2.Sprawa znikających butów część pierwsza
Gravity Falls, 2009 rok
Autokar jest niemal pusty. Z pięćdziesięciu miejsc, zajęto jedynie cztery. Dipper i Mabel siedzą na samym końcu, próbując szybko upchnąć do toreb wszystkie gazety i książki wyjęte w czasie podróży. Z przodu, najbliżej kierowcy, siedzi starsza pani dziergająca sweter na drutach. Idealnie, w samym środku, zasiada chłopak, może czternastoletni. Jego czarne włosy opadają na jedno oko, a pryszcze pokrywają resztę odsłoniętej skóry. Przez całą drogę bawi się gitarą, ale wszystkie jej dźwięki ostatecznie giną pod puszczaną przez kierowcę piosenką. (Dipper jest prawie pewien, że to Justin Bieber. Mabel nie ma co do tego wątpliwości.)
Co jednak dużo ważniejsze – pojazd śmierdzi. Chociaż większość szyb pozostaje lekko otwarta, a ostatni postój zakończył się półgodzinną walką z drzwiami, które nie chciały się zamknąć, w powietrzu wciąż unosi się odór rozpadu, może martwych szczurów, nadmiaru wody kolońskiej i żaru sączące się ze słońca zawieszonego wysoko nad autem. Lato nie ma litości. Powietrze wydaje się ciężkie i mdłe, ledwie pozwala na oddychanie.
Dipper czuje pot ściekający po twarzy i mokre plamy pod pachami. Zjedzone w trakcie postoju lody zostawiły mu jedynie paskudny posmak zepsutego, kwaśnego mleka. Woda trzymana w torbie jest za ciepła, a dwie książki i cztery magazyny wyjęte z torby już dawno przestały go interesować. Zresztą – są za blisko, by faktycznie mógł nacieszyć się lekturą o kosmitach albo stworzoną przez Agathe Christie historią. Tym bardziej nie ma powodu ani ochoty by sięgać po wielkie, spakowane przez matkę, tomiszcze do szkoły.
Czymkolwiek by nie była, piosenka Biebera zmienia się w coś, co Dipper kojarzy jeszcze słabiej. Jego mózg smaży się, próbując podążać za skoczną melodią i piosenkarką śpiewającą tak szybko, jakby ktoś gonił ją przez całe studio z bronią w ręku. Cóż, to wciąż lepsze, niż słuchanie o tym, że Michael Jackson nie żyje, jakiś wypadek zabił dziewiątkę ludzi, a politycy znowu się kłócą.
Ale zeszłe lato i tak było łaskawsze – przynajmniej zesłało Dipperowi kierowcę, który farbował włosy na fioletowo, jadł przeraźliwe ilości tostów, nosił koszulkę z Chupacabrą, uwielbiał teorie spiskowe i chętnie opowiadał przez całą drogę o swoim spotkaniu z dziwnym człowiekiem-ćmą, którego doświadczył w trakcie podróży do Wirginii Zachodniej. Nie myślał o nim przez cały rok, ale teraz naprawdę tęskni. Zastanawia się czy Vincent – bo chyba tak miał podpisaną plakietkę – słyszał już o istnieniu Slender Mana, a jeśli tak to czy próbował to badać na własną rękę.
Dipper próbował i kiedy w środku nocy, dzień przed wyjazdem, wreszcie dotarł do odpowiedniego forum i odkrył gorzką prawdę, wcale nie był zadowolony. W zasadzie spora część jego planów i marzeń związanych z wędrówką po lasach Gravity Falls, właśnie się rozpadła.
Nie mając nic lepszego do roboty, wyjmuje z kieszeni niewielki notesik i przegląda pierwszą, jedyną zapisaną, stronę. Koślawe pismo wymienia: Slender Man (oczywiście skreślony), Mega Shark Versus Giant Octopus (do obejrzenia, żeby się pośmiać), The Last House on the Left (też do obejrzenia, choć z większymi nadziejami), Ręka mistrza (zmusić wujka Stanka żeby wypożyczył to, a potem przeczytać), lustro Cipherów (bardzo pilne, cztery wykrzykniki, czerwone podkreślenie).
To... Mało. Nawet jeśli doliczy wszystkie spakowane książki i gazety, które znajdzie w pobliskim sklepie oraz filmy z wypożyczalni, lista wciąż wyda się obraźliwie wręcz słaba. Może powinien trochę więcej wędrować po Gravity Falls? Ale... Co z Pyronicą? Kilka miesięcy temu wciąż go pamiętała, więc o ile przez ten czas nie doznała nagłej amnezji, Dipper ma nikłe szanse na uwolnienie się od niej. W Mystery Shack będzie jeszcze łatwo; dziewczyna raczej nie wejdzie do środka, a jeśli spróbuje i odwali coś głupiego, wujek Stanek zawsze może pogonić ją z miotłą. Ale cały obszar poza Mystery Shack nie jest tak samo bezpieczny. Mogą wpaść na siebie w drodze do sklepu albo, co gorsze, podczas eksploracji lasu.
Zerka mimowolnie na Mabel, ale w głębi ducha zna już odpowiedź. Ona mu nie pomoże. A przynajmniej – nie przez najbliższe dwa tygodnie. Sporządzony przez nią harmonogram na czternaście dni jest całkowitym przeciwieństwem notesu Dippera – żeby wszystko mogło się tam zmieścić, musiała dodać kilka samoprzylepnych karteczek. Ona i jej przyjaciółki mają już ustalone nocowania, wypady do kręgielni, wspólne czytanie romansideł i wiele więcej. Dopiero gdy Candy Chiu opuści Gravity Falls, by udać się na swój obóz, wszystko trochę się uspokoi.
