Rozdział IV

   Hanzo zdecydowanie nie był w nastroju na krajoznawcze wycieczki w towarzystwie napalonego Amerykanina. Tym bardziej, gdy jego przewodnik nie przestawał mówić.

 Odkąd opuścili salę narad rolnik rozpływał się nad każdą zaletą poduszkowca, przeplatając je ciekawostkami o ludziach, których Shimada nawet nie kojarzył. Słuchał kowboja tylko wtedy, kiedy faktycznie wykonywał powierzone mu zadanie, sporadycznie opowiadając o poduszkowcu i jego budowie.

 Poza salą narad, na trzecim piętrze znajdowała się biblioteka oraz pokój rozrywki. Pierwsze z pomieszczeń prezentowało się naprawdę imponująco i przypominało Hanzo o jego starej sypialni w Hanamurze. Tysiące książek o różnorodnej tematyce, ustawionych alfabetycznie na solidnych dębowych regałach  prosiło się, by wziąć jedną z nich do ręki. Półki uginały się pod ciężarem opasłych encyklopedii, przewodników i podręczników. Ktoś wpadł na genialny pomysł, by do niektórych półek przypiąć naklejki z flagami państw. Dzięki temu odnalazł kolekcję starych mang Genjiego oraz tom baśni i legend, opisanych po japońsku. Najchętniej od razu usiadłby w jednym ze starych foteli i oddał lekturze, ale tak jak podejrzewał, kowboj natychmiast chciał ulotnić się z tego miejsca.

 Pokój rozrywki nie był dla niego równie atrakcyjny. Zapach papieru i tuszu zastąpił popcorn, chipsy oraz coś mdląco słodkiego. Przed ogromnym, płaskim telewizorem leżały konsole, a na nich kilka kolorowych padów. Dla wygody umieszczono tam czerwone, skórzane kanapy oraz stolik, którego blat był pokryty plamami po rozlanych napojach. Poza tym znalazło się miejsce dla staroświeckich automatów, szafek z grami planszowymi, komputerów, a nawet małego barku.

 — Jeżeli będzie ci czegokolwiek brakowało, śmiało zwróć się do Hany Song. Kup jej zgrzewkę Mountain Dew i odpowiednio dużą paczkę Dorritos, a dostaniesz wszystko. Naprawdę. Wszystko.

 Hanzo sam nie wiedział, czemu wziął sobie tę poradę do serca.

 Wspólnie z kowbojem zdecydowali, by pominąć drugie piętro. Japończyk nie czuł potrzeby oglądania stołówki kolejny raz, zwłaszcza, że dziś rano błądził tam wystarczająco długo w poszukiwaniu swojego brata.

 — Nie słuchasz mnie, kochanie — zaczął kowboj, naciskając w windzie guzik z cyfrą jeden. Mechanizm przeraźliwie jęknął i ruszył z oporem. Hanzo oparł głowę o ścianę, przymykając powieki. Nienawidził wind, najwyraźniej z wzajemnością. Nie czuł się w nich bezpiecznie i za każdym razem miał wrażenie, iż zaraz runie w dół z ogromną prędkością.

 — Słucham, rolniku — odpowiedział, nawet nie siląc się na ukrycie kłamstwa. Zapach dymu zaalarmował Shimadę, który natychmiast otworzył oczy, przekonany, iż oto nadszedł dzień jego zguby. Okazało się, że Amerykanin nie mógł obejść się bez cygara nawet godziny. Łucznik spojrzał znacząco na ostrzegawczą tabliczkę, ale kowboj tylko wzruszył ramionami.

 — Wybiło południe — mruknął, jakby to mogło coś wyjaśnić. Z jego ust wydobyła się chmura dymu i było w tym coś hipnotyzującego. Sposób, w jaki to zrobił świadczył o tym, iż nałóg palenia towarzyszył mu od dawna. Czy to był jego sposób na zagłuszanie wyrzutów sumienia? Hanzo próbował kiedyś palenia papierosów, ale nie podobał mu się smak, jaki zostawał w jego ustach. Kowboj robił to odruchowo, niemal mechanicznie, nie zastanawiając się nad smakiem.

 — Jest najwyżej dziesiąta.

