali się do łez, co przyciągnęło uwagę pozostałych agentów.
− O mój Boże! − zawołała Smuga. − On zjadł potrawę śmierci.
− To się nazywa odwaga − pochwalił Reinhardt.
− Przestańcie, robię najlepsze śledzie na całym świecie! − zawołał urażony Torbjörn.
− Ostrzegałem − przypomniał Gabriel.
− Odwal się − burknął Jesse, na co Morrison zachichotał. Kowboj posłał mu mordercze spojrzenie, mówiąc bezgłośnie: ,,Jeszcze się policzymy". Jack zacmokał, a Lena postawiła prze kowbojem małe pudełko, zapakowane w papier z kucykami Pony.
− Skąd wiedziałeś, że Rainbow Dash to mój ulubiony? − zapytał ironicznie Gabe'a. Tylko on był w stanie robić mu takie numery.
− To nie ja, to Święty Mikołaj. − McCree przewrócił oczami, przygotowując się, że w środku czeka na niego lalka Barbie z edycji western.
− O. Mój. Boże!
− Zachowujesz się jak nastolatka, Jessico − podsumował Gabriel, gdy kowboj się na niego rzucił. W dłoni ściskał skórzany pasek z metalową klamrą z napisem BAMF.
− Jest świetny! Potrzebowałem czegoś takiego, żeby dopełnić mój wygląd badassa!
− Badass, który zna ,,My Little Pony" − zadrwił Jack, jednak w jego oczach czaiła się radość. Jesse z całych sił uściskał tę dwójkę.
− Chciałbym, żeby święta zawsze tak wyglądały!
− Przecież będą, głuptasie − powiedział Morrison.
− Jesteśmy rodziną, nie, mijo? To nasz obowiązek. Trzymać się razem.
− Obiecajcie mi − powiedział Jesse poważnie. − Że już nigdy nie będziemy samotni.
− Słowo harcerza − przysiągł Gabriel, kładąc prawą dłoń w okolicach swojego serca. Morrison powtórzył gest, lewą ręką czochrając włosy kowboja.
W tamtej chwili wydawało się, że jego życie już zawsze będzie tak wyglądać. Że już nigdy się nie rozstaną. Już nigdy nie będzie samotny.
Pięć lat później stracił ich oboje. Wtedy Jesse McCree przestał wierzyć w obietnice.
***
− Wstawaj, kowboju.
Obślinił rękę. Otworzył powoli oczy, kręcąc ociężałą głową. Wypił za dużo. O wiele za dużo, bo krótkie drzemki zazwyczaj go otrzeźwiały. Zebrało mu się na wymioty, ale uniósł głowę, by spotkać się oko w oko z Hanzo.
− Howdy, kochanie − zaczął, po czym głośno czknął. To go rozbawiło, ale Shimada wcale nie wyglądał na rozbawionego. Na jego twarzy malowało się poczucie winy. Jesse uniósł dłoń, aby unieść mu kąciki ust w sztucznym uśmiechu, lecz Japończyk delikatnie odciągnął jego rękę. − Czekałem na ciebie... bardzo... długo.
− Wracajmy do domu − rozkazał łagodnie Hanzo. McCree spróbował wstać, ale nogi się pod nim ugięły i z hukiem upadł na podłogę. Nawet nie odczuł bólu, wręcz przeciwnie, upadek spotęgował jego wesołość. Shimada natychmiast pomógł mu wstać, a głowa kowboja opadała mu bezwładnie na pierś.
− Myślałem, że mnie wystawiłeś. Ale jesteś tak seksowny, że ci wybaczam, kocie.
Niemal usłyszał, jak Hanzo przewraca oczami. Był pewien, że twarz Japończyka właśnie pokrywa się rumieńcem.
− Zdecydowanie przeholowałeś. Przecież wiesz, że nigdy bym cię nie zostawił, Jesse. I nie dopuściłbym, abyś spędzał święta samotnie. Mogę ci to obiecać.
− Ty też będziesz mnie okłamywał?
− Nie kłamię, kowboju.
− Nieprawda, kochanie. Nie wierzę w ani jedno słowo, padające z tych ładnych ust. Wszyscy mnie zostawiają. Łamią obietnice. Nikomu na mnie nie zależy...
Usta Hanzo na jego własnych skutecznie go uciszyły.
− Nie kłamię i nie będę kłamał, McCree. Ani teraz, ani w przyszłości. Kocham cię i nigdy w życiu cię nie zostawię. Chyba, że będziesz tego chciał. − Oczy kowboja wypełniły się łzami, a on sam zaczął gwałtownie kręcić głową. Wtulił się w łucznika desperacko, jakby tylko on mógł go ochronić przed całkowitym rozpadnięciem się. Z jego gardła wydobył się szloch, ale pozwolił, aby Hanzo szeptał mu do ucha jakiś japoński bełkot.
− Mam dla ciebie prezent − wypalił nieoczekiwanie, a Shimada roześmiał się.
− Ja również, kowboju.
Posterunek: Gibraltar
− Co on teraz robi, Jack?
− Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.
− Nieprawda. Martwisz się.
− On nie jest osobą, która potrzebowałaby moich zmartwień. Pewnie knuje jakiś diaboliczny plan w siedzibie Szponu. Albo rujnuje czyjeś święta.
− Myślisz, że on też za nami tęskni?
− Nie.
− A ty?
− Ja też nie. Nie uśmiechaj się tak, Ano. Mówię prawdę.
− Nawet twój głos cię zdradza, Jack.
− Nic mnie nie zdradza, jestem szczery.
− A ja ślepa.
− Brakuje mi go aż za bardzo.
− Wiem, Jack. Ja czuję to samo.
Dwie minuty do północy, chcę spać, ratunku. Ten kolos ma prawie sześć tysięcy słów, o Boże. Postaram się poprawić błędy w ciągu najbliższych dni. Podziwiam każdego, kto dotarł na koniec. Dziękuję za poświęcony mi czas i pozdrawiam z całego serduszka, trzymajcie się.
11.01.2017, mam rozmach z poprawkami
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top