Ma czekać? Przez dwa tygodnie zalegać na wszystkich łóżkach i kanapach, aż jego tyłek stanie się z nimi jednością?
Nie, to nie brzmi fajnie.
Może więc powinien iść w ślady Mabel i kogoś zaprosić?
Tylko że tu pojawia się kolejny problem. O ile w szkole żadne z nich tak naprawdę nie jest ani trochę popularne, w Gravity Falls tylko Dipper jeszcze nie ma paczki przyjaciół. No dobrze. Technicznie ma Willa. Ale Will boi się nawet własnego cienia! Oglądanie z nim horrorów i dzielnie się strasznymi historiami nie będzie żadną przyjemnością!
Z drugiej strony, na jakimś etapie i tak będzie musiał się z nim skontaktować. W końcu – nie może tak po prostu wejść do posiadłości Cipherów i zabrać ich lustra.
— Za pięć minut będziemy w Gravity Falls — oświadcza monotonnie kierowca, raczej z przyzwyczajenia, niż faktycznej potrzeby.
Za oknami rozciąga się widok na ogromne drzewa, głównie sosny, a między nimi, wbite w suchą jak wiór ziemię, tkwią brązowe tabliczki. Słowa GRAVITY FALLS namalowano białą, już odpadającą, farbą, a jakiś dzieciak – no, może dorosły – w którymś momencie zamienił oba A na żółte trójkąty. Asfalt pod kołami zmienia się w ubitą drogę. W radiu, po raz miliardowy, Katy Perry śpiewa o pocałowaniu dziewczyny. Refren pojawia się w momencie, gdy w oddali zaczyna majaczyć kawałek pustej przestrzeni i jeden, mocno wygięty, znak. Ich przystanek.
Starsza pani chowa prawie skończony sweter i wszystkie przybory do ogromnej, pudrowo różowej torebki, a nastolatek już wstaje, ciągnąc za sobą torbę sportową i czarny futerał. Mabel również się podnosi i przerzuca swoją fioletową torbę przez ramię. Jest niedopięta – Dipper może zobaczyć upchnięte w środku gazety o modzie oraz szczotkę do włosów w kształcie jednorożca. Jego własna, czarna w niebieskie sosny, jest dużo cięższa i mniej poręczna, ale przynajmniej cała zawartość pozostaje idealnie ukryta. Nie musi się martwić, że coś zgubi po drodze.
Pojazd zatrzymuje się cztery minuty po słowach kierowcy. W tej samej chwili mężczyzna rzuca się na butelkę wody i wlewa całą zawartość do swojego gardła. To chyba najżywszy ruch z jego strony, jaki Dipper widział przez całą podróż.
Po walce z zaciętymi drzwiami i odzyskaniu wszystkich bagaży, pasażerowie zostają opuszczeni. Kierowca, wciskając do ust frytki kupione cztery godziny wcześniej, odjeżdża z piskiem opon. Nastolatek rusza jako pierwszy, ale najpierw wyjmuje z kieszeni roztopionego batonika. Starsza pani siada na ławce, której Dipper początkowo nie zauważył. Z dłońmi na kolanach i walizkami obok, wlepia swój wzrok w majaczące na horyzoncie rozwidlenie. Mabel dołącza do niej po jakichś dwóch minutach.
Dipper nie ma na to ani siły, ani ochoty. Jego ciało zdecydowanie się lepi, a plamy pod pachami jedynie się powiększają przy każdym wdechu i wydechu. Nogi są ścierpnięte, ale kiedy nimi porusza, oblewa go zimny pot. Przez chwilę ogarnia go to dziwne uczucie, jakby ktoś zaraz miał wskoczyć mu na plecy, krzycząc głośno „NIESPODZIANKA". Pociera kark i odwraca się, ale witają go jedynie drzewa, więcej drzew, jeszcze więcej drzew i krzaki sięgające do pasa. Gdzieś wśród nisko zawieszonych gałęzi zwisa kawałek żółtego materiału, ale to nic nadzwyczajnego. Dokoła – gdy przyjrzeć się bliżej – leży mnóstwo śmieci. Opakowania po papierosach, butelki po piwie, nawet zużyte kosmetyki, niedojedzone chipsy i papierowe torby na zakupy.
Dipper ziewa. Zmęczenie po zarwanej nocy i długiej podróży, wreszcie wyłania się spod innych uczuć i w jednej chwili ogarnia całe jego ciało. Kiedy patrzy na zegarek, uświadamia sobie, że już szesnasta. Gdzieś tam jest Kalifornia, a w niej jego ojciec wraca z komendy i rozpoczyna swój urlop. Jego matka ma już spakowane walizki. Pies, którego niedawno adoptowali, zostaje zabrany przez ciotkę ze strony matki. Jeszcze godzina – czas na posiłek, najpewniej najzwyklejsze spaghetti – i oni także ruszą w drogę, kierując się na najbliższe lotnisko. Potem czeka ich długi lot w jakieś odległe, jeszcze cieplejsze miejsce.
Myśl o tym sprawia, że czuje się lepiej. Nie rozumie, dlaczego ludzie mieliby robić sobie coś tak okropnego. Czy naprawdę upał zalewający całą Amerykę nie jest dla nich wystarczający?