 — Gdzieś na świecie — wyjaśnił rolnik, poprawiając rondo swojego kapelusza. — Gdzieś na świecie właśnie wybiło południe.

 — Masz w sobie jakiś czujnik? Palisz za każdym razem, gdy na świecie wybija dwunasta? — zapytał Hanzo, a kowboj nagrodził go śmiechem, wypełniając niewielką przestrzeń większą ilością dymu. To była jakaś zagadka?

 Winda stanęła gwałtownie, a w niej został temat południa i cygar.

 Oczom Hanzo ukazał się długi korytarz, podobny do tego z ostatniego piętra. Shimada aż jęknął w duchu. Dlaczego wszystko musiało być tu takie identyczne i nowoczesne? Przeklinał dzień, w którym ludzkość zrezygnowała z dorobku przodków na rzecz symetrii, metalu i różnych odcieni szarości. W tym całym ładzie brakowało mu indywidualności oraz oryginalności.

 — Po lewej znajduje się nasz mały medyczny raj, który nazywamy skrzydłem szpitalnym, bo znajduje się dokładnie w skrzydle poduszkowca. Po każdej z misji masz obowiązek tu przyjść, żeby któryś z lekarzy mógł cię obejrzeć. Czasem nawet małe zadrapanie może spowodować infekcję, a tego wolelibyśmy uniknąć. Nie jesteśmy niezniszczalni, pamiętaj o tym. Naprzeciwko jest pokój powitań. Marna nazwa, nie ja ją wymyśliłem. Odbywają się tam wszelkiego rodzaju imprezy, od tych z okazji Sylwestra aż po polityczne przyjęcia. Jednak nie z tego powodu stał się taki ważny. Kiedy sytuacja podczas akcji robi się napięta musimy się rozdzielić. Dopiero tu mamy okazję spotkać się ponownie.

 Kowboj zatrzymał się przed prostokątnym zarysem drzwi. Nie było klamki, która umożliwiłaby dostanie się do środka. Mężczyzna ściągnął z prawdziwej dłoni rękawicę i przyłożył palce do ściany. Drzwi powoli się podniosły, wpuszczając ich do ciemnego pomieszczenia.

 — Magazyn — kontynuował Amerykanin. — Trzymamy tu broń oraz sprzęt dla nowych rekrutów. Nie każdy z członków Overwatch ma do niego dostęp. Ty również będziesz musiał prosić kogoś kompetentnego, by się tu dostać.

 — A jeżeli zechcę otworzyć je sam?

 — Najpierw musisz przysłużyć się organizacji. Wtedy szczęśliwy Morrison łaskawie pozwoli ci z niego korzystać.

 Kowbojowi nie umknął błysk w oczach Hanzo. Oraz jego rozczarowanie, gdy zapalił świtało.

 Pokój był niewielki, przypominający bardziej szkolną kanciapę woźnego niż magazyn prestiżowego Overwatch. Samotna żarówka zwisała smętnie na kilku przewodach, a ktoś dla pewności przykleił je do sufitu taśmą. Słabe światło ukazywało regały, których półki wypełniały kartony, różne rodzaje broni i opakowania po chipsach.

 Shimada ostrożnie stawiał kroki, uważając, aby nie nadepnąć na rozrzucone po podłodze paluszki. Przejechał dłonią po jednej z półek, wzbijając w powietrze kurz. Spodziewał się czegoś zupełnie innego i nawet nie potrafił ukryć swojego rozgoryczenia. Jak można było doprowadzić do takiego stanu jedno z najważniejszych pomieszczeń w poduszkowcu? Wymamrotał po japońsku wiązankę przekleństw.

 Inne pokoje były zadbane, bo ktoś pilnował w nich porządku.  Czyżby osoba odpowiadająca za zbrojownię odeszła? Nie znał Morrisona długo, ale wydawał się odpowiedzialnym facetem, dbającym o losy swoich podopiecznych. Nie zostawiłby magazynu samego sobie, ale sam tu nie zaglądał i nie wyznaczył nikogo na nowego opiekuna. Najwyraźniej odpowiedzialny za magazyn był ktoś bliski dla Overwatch. Ktoś, kogo już z nimi nie było, a jego odejście nadal wzbudzało emocje.

