Epilog
"Czy przyjmiesz mnie, mój Boże
Kiedy odejść przyjdzie czas?
Czy podasz mi swą rękę?
A może będziesz się bał"*
Zimne krople deszczu spadały z nieba, zatrzymując się na liściach, ziemi, żwirowanej drodze i wreszcie na bladej twarzy Stevena. Nie zwracał już na nie uwagi. Nie ocierał co chwila twarzy, wiedząc, że to bezcelowe. Może to i dobrze, że woda lała się strumieniami po jego policzkach i czole, przynajmniej nie było widać małych łez, które co jakiś czas wypływały z oczu. Mieszały się z deszczem, od razu ulegając zapomnieniu.
Minęły dwa tygodnie. Czternaście dni ciężkiej, czarnej żałoby, która objęła Kapitana całym swoim zgorzkniałym ciałem. Trzysta trzydzieści sześć godzin wszechogarniającej pustki, bólu i rozpaczy. Bolało go ciało, umysł, dusza. Dwadzieścia tysięcy sto sześćdziesiąt minut tęsknoty, wspomnień i wyrzutów sumienia. I wreszcie milion dwieście dziewięć tysięcy sześćset sekund w poczuciu własnej beznadziejności i uścisku w sercu. Dwa tygodnie odkąd Nisha postanowiła odejść z tego świata, zostawiając po sobie mnóstwo pytań, żalu, łez i przekleństw.
Nie potrafił wyprzeć z pamięci jej spokojnej twarzy na tle granatowego nieba. Nie potrafił zapomnieć zimnego dotyku jej skóry i chłodnego spojrzenia. Nie mógł odepchnąć od siebie melodii Sonaty Księżycowej.
Na nic się zdały krzyki, lamenty, prośby, błagania, przekleństwa i bolesna cisza. Nic nie mogło mu jej wrócić. Został tylko pusty pokój, jej ubrania, fortepian i list, który znalazł między kartkami swojego szkicownika. Zostały wspomnienia, których chwytał się jak tonący brzytwy. Bo były namiastką tego, co było. Tego, co zostawił za sobą, a do czego pragnął wrócić.
Przez dwa tygodnie świat zapomniał o Kapitanie Ameryce, świat został go pozbawiony. Na jego miejscu pozostał Steven Rogers, którego czarne ubrania nie były w stanie ukazać wewnętrznego cierpienia.
Ilekroć czytał słowa, napisane jej równym, zgrabnym pismem, tylekroć wściekał się na siebie i na nią. Na siebie, bo okazał się bezużyteczny i słaby. Bo nie wypełnił powierzonego zadania, nie sprostał własnym, wygórowanym oczekiwaniom i pozwolił brutalnie wyrwać sobie serce. Na nią, bo przesunęła stopę. Bo wybrała śmierć, a była mu tak bardzo potrzebna.
Był egoistą. Odtrącał pomoc każdego, kto w ogóle zechciał zbliżyć się do niego i porozmawiać. Zapomniał o Buckym, o Natashy, o Tonym. Zapomniał o całym świecie, który być może właśnie go potrzebował. Po prostu się zatracił i nie widział drogi powrotnej.
Najwięcej czasu spędzał właśnie tu, na cmentarzu, gdzie w eleganckiej trumnie złożono jej zmasakrowane ciało. To nawet nie był już organizm, to porozrywane kończyny i kupa zakrwawionego mięsa. Nawet nie tamował łez, gdy po wybuchu miny, zbierał kawałki ukochanej osoby. Był na nią wściekły, bo miała rację. Rosjanie ją zniszczyli, pozbawili daru długowieczności i wreszcie zabrali. Gdy emocje i ostatnie odłamki opadły, pragnął zobaczyć ją całą i zdrową, tak jak po pożarze w garnizonie. Zobaczył jedynie mnóstwo krwi.
To tutaj całymi godzinami wpatrywał się w grawerowane napisy na pomniku. Nawet nie znali jej nazwiska, jeśli jakiekolwiek miała. Nagle okazało się, jak mało o niej wiedzieli. Była tajemnicą, której nikt nigdy nie miał odkryć. Zadzierał głowę ku niebu, zastanawiając się, czy patrzy na niego z góry, bo głęboko wierzył, że była dobra. Całym sobą trzymał się nadziei, że zaznała sprawiedliwości i spokoju.
„Nisha to imię, które oznacza noc" powiedział pewnego razu Tony, jakby starając się go pocieszyć. Jednak to znaczenie wydawało mu się jedną wielką ironią i okrutnym śmiechem losu. Właśnie nocami najczęściej rozmawiali. To właśnie z nocą najbardziej mu się kojarzyła.