Kiedy tak się nad tym zastanawia, na ich przystanek podjeżdża stare i nijakie jak każde inne, auto. Starsza pani żegna się z Mabel i zajmuje miejsce na tylnym siedzeniu. Minęło dziesięć minut. Wujka Stanka dalej nie ma.
— Myślisz, że o nas zapomniał? — Zerka na Mabel, ale dziewczyna nie wygląda na zmartwioną. Wesoło bawi się drutami i żółtą włóczką, których Dipper nigdy wcześniej u niej nie widział. Nie jest też spocona, jakby bycie alfą czyniło ją kompletnie odporną na wysokie temperatury.
— Nieeee, no co ty— odpowiada, nie odrywając wzroku od swojego dziwnego tworu. Ani to szalik, ani sweter. — Po prostu się spóźni. Wiesz, jak w zeszłym roku.
Dipper woli nie pamiętać.
W porównaniu do dzisiejszego dnia, tamtego padał deszcz, a oni poszczękiwali zębami, stojąc na środku miasta. Zaczynali dochodzić do wniosku, że będą musieli przebyć całą drogę na piechotę, kiedy to ich wujek, spóźniony o dwie godziny, podjechał swoim autem, niemal uderzył nim w pobliską skrzynkę i krzyknął, że mają natychmiast wsiadać.
— Co się dzieje?! — wrzasnął wówczas Dipper, próbując przy tym zapiąć pasy.
— Kaczki. — Tak brzmiało pierwsze słowo wypowiedziane przez Stanleya Pinesa. — To był zły pomysł. Trzymajcie się.
A potem pędzili już tak szybko, że wgniotło ich w fotele. Przez cały ten czas samochód wydawał paskudne odgłosy i tylko cudem pozwolił im dotrzeć na miejsce. Jeszcze większym cudem było to, że nigdzie po drodze nie złapała ich policja. Ani wspomniane kaczki.
Dipper ma naprawdę wielką nadzieję, że nie będą musieli tego powtarzać. Nie chce umrzeć w tak głupi sposób.
Kolejny raz sprawdza zegarek i z irytacją odkrywa, że minęły ledwie dwie minuty. Wszystkie pobliskie drogi są puste, nigdzie nawet nie słychać nadjeżdżających samochodów. Jego matka nie byłaby zachwycona.
Mrowienie w karku narasta, zmuszając go do ponownego odwrócenia się. Ale znowu nikogo nie dostrzega – wśród sosen i krzaków jest tak niewiele przestrzeni, że nawet najchudsza osoba miałaby problem z przeciśnięciem się. A już na pewno nie zrobiłaby tego bezszelestnie. Poza tym obraz też się nie zmienia. Żółty materiał dalej wisi na gałęzi, skórka po bananie zajmuje swoje miejsce obok papierowej torby. Odcisk po bucie towarzyszy szklanej butelce. Niedopalone papierosy leżą najdalej od zarośli, niemal na wydeptanej drodze.
Moment.
Cofa się wzrokiem.
Odcisk po bucie...?
Marszczy brwi. Jego mózg jest na tym etapie całkowicie zwęglony, ale nawet on wie, że nie widział nic takiego wcześniej.
— Mabel...?
— Co?
— Słyszałaś może coś dziwnego? — pyta, chociaż to wciąż wydaje się nieprawdopodobne.
— Czemu miałabym słyszeć coś dziwnego? — Unosi brew, jej ręce opadają na kolana, a głowa podnosi się. Oczy skanują otoczenie. — Błagam — jęczy po chwili. — Tylko mi nie mów, że widziałeś jakąś wróżkę albo coś.
Dipper wywraca oczami.
Nie. To wcale nie tym się przejmuje. W końcu – nie jest aż tak oderwany od rzeczywistości, by nie rozumieć tego, że dwójka dzieci na pustkowiu nie wróży nic dobrego.
Albo może jednak jest?
W końcu – pomimo tych wszystkich książek, artykułów i wiadomości widzianych kątem oka w telewizji, wciąż podąża w stronę śladu, zamiast grzecznie stać na swoim miejscu. Najpierw patrzy na drzewa, usilnie próbując ujrzeć tam kawałek ubrań albo całą sylwetkę. Dopiero kiedy nic takiego nie dostrzega, przenosi wzrok na odcisk.
To... Bardzo mały ślad. Mniejszy nawet od jego własnych butów. Jest też dziwny, idealnie gładki.
— Ej, co robisz?
Ignorując głos Mabel, odchyla pobliskie krzaki. W trawie trochę ciężej to zauważyć, ale definitywnie jest tam kolejny ślad. Ten należy do prawego buta i im dalej od pięty, tym bardziej niewyraźny się staje. Dipper pochyla się na tyle mocno, by coś dostrzec i na tyle słabo, by nie wpaść między drzewa.
Wtedy to dostrzega.
Buty. Nie jedne, nawet nie dwie pary. Nawet nie pary, tak właściwie.
Czerwona szpilka, lewa tenisówka w żółte gwiazdki, zużyte buty do biegania i różowiutkie, ale ubłocone, balerinki. Leżą rozrzucone, jakby wypadły komuś z worka, gdy biegiem przemieszczał się między sosnami. I prowadzą głęboko, głęboko w las, gdzie nie sięgają nawet ostre promienie letniego słońca.
Zimny pot kolejny raz oblewa jego ciało. Natychmiast prostuje się i zwraca do Mabel.
— Powinniśmy... — zaczyna, ale w tej samej chwili do ich uszu dociera ostry, paskudny dźwięk. Trąbienie.