 Rolnik wyciągnął największe, rozwalające się kartonowe pudło i wydobył z niego garść małych nadajników, nie większych od paznokcia. Delikatnie podał je Hanzo.

 — Musisz ukryć je w różnych elementach swoich ciuchów. Łatwo się przyczepiają, szczególnie do bawełny. Dzięki nim nasi medycy będą mogli cię leczyć na polu walki. Kaduceusz Łaski oraz wzmacniacz Lúcia będzie w stanie je wykryć i przesłać leczący strumień bądź uzdrawiającą muzykę. Ponadto ułatwi teleportację. Cholernie nieprzyjemne gówno — wyjaśnił kowboj, gdy łucznik uniósł brew. — Jeżeli chcesz, to możesz się tu rozejrzeć.

 Shimada podszedł do regału z łukami, lecz ich widok zniechęcił go do tego miejsca jeszcze bardziej. Większość cięciw została urwana, a strzały pozbawiono lotek.

 — Potrzebowaliśmy czegoś do gry w badmintona — usprawiedliwiał się rolnik. Japończyk tylko wzruszył ramionami. Powinien był się tego spodziewać.

 Na końcu środkowej półki znajdowały się shurikeny jego brata. Genji ułożył je równo (Hanzo nie miał okazji poznać go od tej porządnej strony, zawsze to Genji był bałaganiarzem) i zostawił karteczkę z ostrzeżeniem: ,,Są ostre i nie służą do otwierania słoików z masłem orzechowym, Winston", zakończoną uśmieszkiem.

 Podniósł jeden z nich, oglądając swoje odbicie. Gwiazdki były starannie wypolerowane, a ich końce naostrzone. Ale dziwnie odbijały świtało... Włosy Hanzo nie były przecież zielone.

 Łucznik odłożył broń, a jego uwagę przyciągnął łuk, spoczywający obok rzeczy młodszego Shimady. Był taki sam jak Łuk Burzy Hanzo i amator nie dostrzegłby różnic, które dla Japończyka wydawały się oczywistością. Pomalowano go jaśniejszym odcieniem niebieskiego, cięciwa była napięta zbyt lużno, a kołczan mieścił za mało strzał. Hanzo spojrzał na kowboja, który nie ukrywał zadowolennia na swojej twarzy.

 Wiedział, że Hanzo znajdzie broń.

 — To dzieło Genjiego. Nękał Torbjörna parę lat, zanim skrzat zgodził się wykonać tę broń. Żebyś widział, jak twój brat wybrzydzał! Łuk musiał być idealny, dlatego kilkadziesiąt sztuk poszło na śmietnik. Ostateczny rezultat też nie był zachwycający i chyba widzę różnicę...

 — Strzały są ze złego drewna. Widzę, iż sprawdzaliście różne gatunki, ale wszystkie są niewłaściwe. Naprawdę chcieliście użyć kołczana z plastiku? Może następnym razem spróbujecie z kauczukiem? Będą miały podobny efekt. A łuk jest zbyt ciężki, chyba, że miał być dla jakiegoś wielkoluda. Cięciwę naciąga się zbyt opornie, a...

 — Nie wyglądasz z nim tak seksownie jak z oryginałem.

 Rumieniec rozlał się po policzkach Shimady, a on sam wbił wzrok w podłogę i odłamki paluszków. Hanzo nie wiedział, jak powinien zareagować na taki komentarz, gdy są sami. Najchętniej odbiłby piłeczkę, ale nie miał żadnej sensownej riposty. W towarzystwie innych ludzi łatwiej było mu ostudzić zapały tego człowieka. Musiał pokazywać, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Ale rozmawiał z tym durnym farmerem częściej niż z własnym bratem. Jakimś cudem kowboj potrafił obejść wszystkie mury i bariery, którymi się otaczał. Wydobyć z niego resztki człowieka, który powinien umrzeć dawno temu.