I w strugach deszczu, gdy przeraźliwy ziąb przeszedł go do szpiku kości, ściskał w dłoni kawałek papieru. Litery już dawno zmyły się w niewyraźną plamę, ale nie przejmował się tym, bo znał cały list na pamięć. Analizował każdą literę, przecinek czy kropkę. Wszystko, by lepiej ją zrozumieć i poznać.
„Przeżyłam na tym świecie zbyt dużo lat. Widziałam stanowczo za dużo jak na jednego człowieka. Zaczynając od gorących piasków państwa faraonów, na eleganckich murach Stark Tower skończywszy. Jednak każdą historię trzeba zacząć od początku, prawda?
Urodziłam się w Indiach, ale to już wiesz. Nie pamiętam swojej rodziny, jeśli jakąkolwiek miałam. Równie dobrze mogłam zostać porzucona i wychować się w jakimś przytułku. Gdy tylko odkryłam mój niecodzienny dar, musiałam uciekać z kraju. Przez lata emigrowałam z jednego do drugiego państwa, gdy jego mieszkańcy zaczynali podejrzewać, że coś jest ze mną nie tak. Bo oni się starzeli, a ja nie. W taki sposób poznałam świat. Ten piękny, olśniewający i przyjazny, jak i ten brutalny, bezwzględny i mroczny. Spotkałam setki różnych ludzi: tych dobrych i tych gorszych. Byłam świadkiem kreowania świata, który znasz, a który dla mnie wciąż pozostawał obcy i niedostępny. Nigdy nie wyzbyłam się poczucia odrębności, bo tak naprawdę nigdy nie stworzyłam rodziny. Małego społeczeństwa, w którym ludzie darzą się miłością. Nie wierzyłam w miłość, bo ilekroć mnie spotykała, musiałam odkupywać ją cierpieniem. Przeżyłam i pamiętam niemal wszystkie wojny, pandemie i rewolucje".
Steven bezradnie upadł na kolana. Nie odchodziło go, że ktoś może go zobaczyć i w najlepszym wypadku uznać za osobę niepoczytalną. Chciał tylko znów ją zobaczyć, dotknąć, usłyszeć.
„W pogoni za śmiercią odwiedziłam wielu dziwnych ludzi. Znachorzy, druidzi, czarownice, szarlatani, zaklinacze i szamani nie byli mi obcy. Próbowałam wszelkich obrzędów, zaklęć, wywarów i medalionów, byleby tylko pozbyć się przekleństwa. Idąc tym tropem, docieramy do punktu kulminacyjnego mojej opowieści.
Wyobraź sobie zimę w Petersburgu w 1985 roku. To właśnie tam wpadła mi w ręce gazeta, a w niej informacja o projekcie, który już znasz. „Projekt Gause" widniało tłustymi czerwonymi literami na samym środku. Obiecywali pomoc takim ludziom jak ja, dziwadłom, odmieńcom. Miałam raz na zawsze pozbyć się przekleństwa. Proszę, nie oceniaj mnie, Steve. Sama nie wiedziałam, w co się wpakowałam, jednak po podpisaniu dokumentu, który spokojnie mogę porównać do paktu z diabłem, było już za późno. Mateczka Rosja zgotowała mi piekło, jakiego nie przeżyłam przez trzy tysiące lat. Nawet najgorszemu wrogowi nie życzę takiego losu. Losu skazańca, więźnia, szczura.
Wpajali nam piękne propagandy. Mieliśmy bronić ojczyzny, systemu, biednej ludności przed zarazą zachodniej Europy. Pamiętam każdego człowieka, w stronę którego wymierzyłam pistolet. Każdego „przeciwnika systemu", dysydenta, a było ich wielu. W tej chorej rzeczywistości naprawdę uwierzyłam, że postępuję słusznie. Że tak właśnie powinno być. Reżim połknął mnie w całości".
Zwiesił bezsilnie głowę, zaciskając pięści na złocistych włosach.
„Pożar w garnizonie nigdy nie był kwestią przypadku, czy nieszczelnej instalacji. Będziesz wstrząśnięty, wiem o tym, ale nie mogę zataić prawdy. Wewnątrz jednostki działali kolaboranci, szpiedzy. Tak naprawdę nikomu nie można było ufać. Zamach był dokładnie zaplanowany. Jeden z wartowników zgodził się wykonać misję, której nie pohańbiłby się nawet japoński kamikadze. Tak, to była misja samobójcza, mająca na celu zabranie ze sobą dusz całego oddziału z Ilją Walentynowiczem na czele. Nie spodziewali się jednak, że porucznik zostanie wezwany przez dowództwo i że jeden żołnierz przeżyje wybuch. Śmierć nie chciała nas widzieć tego dnia".