Oboje odwracają się w stronę drogi, a ich oczom ukazuje się samochód wujka. Mężczyzna opuszcza szybkę i wychyla się do nich.
— Kupiłem burgery — mówi, zamiast prostego dzień dobry i przez chwilę macha ręką, w której trzyma papierową, brązową torbę.
Mabel natychmiast zrywa się ze swojego miejsca. Szybko wpycha walizki do bagażnika i wpada do auta. Dipper jest wolniejszy. Kiedy chowa swoje bagaże, wciąż zerka na krzaki. Ma wrażenie, że zaraz coś z nich wyskoczy. Niekoniecznie coś nadnaturalnego. Mrowienie nie ustaje; wrażenie, że ktoś śledzi go wzrokiem trwa nawet gdy wsiada do auta i sięga po swojego burgera.
Ich wujek cofa auta, a Dipper zerka w tył. Mruży oczy, próbując złowić nimi choćby i niewielki, niepasujący do otoczenia cień. Ale tam nic takiego nie ma. To wciąż tylko sucha droga otoczona z obu stron drzewami.
*
Stanford Pines nie przychodzi się z nimi przywitać. Drzwi do jego piwnicy pozostają zamknięte na klucz, a kolacja okazuje się resztkami z obiadu, ale przynajmniej późno w nocy, w telewizji leci trzecia część Boogeymana. Z wiatrakiem po prawej stronie i miską popcornu po lewej, Dipper rozkłada się na kanapie i obserwuje poprzedzające film reklamy. Trochę nowych leków na ból głowy i rzeczy związanych z gotowaniem, trochę zapowiedzi na następny dzień i jedna, niepasująca do godziny reklama lalki o różowych lokach.
Dipper ziewa, obserwując jak chłopiec w jego wieku w ostatniej sekwencji rozczesuje te różowe loczki, a lalka mruga. Głos narratora mówi, że do końca lipca trwa promocja i lalki można nabyć w każdym sklepie z zabawkami. I coś o tym, że to świetna zabawa. Potem wreszcie zaczyna się film.
Dipper pamięta, że nie ocenił dwóch poprzednich części zbyt łaskawie, ale w tej chwili czuje się całkiem zaangażowany. Być może to kwestia zmęczenia. Zmienia swoją pozycję, podpiera łokcie na kolanach, a na rozłożonych dłoniach kładzie podbródek. Choć wciąż panuje upał, za oknami widać jedynie głęboką czerń nocy i malutkie, błyszczące punkciki na niebie. Przez korytarze niesie się donośne chrapanie wujka Stanka. Światła są już wszędzie pogaszone, a w powietrzu unosi się jedynie zapach starych mebli.
Pierwsza tragedia powoli zbliża się do filmu i Dipper znowu musi zmienić pozycje. Wierci się, niecierpliwie podążając wzrokiem za bohaterką. Jakaś racjonalna część jego umysłu mówi mu, że to wszystko jest strasznie głupie, ale dłoń i tak bawi się pilotem, raz ściszając film, a raz go podgłaśniając. Gdy robi się za głośno, zaciska oczy, a napięcie wkrada się do jego ciała. Włosy na rękach stają mu dęba. Znowu się poci, zabrudzając czystą koszulkę.
Już prawie. Tragedia kroczy coraz żwawszym krokiem.
Jeszcze tylko momencik. Krótka chwila i-
Dłonie gwałtownie spadają na ramiona Dippera. Chłopak podskakuje, a przeraźliwy pisk wydobywa się z jego ust. Trochę popcornu wypada z jego ręki i toczy się po kanapie, aż wreszcie ląduje na drewnianej podłodze. A on dalej krzyczy; jego serce obija się o klatkę piersiową, próbując z niej uciec. Zmysły wariują i nakazują walkę. Chwyta więc miskę, wystarczająco ciężką, by zrobić komuś krzywdę.
Scena z filmu jakby się nasila i miesza ze wszystkimi horrorami, które zdążył obejrzeć przez te dziesięć lat. Nie wie już czy dudnienie dochodzi z telewizora, czy może dźwięk pochodzi z rzeczywistości. Jest w jego głowie czy za rogiem.
Unosi gwałtownie miskę, a więcej popcornu wysypuje się na podłogę.
W tej samej chwili do jego uszu dociera radosny śmiech.
— Pfffff! B-brzmisz jak... jak zepsuty... — Mabel dyszy, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa. Jest zbyt rozbawiona; chichot wciąż i wciąż powraca, a ona w końcu puszcza Dippera i zgina się w pół. — N-o nie mogę — mówi, masując brzuch.
Dipper przewraca oczami. Serce wciąż obija się o żebra, ale jego oczy mrużą się, a usta zaciskają tworząc brzydki grymas.
— Co z tobą jest nie tak? — pyta po chwili. Odkłada miskę z popcornem. — I dlaczego jeszcze nie śpisz?
— Wyglądałeś na tak skupionego... No po prostu nie mogłam się powstrzymać — odpowiada, kiedy napad śmiechu wreszcie jej mija. Schyla się i zabiera z podłogi ogromny kubek.
— Pijesz czekoladę o północy?
— A ty oglądasz horrory. Mama nie byłaby dumna z żadnego z nas — stwierdza i w ramach pojednania wyciąga do niego kubek. Jednocześnie jej wzrok ucieka w stronę telewizora, a brwi marszczą się, jakby Dipper zmusił ją do przyłączenia się.