 — W każdym razie — kontynuował swoją opowieść Amerykanin, zachęcony zawstydzeniem Hanzo. — Twój brat chciał nauczyć się z niego strzelać. Nie miał za grosz cierpliwości, serio. Te zniszczone cięciwy to jego sprawka. Celował jak ślepy koń, ale codziennie uparcie trenował. Przychodziliśmy na jego ćwiczenia, głównie po to, aby pośmiać się z jego frustracji. Czasem robiliśmy zakłady o to, kiedy się podda. Najwięcej wiary miał Zenyatta. Dawał mu aż dwa miesiące. Wszyscy się myliliśmy, bo Genji wytrzymał całą wiosnę i początek lata. Aż w końcu trafił w sam środek tarczy. Wtedy zrezygnował. Zapytałem go o powód. Powiedział, że jego brat nie potrzebowałby tyle czasu. ,,Jego strzały nigdy nie pudłują". To zainteresowało Morrisona, który szukał dla nas snajpera. Intrygowałeś go i był gotów sprowadzić cię niemal natychmiast, jednak... wydarzyło się dużo złych rzeczy. W każdym razie, twój brat chciał cię tutaj, Hanzo. Niezależnie od tego, co stało się w przeszłości.

 — Nie wiesz nic o tym, co się wydarzyło — powiedział chłodno Shimada. W jego oczach zapłonął gniew. Rzucił niedbale podróbkę łuku na jego miejsce, po czym skierował się do wyjścia. Kowboj ruszył za nim, chwytając go za bark. Ręka Japończyka natychmiast chwyciła jego nadgarstek, odciągając od swojego ramienia. Amerykanin był wyższy, więc aby na niego spojrzeć, Hanzo musiał unieść głowę. — Nie znasz mnie, dlatego przestań udawać, że masz do mnie jakieś prawo przynależności. Nie chcę tu być. Najchętniej wróciłbym do Hanamury i nigdy z niej nie wyjeżdżał, lecz jestem tu ze względu na swojego brata. Skrzywdziłem go, przez co nie jestem w stanie spojrzeć na własne odbicie. Dlatego szukam odkupienia i jestem zmęczony twoimi dziecinnymi gierkami.

 — Rozumiem, kochanie — powiedział kowboj z delikatnym uśmiechem. Położył na ramieniu łucznika swoją drugą, prawdziwą dłoń. Z miejsc, w których skóra Hanzo stykała się z palcami kowboja rozchodziły się przyjemne dreszcze, które pochłonęły całą jego wściekłość. Nie był w stanie dłużej patrzeć w oczy rolnika, za co przeklinał się w myślach. Nigdy nie uważał, iż obecność drugiego człowieka jest mu potrzebna. Lubił ciszę i spokój, a ludzie zawsze wiążą się z hałasem i potrzebą zwracania na siebie uwagi. Nie był świadomy tego, jak bardzo potrzebował kogoś, kto mógłby go wysłuchać. — Powinniśmy zaczerpnąć świeżego powietrza.

  Jutro znajdzie sobie odpowiednią karę. Przytrzyma dłoń na rozgrzanym palniku. Będzie pić, dopóki jego organizm się nie zbuntuje, a potężny kac będzie trzymać go do końca tygodnia.

 Bo Hanzo Shimada nie zasługiwał na dobro.

 ***

 Do ogrodu nie dało się wjechać windą. Przejście ukryto za drzwiami sypialni numer pięć i były to mało zjawiskowe schody. Sam ogród również nie prezentował się zachwycająco, ale ciężko było się temu dziwić, skoro poduszkowiec opuszczono na pięć lat.

 Widok zniszczonych przez pogodę i czas kwiatów oraz samotna wierzba przypominały mu o matce. Wszyscy mówili, że ma ,,zielone ręce", bo potrafiła robić z roślinami, co chciała. Widok jej różanego zagajnika zapadał w pamięć na wiele lat. Mieszkańcy Hanamury często kręcili się pod ich domem, aby podglądać zza żywopłotu jej pracę.

 Wśród tego bałaganu znajdowała się osoba, która próbowała ujarzmić niesforne chwasty. W Japonii widok omników nie był dla nikogo zaskoczeniem, lecz w wioskach nie potrzebowano ich obecności. Ten robot lewitował w powietrzu, a wokół jego szyi unosiły się metalowe kule. Nosił skromne ubranie w charakterystycznych barwach mnichów z klasztoru w Himalajach. Kiedyś Hanzo rozważał odwiedzenie tego miejsca, aby prosić o pomoc, ale zrezygnował z tego pomysłu.