— Steve — usłyszał za sobą głos gdzieś z daleka. Nie zareagował ani za pierwszym razem, ani za drugim i trzecim.
— Zostaw mnie — warknął dopiero, gdy intruz szarpnął go za ramiona. — Nie zdążyłem jej tyle powiedzieć — zawył żałośnie. Chciał jej przekazać, pocieszyć i dać nadzieję, bo wiedział, że Ilja Walentynowicz Fiodorow od dawna gnił martwy w ziemi. Znaleziono go, dryfującego po lodowatej rzece kilka tygodni po pożarze. Jej najgorszy koszmar od dawna nie żył, a on nie zdążył jej tego przekazać.
— Wszystkim nam jej brakuje, Steve. Ale nie możesz zamykać się w tej skorupie żałoby. Jeszcze długo będzie bolało, ale obiecuję ci, że wyjdziesz z tego. Zapomnisz o niej i tym bólu.
— Nie chcę o niej zapominać — wyszeptał.
— Była wspaniałą osobą i właśnie taką ją zapamiętaj.
Rogers brał płytkie oddechy, kołysząc się do przodu i do tyłu. Jak w kolebce. Jeszcze raz do przodu i do tyłu. Potem poczuł, jak ktoś obejmuje go i jednym sprawnym ruchem stawia na nogi. Nie był to delikatny i ciepły dotyk, jakim obdarowywała go Nisha. Był zimny, brutalny i pozbawiający wszelkich nadziei. Mimowolnie podążył za ciągnącą go siłą, aż znaleźli się pod zadaszeniem. Wtedy dopiero spojrzał w oczy swojemu przyjacielowi.
Barnes wyciągnął rękę i podał mu nieco zmoczoną, brązową teczkę z ciągiem znaków zapisanych cyrylicą. James wydawał się niecierpliwy, jakby dokądś się spieszył.
— Natasha uruchomiła swoje znajomości w Moskwie — powiedział spokojnym, aczkolwiek szorstkim głosem.
Steve przez chwilę wpatrywał się w litery na przedzie, zastanawiając się, czy powinien otwierać. Zerknął przelotnie na Bucky'ego, jakby szukając upewnienia, potwierdzenia, że może zajrzeć do ewidentnie tajnych akt.
„Nigdy nie chciałam być dla ciebie ciężarem, a wiem, że byłam. Przepraszam cię za całe cierpienie, które ci wyrządziłam i to, które dopiero wyrządzę. Będziesz na mnie wściekły za moją decyzję, jednak wierzę, że z czasem pogodzisz się tym wszystkim. Z nową rzeczywistością. Lepszą rzeczywistością. Chciałabym, żebyś o mnie zapomniał, ale wiem, że to niemożliwe. Jesteś zbyt uparty i za bardzo się wszystkim przejmujesz. Nie proszę już o wybaczenie ani zrozumienie, na nic mi się przydadzą. Proszę tylko, żebyś się nie poddawał. Dokładnie to samo powiedziałbyś mi w takiej sytuacji.
Do zobaczenia, Steve".
Szum deszczu zaczynał powoli go irytować, jednak nie okazywał tego po sobie. Ze skupieniem wpatrywał się w tekturę, z której zrobiona była teczka i w czerwone litery wraz z godłem Związku Radzieckiego. Powoli otworzył akta, napotykając dwa zupełnie różne zdjęcia. Na pierwszym, mniejszym, widniała odważna i zahartowana twarz blondynki z ciągiem tatuaży na policzku i pewnym wyzwaniem w oczach. Na drugim, większym, zobaczył ducha o pociągłej twarzy, sińcach pod oczami z czarnymi włosami ostrzyżonymi na krótko. Jednak na obu fotografiach rozpoznał te same kryształowe tęczówki.
— Czuwaj nade mną — wyszeptał, zamykając oczy i kierując głowę ku niebu.
*Fragment utworu "Jak malowany ptak" zespołu Dżem.
Na koniec pragnę podziękować wszystkim, którzy pomagali mi w pisaniu, sprawdzaniu, wspierali mnie, wysłuchiwali moich żali, ekscytacji, etc. Dziękuję wszystkim, którzy czytali, gwiazdkowali, komentowali, czy okazali jakąkolwiek miłość do mnie i tego opowiadania.
Do zobaczenia w następnych opowiadaniach ♥
Pozdrawiam, Żelisław.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top