Cóż, Dipper akceptuje czekoladę. Choć jest paskudnie gorąca, bierze dwa duże łyki. Napój wypala mu gardło, ale jest też tak niesamowicie słodki, że dwa łyki szybko zmieniają się w pół kubka. Dopiero wtedy oddaje go Mabel. W zamian za to dziewczyna wkłada dłoń w popcorn i wyciąga wielką garść.
Siada obok niego, więc Dipper lituje się i zmienia kanał. Co prowadzi ich do kolejnej reklamy lalki – ta ma niebieskie loki, a bawi się nią dziewczynka w falbaniastej sukience.
— Fuj, nienawidzę lalek — mówi Mabel.
Dipper całkowicie się z nią zgadza. Dlatego znowu zmienia kanał. Trafiają na stacje z bajkami, ale o tej godzinie wita ich jedynie różowa plansza i zegarek odliczający czas do poranka. W innym miejscu dostają kolorowe zwierzątka, kiwające się na boki i sennie powtarzającej „no śpij już, śpij". W jeszcze innym czekają na nich jedynie szare paski. Są też odcinki seriali, których nikt nie ogląda i dwa kolejne horrory. Dipper zerka na Mabel, otrzymuje skinienie głową i poddaje się. Wyłącza telewizor. Popcorn dojadają w absolutnej ciszy, a potem sprzątają wszystko co wylądowało na ziemi i idą do łóżek.
*
Rano w ich pokoju wciąż panuje chaos. Żadna walizka nie jest jeszcze w pełni opróżniona, więc wszystkie walają się po podłodze. Mabel grzebie w jednej z nich, rozrzucając na boki ubrania i przybory do włosów. Nie wygląda jednak na zirytowaną – choć poszukiwania trochę już trwają, uśmiech nie schodzi z jej ust.
Dipper nie może powiedzieć, że podziela ten entuzjazm. Budzi się z bólem brzucha, a kiedy otwiera okno i upał bucha mu prosto w twarz, jego nastrój jedynie się pogarsza. Jęczy niezadowolony i znowu zatrzaskuje okno. Zamiast tego włącza wszystkie trzy wiatraki. Potem wyjmuje ze swojej walizki wszystkie książki i wciska je na wolną półkę na brązowym regale. Potem wyjmuje z szafki bieliznę, a w torbie na łóżku znajduje najluźniejsze ubrania, jakie udało mu się spakować.
— Kąpie się pierwszy — oświadcza, czując jak pot skleja jego koszulkę. Przylega tak ciasno, że mogłaby uchodzić za skórę.
Mabel macha ręką. Nie odwraca wzroku od walizek.
— Spoko — mówi. — I tak jeszcze trochę tu posiedzę.
Przed wyjściem Dipper zerka na bałagan wokół Mabel.
— Powodzenia — rzuca i zatrzaskuje drzwi.
Ma nadzieję, że woda trochę go otrzeźwi i zmyje całe napięcie, ale wszystko co dostaje to pozbycie się potu. Na całe pięć minut. Zanim dociera do kuchni, znowu ma wrażenie, że się lepi. Jego żołądek jakby skacze i wykręca się, protestując na widok najprostszych kanapek z sałatą i pomidorem. Pierwszy gryz wydaje się gorszy, niż gorąca czekolada. Usta są za suche, by przyjąć posiłek, a przełyk natychmiast zaczyna płonąć, jakby odrobina chleba mogła go pokaleczyć.
W połowie rezygnuje z posiłku i sięga po dzbanek z wodą i kostkami lodu. Najpierw wypije jedną, niewielką szklaneczkę, potem cztery kolejne. Ma ochotę wrócić do łóżka i zostać tam przez cały dzień. Prawie oświadcza to na głos, ale wtedy odzywa się wujek.
— A co powiesz na to, by wydać trochę pieniędzy rodziców i zniknąć na cały dzień? — pyta, odchylając się na swoim krześle.
Dipper mruga. Pomimo bólu pewne możliwości i pomysły wkradają się do jego umysłu. Cichutki głosik z tyłu głowy zachęca do wyjścia na zewnątrz.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
— Za godzinę mam spotkanie — oświadcza wujek Stanek konspiracyjnym szeptem.
— Spotkanie?
— Jeremy Harris tu przyjeżdża.
— Co?
— Zamierzam oskubać go z całej kasy.
Ach.
Ten rodzaj spotkania.
Dipper nie musi wiedzieć więcej.
— Myślę, że mogę zniknąć.
Wujek Stanek uśmiecha się zadowolony. Wręcza Dipperowi spory plik banknotów i włożywszy swoje naczynia do zlewu, odchodzi. Dipper podąża za jego przykładem i pozbywa się swojego talerza. Wkłada pieniądze do kieszeni. Ból nie ustępuje, ale teraz gdy ma jakiś cel, łatwiej go zignorować.
Ale powoli.
Dipper omija jeszcze wyjście i udaje się do piwnicy. Tym razem jest otwarta, a w powietrzu unosi się zapach spalenizny. Na schodach walają się stare puszki, narzędzia, a nawet ubrania. Jego drugi wujek stoi przy ogromnym, metalowym stole i uparcie grzebie śrubokrętem w dziwnej maszynie, której zastosowania Dipper nie potrafi sobie nawet wyobrazić.
— Um... — Porusza się nerwowo, jak zwykle gdy jest w tym miejscu. Ilość dziwnych wynalazków, słoików z organami i kośćmi oraz dzienników całkowicie go przytłacza i onieśmiela. Ma ochotę zadać tak wiele pytań, ale i samemu wszystko zbadać i opisać. — Ja... idę do miasta — mówi wreszcie i wbija paznokcie w łokieć.
