Miłość nie jest sprawiedliwa (Steggy,Stony)

Moje próby pseudo romantycznego, poważnego i angstowego pisania.

Pogubiony tekst to "prawdziwe"myśli Rogersa, wstawione w "normalny" tekst.

Zapraszam.



Steven nie czuł się komfortowo.

Siedząc na niewygodnym, drewnianym stołku, patrząc wprost przed siebie i zmuszając się do uśmiechu. . .

Męczyło go to.

Uważne oczy malarza, który został opłacony przez rodzinę jego przyszłej żony, wprawiały go w zakłopotanie. Nie lubił on skupiać na sobie uwagi innych. Stawał się wtedy niezgrabny, a jego ruchy całkowicie nienaturalne. Najgorsze były jednak jego policzki, które oblewały jego twarz szkarłatnym rumieńcem. Często z tego powodu z niego drwiono. Chłopcy z jego szkoły szydzili z niego, nazywali Rosie i wytykali palcami, sprawiając, że kolor na jego licach stawał się jeszcze wyraźniejszy.

On też nazywał go Rosie, lecz w jego głosie nie było ani krztyny drwiny. Była w nich za to czułość, która sprawiała, że zaczął lubić być nazywany Rosie. Był w końcu JEGO Rosie.

Tamtego wieczoru rumieniec też zdobił jego twarz. Pamiętał, że był wtedy zdenerwowany, a kołnierz wpijał mu się w szyje, sprawiając, że brakowało mu powietrza. Pot zdobił jego czoło, a ręce delikatnie drżały. Nie było to jednak takie dziwne. W końcu wszem i wobec, publicznie, stojąc i trzymając w dłoni kielich ogłaszał, że on i piękna Peggy Carter zamierzają się pobrać.

Sir Stark też był obecny na kolacji. Nic dziwnego, jego rodzina była znana z zapraszania sławnych osobistości do swojego dworu. Rogersowie byli przecież znanymi mecenasami sztuki, a choć sir Stark sam sztuką się nie parał, to jednak posiadanie na swojej uczcie człowieka, który był uznawany, przez wszystkich, za największego geniusza wszech czasów oraz jednego z pierwszych, który okrążył swoim statkiem cały świat, było wręcz zaszczytem. Nie wspominając, że jego urok osobisty, mógł go doprowadzić gdziekolwiek tylko zechciał. Według plotek nawet, jeden jego uśmiech, otwierał mu drzwi do komnat sypialnianych każdej kobiety oraz mężczyzny. Zwłaszcza mężczyzny. Boże, Steven nigdy nie posiadałby siły by zostawić je zamknięte.

Nie tylko jednak uśmiech miał zniewalający. Jego ciemniejsza, oliwkowa skóra której zapach po ciężkiej pracy w warsztacie, gdy pot z niej spływał, sprawiała, że jego zmysły szalały, a jej smak był dla niego jak narkotyk którą zawdzięczał podróżą oraz więzom rodzinnym, bowiem jego matka była wenecjanką, przykuwała ludzkie spojrzenia. Jego brązowe włosy, zaczesane lekko do tyłu były w nieładzie, pozwalając długim, niesfornym lokom tworzyć delikatną aureolę, nadając mu niemal anielski wygląd. Znikał on tylko gdy drzwi do sypialni się za nim zamykały. Nienaganny ubiór, zgodny z najnowszymi trendami skrywały, co prawda dość niskie, lecz widocznie po ułożeniu odzienia, solidnie wyrobione ciało. Jego ramiona były dziełem Boga, silne i muskularne, potrafiły go trzymać godzinami, przyszpilonego do ściany w powietrzu i nie wypuszczać, prawie wierząc, że mogłyby to robić przez wieczność. Nie zapominając o jego oczach, będących zwierciadłem duszy Anthony'ego, pełne iskierek ekscytacji, w kolorze drogiej whisky, idącymi zawsze w duecie z jego rękoma, którymi tak żywo gestykulował, o dłoniach solidnych, które zdobiły niewielkie blizny, mówiące o tym , jak ciężko sir Stark musiał pracować na wszystko co posiada, były kontrastem do tych, które miał Steven, wyprawiając z jego ciałem wszystko co chciały, rozkładając go w akompaniamencie podniecenia, na części całej reszty arystokracji siedzącej przy stole.

Wtedy jednak ani jego ręce, ani oczy nie sprawiały wrażenia żywych. Były wręcz boleśnie zimne, utkwione w nim, jakby w niemym błaganiu by wszystko co niedawno opuściło jego usta było kłamstwem, nieśmiesznym psikusem, który spłatał mu los.

Gdy ich spojrzenia się spotkały Steve odwrócił swój wzrok i zwrócił swą twarz ku przyszłemu teściowi, udając, że rozmowa z nim jest naprawdę interesująca, poprzez potakiwanie i dorzucanie niewielkich uwag. Wiedział, że to kiedyś nastąpi, był młody, nie chciał zawieść swojej rodziny. Poślubienie Peggy wydawało się błędem logiczne.

Rogers czuł wstyd.

Kiedy po czasie spojrzenie Steven'a powędrowało z powrotem na miejscu gdzie zasiadał jego kochanek, bratnia dusza, miłość jego życia przyjaciel, nie zastał tam nikogo. Dopiero pod koniec przyjęcia udało mu się go znaleźć, w towarzystwie butelki wódki, na balkonie.

Patrzył w niebo.

Nie drgnął gdy Steven podszedł do niego, uprzednio zamykając drzwi od balkonu. Nie drgnął gdy starał się on go przekonać, że jego małżeństwo niczego nie zmieni. Dalej mogli grać razem w karty, chodzić do teatru, polować kochać się w jego sypialni gdy nikt nie patrzył, trzymać za dłonie i szeptać słodkie obietnice. Dopiero wtedy Anthony zareagował, z rozmachem rzucając butelką o ścianę, łapiąc go za kark i boleśnie całując, przegryzając mu wargi i plamiąc krwią. Gdy się od niego oderwał, spojrzał na niego smutnymi oczyma.

- To pożegnanie. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. - powiedział i odszedł.

Służba stwierdziła, że odgłos tłuczonego szkła i jego krwawiąca warga to wynik przyjacielskiej kłótni. To samo myślała cała śmietanka arystokracji.

To śmieszyło Steven'a.

Śmiał się głośno i maniakalnie gdy tydzień później dostał wieści o samobójstwie Anthony'ego.

Łzy napływały mu do oczu, lecz nie mógł przestać się śmiać.

Czuł się zniszczony, bezradny.

Zyskał żonę, a stracił miłość swojego życia.

Steven nie czuł się komfortowo.

Siedząc na niewygodnym, drewnianym stołku, patrząc wprost przed siebie i zmuszając się do uśmiechu. . .

Współczuł artyście, który go malował.

To nie będzie dobry obraz.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top