 Kowboj chciał podejść w kierunku robota, ale omnik pokręcił głową, dając mu znak, iż potrzebuje teraz samotności.

 — Powinieneś z nim porozmawiać, gdy będzie w lepszym nastroju. Mógłby ci pomóc — oznajmił Amerykanin. Usiedli pod drzewem, obserwując chmury, przesuwające się powoli po niebie. Pogoda nie napawała optymizmem, a poranek był wyjątkowo chłodny. Niedługo kyudo−gi może okazać się niewystarczające, ale Shimada nie miał niczego cieplejszego. Co będzie, gdy polecą do kraju pokrytego śniegiem?

 Hanzo odsunął od siebie te nieprzyjemne myśli, wdychając świeże i ostre powietrze. Amerykanin zaczął gwizdać skoczną melodię, która podejrzanie przypominała muzykę country.

 — Francja jest ładna o tej porze roku. Zazwyczaj cierpię, gdy lato się kończy, ale niektóre widoki są niezłą rekompensatą. Spacerowałeś kiedyś wzdłuż Sekwany?

 — Francja? — powtórzył głucho Hannzo. Nigdy przedtem nie opuszczał granic Japonii. Czy Europa nie powinna wyglądać całkowicie inaczej? W drodze do poduszkowca nie zauważył ani czerwonej trawy ani ciekawych odmian roślin, jakich brakowało w Hanamurze. Próbował przypomnieć sobie dawne lekcje geografii i ciekawostki ojca. — Czy to tu jedzą ślimaki?

 — Są całkiem smaczne — przytaknął jego towarzysz. — Trochę gumowe, jeśli mam być szczery. Nie wiedziałeś, gdzie jesteśmy?

 — Spodziewałem się zmiany otoczenia, ale nie przypuszczałem, iż opuszczę Azję.

 —  Genji ci nie powiedział?

 — Pewnie wyleciało mu z głowy. Zawsze był roztrzepany. Kiedy byliśmy młodsi sądził, że potrafię czytać mu w myślach tylko dlatego, że byli... jesteśmy braćmi. W sumie mój brak wiedzy to moja wina. Nie skupiałem się, kiedy...

 — Zaraz, zaraz. Czy ty w ogóle wiesz, jak się nazywam? — Hanzo pokręcił głową, a oczy kowboja rozszerzyły się do granic możliwości. — Chryste, podrywam cię już drugi dzień, a ty nic o mnie nie wiesz! Mów mi McCree.

 — To imię?

 — Nikt nie mówi do mnie po imieniu.

 Kowboj wyciągnął cygaro, zapalając je ostrożnie. Liście zaszeleściły nad ich głowami, gdy zerwał się nagły wiatr. McCree wzdrygnął się, okrywając mocniej swoim ponchem, ale Hanzo ani drgnął. Pozwolił, by podmuch powietrza rozwiał mu włosy. Wielu ludzi uważało się za panów natury. Robili z nią, co chcieli, niszczyli ją, odrzucali jej hojne dary. Ojciec zawsze mu powtarzał, że człowiek to część przyrody. Musi o nią dbać jak o członka rodziny, nie bluźnić, kiedy przynosi nietrafione prezenty.

 — Musisz czuć się tu jak w więzieniu — podsumował McCree po długim milczeniu. Jego oczy śledziły chowające się między chmurami słońce. Na kowbojski kapelusz spadł samotny, pomarańczowy liść, który tylko dodawał mu specyficznej nostalgii. W tamtym momencie, wyglądał na starszego i poważniejszego, jakby w ciągu swojego życia odkrył większość tajemnic świata. — Lądujesz w miejscu, które pewnie znacząco różni się od twojego domu. Z nieznanymi ludźmi, którym nie potrafisz zaufać, choć wydają się być pokojowo nastawieni. Ale dobroć nic nie oznacza. Czasem bycie miłym to tylko przykrywka. Ładna maska, zakrywająca paskudną twarz.

 Amerykanin zaciągnął się cygarem, delikatnie wypuszczając dym ustami.