Stanford Pines odrywa wzrok od... cokolwiek teraz robi. Kieruje go na Dippera i marszczy brwi, jakby przez sekundę nie rozumiał na kogo patrzy.
— Rozumiem? Przekażę to St-
— Zastanawiam się cz-czy mógłbym jakoś, no, pomóc.
Wujek zawsze ma coś do odebrania, kupienia czy oddania komuś. Nawet teraz w rogu piwnicy walają się jeszcze nieotwarte paczki, a dziwne, zawiłe i długie listy wiją się przypięte do tablicy korkowej. Stanford zerka na to wszystko, a potem na Dippera. Choć obaj znają prawdę, mężczyzna wyraźnie chce odmówić.
— Proooszę, naprawdę sobie poradzę!
Dipper ma wrażenie, że jego twarz dobrze potrafi wyrazić jedynie apatię lub grymas niezadowolenia, ale w tej chwili wkłada całą energię w stworzenie czegoś znośnego. Czegoś przekonującego i przyjaznego.
Stanford mruga. Wyraźnie walczą w nim dwa skrajnie różne stanowiska, ale po chwili wreszcie się poddaje i podchodzi do tablicy korkowej. Zrywa z niej błękitną kartkę i podaje ją Dipperowi.
— Tu masz zapisany adres i rzecz, którą musisz mi przynieść — oświadcza.
Gdyby nie ból, Dipper skakałby z radości.
Odbiera kartkę, jakby była najcenniejszym przedmiotem w całym tym domu, a może i w całej Ameryce. Kiwa entuzjastycznie głową i po wylewnym pożegnaniu, wraca na schody. Pokonuje je tak szybko, jak tylko może w swoim obecnym stanie.
Sięga ręką po swoje błękitne trampki. W następnej chwili zamiera. Mruga zdezorientowany. Rozgląda się. Buty wujka Stanka leżą obok, Mabel – po drugiej stronie. Ale jego... jest tylko jeden but, lewy trampek. Drugiego nigdzie nie widać.
Krzywi się.
Czy Mabel nagle nabrała ochoty na kolejne żarty, czy to on gdzieś go zabrał i nawet tego nie pamięta? Czy w ogóle go zdjął przed wejściem na górę? Niejasno kojarzy, że w przeszłości czasami o tym zapominał i chodził po domu w jednym bucie, a potem go gubił. Ale wtedy miał pięć lat. No, może sześć.
Chodzi o to, że był młodszy i wiecznie rozkojarzony.
Teraz nie zrobiłby czegoś tak głupiego.
Chyba.
Jeszcze raz rozgląda się po korytarzu. Nic. Zero. Żadnych brakujących butów.
Wzdycha ciężko. Wraca do swojego pokoju. Mabel już tam nie ma, ale z końca korytarza dobiega dźwięk lejącej się wody. Dipper przedziera się przez zostawiony przez nią bałagan i łapie za jedną ze swoich walizek. Po chwili wyciąga z niej czarne, zużyte trampki, które tylko cudem uniknęły kosza na śmieci. Ma też inne, ładniejsze buty, ale one z kolei są zbyt świeże; jeszcze nierozciągnięte, więc i ciasne, kompletnie niewygodne.
Wreszcie opuszcza dom i znanymi sobie ścieżkami maszeruje w stronę miasteczka. Po drodze mija kilku turystów i wynajętego przez wujka Stanka pracownika, który jakimś cudem jeszcze nie uciekł z tego miejsca. Pracownik – Mark, jeśli wierzyć plakietce – macha do niego, więc Dipper odpowiada tym samym. Potem skręca w lewo i znika między drzewami.
Tu drzewa i krzaki nie rosną aż tak gęsto, więc przez gałęzie i liście przebijają się promiennie lipcowego słońca, a cień wydaje się zbyt słaby, by faktycznie kogokolwiek schronić. Po kilku minutach wędrówki można też zobaczyć pierwsze domy – kolorowa farba majaczy na horyzoncie. Wydeptana ścieżka zmienia się w chodniki i całkiem normalną ulicę.
Dipper zerka na niebieską kartkę, gdzie niezbyt starannym pismem zanotowano adres. Rozszyfrowanie go zajmuje chwilę, ale kiedy kończy, uśmiecha się. To blisko. Ledwie trzy domy od księgarni. A w międzyczasie może też pójść do sklepu i kupić sobie coś zimnego, co choć trochę ukoi płomienie w żołądku i gardle.
Rusza przed siebie.
*
Wielki, czerwony napis na szklanych drzwiach mówi, że do księgarni nie można wchodzić z jedzeniem, więc Dipper ukrywa się w cieniu i tam pochłania lody truskawkowe. Są zdecydowanie lepsze od tych z poprzedniego dnia.
Kiedy jest w połowie, drzwi do księgarni otwierają się, a zawieszony nad nimi dzwoneczek pobrzękuje. Will wychodzi na zewnątrz, niosąc w jednej ręce nową część przygód Percy'ego Jacksona, jakiś romans i książkę do matematyki. Od razu zauważa Dippera, a jego twarz rozjaśnia się. Patrzy na boki, a kiedy nie dostrzega żadnego auta – przebiega na drugą stronę.
— Cze-cześć!
Czarne włosy wydają się dłuższe, niż przy ich poprzednim spotkaniu. Ktoś splótł je Willowi w warkoczyk, ale część już zdążyła z niego wypaść i powędrować na twarz. Ma na sobie białą koszulkę i najprostsze, czarne spodnie, a nowe siniaki i zadrapania pokrywają każdy odsłonięty fragment skóry.
— Cześć.
Dipper pozwala sobie na delikatny uśmiech. Mimowolnie myśli o posiadłości Cipherów i kryjącym się tam lustrze. Ale to sprawa na inny dzień. Dziś musi się wykazać i dostarczyć wujkowi tajemniczy przedmiot z kartki. Poza tym chce też kupić trochę książek. Księgarnie w jego mieście nie mają już zbyt wielu tajemnic, ale być może Gravity Falls czymś go zaskoczy.
— Przy-przyjecha...łeś wczo-wczoraj?
— Mhm. O szesnastej. Jechaliśmy od rana — tłumaczy i wrzuca puste opakowanie po lodach do pobliskiego śmietnika. — A teraz idę do księgarni.
— O-och. — Will wierci się nerwowo; niezręczność wkrada się do jego ruchów. Mimowolnie zerka na ściskane w dłoni książki. — Uch... n-no to... czy... czy to by-byłby pro-problem gdybym... no...
Dipper wywraca oczami.
— Możesz iść ze mną.
Tak będzie lepiej.
Will otwiera szerzej oczy. Po chwili uśmiech powraca na jego twarz i powiększa się. Oczy lśnią od czystej, nieskrywanej radości. Wygląda... Cóż, jeśli pominąć wszystkie bandaże i opatrunki, w tej chwili wygląda nawet uroczo. Mniej żałośnie, niż zwykle – to na pewno.
Dipper drapie się po policzku, czując jak obce ciepło zakrada się na jego twarz. Tym razem jako pierwszy odwraca wzrok. Kiedy wchodzą do księgarni, mijają lustro, a on uświadamia sobie, że ma czerwoną twarz i wzdycha.
To naprawdę irytujące. Dlaczego musi chorować latem?
*
Okazuje się, że Will doskonale zna adres zapisany na niebieskiej kartce oraz osobę zamieszkującą pod nim, więc idą tam razem.
— Ju-już j-ją widzia-widzałeś — tłumaczy, wciskając dzwonek.
Budynek jest sklepem, w którego witrynie wystawiono wielkiego, sztucznego pająka, czaszkę jakiegoś małego zwierzęcia i nie pasującą do niczego lalkę o blond włosach spiętych w trzy warkoczyki. Nie ma jednak żadnego szyldu, ani kartki; niczego co mogłoby ujawnić nazwę zamkniętego o tej porze sklepu.
Przez chwilę Dipper jest pewien, że będą musieli odejść i wróci tu później, ale wówczas na balkonie nad ich głowami pojawia się postać. Kobieta o dziwnych włosach – z przodu ciemnych, brązowych, a z tyłu jasnych, w jakimś odcieniu blondu. Tego dnia nie ma okularów przeciwsłonecznych, więc nawet z tej odległości Dipper może zobaczyć jej intensywnie czerwone oczy.
— Cześć dzieciaki! — mówi, machając do nich. — Czego potrzebujecie?
Miriam Spring nie czeka na odpowiedź. Znika za drzwiami, ale zostawia je otwarte, więc Dipper i Will mogą usłyszeć hałasy dobiegające z wnętrza – jej rozmowę ze zwierzątkiem oraz kroki stawiane na skrzypiących schodach. Po dwóch, może trzech minutach, zjawia się na dole i otwiera im drzwi.
— No? O co chodzi?
Dipper, nieco niezręcznie, wręcza jej do ręki kartkę. Miriam lustruje ją wzrokiem; ledwie prześlizguje nim po literkach, nie poświęcając żadnego słowu zbyt wielkiej uwagi, a potem uśmiecha się radośnie.
— Jasne, zaraz wam to załatwię. Wchodźcie!
Przesuwa, się, dając im przestrzeń. Will wchodzi jako pierwszy. Dipper wlecze się za nim. Początkowo nie wygląda na zadowolonego, ale potem dzieją się dwie rzeczy. Po pierwsze – okazuje się, że sklep ma klimatyzacje. I to taką, która działa. Po drugie – wnętrze jest dużo ciekawsze, niż wystawa. Na drewnianych ścianach, w gablotkach, wisi broń każdego rodzaju. Od mieczy po pistolety. Wszystko ma imiona i stopień niebezpieczeństwa.
Na samym środku pomieszczenia umieszczono dwa długie i ciemne stoły. Na nich zaś rozłożono przedmioty wszelkiego rodzaju – od zapakowanych w śliczne torebeczki ziół po ręcznie robione różdżki. Są też lalki, flakoniki z kolorowymi płynami i figurki kotów z błyszczącymi, szafirowymi oczami oraz stare książki o pożółkłych stronach.
Miriam omija to wszystko i prowadzi ich do kolejnego pomieszczenia. Tam, oprócz lady i kanapy, czeka na nich tylko jedna gablota.
— Poczekajcie tu. Możecie poczęstować się ciastkami, są na ladzie — mówi i rusza w stronę schodów.
Will zgarnia kilka ciastek, podczas gdy Dipper podchodzi do gabloty. W pierwszej chwili nie widzi zbyt dokładnie umieszczonego w niej przedmiotu. Dopiero gdy jest przy samym szkle dostrzega drewniany kształt ułożony przypominający trochę mniejsze i bardziej gładkie wiosło. Albo pogrubiony przy końcówce, ale jednocześnie spłaszczony kij bejsbolowy. A może to bardziej kształt rakietki do tenisa. Nie potrafi się zdecydować; wie tylko, że rozszerzonej części znajduje się napis, jedno duże słowo YAOI i kilka mniejszych, których nie potrafi odczytać z tej pozycji. Tabliczka przypięta do gabloty mówi „Excalibur, ale nie do końca lol. Bardzo super mega niebezpieczne. Nie wyjmować!!!".