 — Czym dla ciebie jest dom, łuczniku? — zapytał rewolwerowiec, a Hanzo spuścił głowę, spoglądając na źdźbła trawy, ocierające się o jego metalowe stopy. Pomyślał o Hanamurze, miejscu, pachnącym ciepłą, zieloną herbatą. O ptakach, śpiewających swoje pieśni na gałęziach drzew. O matce, czytającej mu legendę o dwóch smokach.

 — Mała wioska na szczycie wzgórza. Wiosną kwitną tam wiśnie, a słodki zapach ich kwiatów roznosi się po całym mieście. — Hanzo nabrał powietrza, obserwując wschodzące słońce. Coś ścisnęło go w płucach. — Tęsknię za tym miejscem całym swoim sercem.

 McCree nadal się nie odzywał, ale był to komfortowy rodzaj ciszy, taki, który skłania do myślenia. Taki, w którym słowa stają się zbędne i niczego nie trzeba dopowiadać. Taki, w którym najprostszy, najzwyklejszy gest potrafi wyrazić najwięcej.

 Dłoń Hanzo mimowolnie drgnęła, gdy kowboj wziął ją w swoją, łącząc ich palce. Skóra Amerykanina była przyjemnie ciepła i bezpieczna. Shimada pozwolił sobie rozkoszować się dobrem, jakie płynęło od McCree. Później pewnie będzie potępiał samego siebie przez najbliższe dni i prawdopodobnie połamie sobie kilka palców, żeby upewnić się, iż szczęście ma swoją cenę. Zbyt wysoką, aby mogło go kusić.

 — A dla ciebie, rewolwerowcu? — odbił piłeczkę Japończyk. Odsunął się od kowboja, kładąc obie swoje dłonie na kolanach. Czasem nie wiedział, co było lepszą karą. Skazywanie samego siebie na nieustanne tortury psychiczne, zadawanie sobie fizycznych ran oraz te cholerne halucynacje czy po prostu pozwolenie sobie na szczęście. Miłość, współczucie, bezpieczeństwo − to, czego nie zapewnił i nie dał Genjiemu. To, co zrobił miało go prześladować już wiecznie, a on nie mógł stawiać oporu.

 — To jest mój dom. Ci ludzie, mój pokój są dla mnie domem. Bezpieczną przystanią, do której mogę wrócić po wypłynięcicu na ten cholerny, burzliwy świat. To kiepska metafora, co nie?

 — Spodziewałem się farmy i historyjki o chlewie, w którym musiałeś spać.

 — Nigdy nawet nie jeździłem na koniu, Shelby. Za dużo ode mnie oczekujesz, kochanie.

 Hanzo otworzył usta, by zaprotestować, lecz uciszył go głośny ryk silnika oraz nagłe drżenie ziemi. Twarz McCree spochmurniała, ale nie przejął się szczególnie całą sytuacją. Jego spokój pomógł złagodzić strach Hanzo. Maszyna podrywała się do lotu.

 Kowboj wstał, zasłaniając Shimadzie widok na słońce. Podał mu dłoń, którą Hanzo zignorował. Więcej nie popełni tego błędu.

 — Witamy w Overwatch, kochanie.




 Witam po długiej przerwie. Przepraszam, że musieliście czekać tak długo, ale listopad jest dla mnie wyjątkowo pracowitym miesiącem i zazwyczaj, kiedy znajduję chwilę wolnego to zajmuję się wszystkim poza pisaniem. Ten rozdział był pisany w męce i bólu, bo był trochę nieplanowany. Część rozdziałów do ,,Smoka w Południe" mam streszczonych w zeszycie z wypisanymi głównymi punktami fabuły i nie przewidziałam wtedy oprowadzania po poduszkowcu. Przepraszam również osoby, którym ostatnio nie komentowałam rozdziałów, może to być trochę głupie, ale czuję się winna. Często po dniu w szkole nie jestem w stanie nawet logicznie sformułować zdania.

 Jeżeli w tym rozdziale znowu przekręciłam imię Genji, to easter egg od mojego laptopa. Btw. dziękuję wszystkim osobom, które ostatnio napisały mi masę miłych komentarzy. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile radości sprawiło i ich czytanie.

 Dziękuję za to, że poświęciłeś mi swój czas i dotarłeś do tego momentu. Pozdrawiam Was bardzo serdecznie <3


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top