— Czyżbyś interesował się takimi rzeczami?
Dipper wzdryga się, słysząc głos Miriam. Nawet nie usłyszał jej nadejścia.
— Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, co to jest — odpowiada po chwili.
Kobieta uśmiecha się, odstawia na ladę malutki pakunek i podchodzi do gabloty. Po kilku ruchach zawiasy puszczają, a szklana powierzchnia ląduje w jej rękach. Odkłada ją na ziemię.
— Cz-czy to bez-bezpie-czne? — pyta Will z plamą czekolady na policzku i dwoma ciastkami w dłoni.
— Ani trochę! — odpowiada Miriam. — Wielu ludzi ma przez to siniaki. — Chociaż nie brzmi to wspaniale, przez jej głos przebija się duma. — Wielu też straciło głowy. — Puszcza do nich oko i robi niewielki zamach.
Wtedy coś się dzieje. Drewno jaśnieje i kurczy się, jakby coś zasysało je do środka. Jednocześnie jego krawędzie nabierają ostrości. Trzon zyskuje złotawą barwę i zaczyna się rozgałęziać; czasami idzie w boki, a czasami pnie się w górę aż dosięga ostrza.
W końcu Dipper uświadamia sobie, że patrzy na najprawdziwszy miecz.
Miecz wystarczająco ostry, by uciąć komuś głowę.
— Wow. — On i Will wypowiadają to słowo w tym samym czasie.
— Niesamowite, prawda? — Miriam szczerzy się i jeszcze raz macha mieczem, tnąc powietrze. — To chyba mój ulubiony nabytek. Bardzo przydatny.
To więcej niż tylko niesamowite.
— Mogę go potrzymać? — pyta i już wyciąga ręce. Nie potrafi się powstrzymać.
— O ile zdołasz go wyjąć.
Miriam upuszcza miecz, a jego ostrze bez problemu zatapia się w podłodze, przebijając grube deski na wylot. Oczy Dippera rozszerzają się, a dłonie natychmiast ściskają rękojeść.
Szarpie najmocniej jak potrafi, ale miecz nawet nie drga. Kolejna próba też niczego nie daje.
— Jaki jest sens w jego nazwie? — narzeka, dalej ciągnąc za rękojeść.
Miriam wzrusza ramionami.
— Przecież napisałam, że to „Excalibur, ale nie do końca lol". W zasadzie wykuto go z czterech różnych mieczy i odłamków po piątym. — Przykłada dłoń do podbródka i przez chwilę go gładzi, myśląc nad czymś. — To chyba ten piąty odpowiada za problemy z wyjęciem. W sumie nie pamiętam — stwierdza. Wolną ręką łapie miecz i bez problemu wysuwa go z podłogi.
Dipper prawie nie jest zazdrosny.
Tymczasem Miriam robi kolejny zamach, przywraca miecz do jego poprzedniej formy i odkłada go do gabloty. Potem cofa się, chcąc podejść do lady, ale wcześniej jej bosa stopa uderza o książkę. Grube tomiszcze odlatuje na drugi koniec pomieszczenia i uderza prosto w ścianę. Tymczasem Miriam schyla się i dotyka swoich palców, jednocześnie tłumiąc przekleństwo.
— Po-powinna pa-pani bar-bardziej uważ-uważać.
— Albo nosić buty.
Miriam piorunuje Dippera spojrzeniem. Dopiero gdy ból trochę przechodzi, prostuje się i wzdycha.
— Chciałabym — mówi — ale tak się składa, że dziś zaginął jeden z moich kapci, a przecież nie będę chodzić tu w jakichś innych buciorach. Jeszcze pobrudzę podłogę!
Dipper mruga. Dziwne uczucie, być może déjà vu, wkrada się do jego ciała pod postacią nieprzyjemnych dreszczy biegnących wzdłuż kręgosłupa.
— Pani buty też? — pyta, nim zdąży ugryźć się w język. — To znaczy... no... Jak dzisiaj wychodziłem z domu, to miałem problem ze znalezieniem jednego trampka. W sumie dalej nie wiem gdzie jest — wyjaśnia, czując na sobie spojrzenia Miriam i Willa.
— Mo-mojej ma-mamie t-też ni-niedawno za-zaginęły bu-buty — mamrocze Will. — J-jej u-ulu-ulubione sz-szpilki.
— Hm... — Miriam przechyla głowę, zastanawiając się nad ich słowami. — To chyba ostatnio tu częste — mówi w końcu. — Jakiś tydzień temu widziałam panią Thompson. Była strasznie wku- zirytowana, bo nie mogła znaleźć swoich balerinek. W sumie Stary McGucket też coś tam gadał o jakimś zniknięciu butów, ale w jego przypadku ciężko stwierdzić o co tak naprawdę chodziło.
A gdzieś w lesie leżały rozrzucone buty.
Dipper nie potrafi powstrzymać uśmiechu.
To...
To brzmi jak sprawa, którą ktoś powinien się zająć.
Sprawa o potencjalnie ciekawym finale.
I tak się składa, że Dipper ma mnóstwo wolnego czasu. Niemal całe wakacje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top