14. "Żeby i jej imię wzbudzało szacunek i strach"
Cisza. Cisza dźwięczała mu w uszach. Była nieznośna i niebywale drażniąca. Bez ruchu wpatrywał się w gładką biel sufitu, jakby czekając na tę prawdziwą, łaskawą i zbawienną ciszę. Na kojący i uśmierzający bóle bezgłos.
Tak bardzo chciał cofnąć się kilka dni wstecz, żeby jeszcze raz rozegrać nocną rozmowę z Hekate. Żeby nie zobaczyć przerażenia w jej oczach. Być może, żeby zatrzymać ją dłużej przy sobie. Chciał być przy niej, jakby to właśnie ona była kojącą ciszą, której tak pragnął. Zapamiętał jej delikatne zmieszanie od razu, gdy weszła do jego pokoju. Mógłby przysiąc, że zarumieniła się, lecz ciemność nowojorskiej nocy nie pozwoliła mu dokładnie ujrzeć jej twarzy. Tylko błękitne oczy błyszczały uważnie. Czy gdyby mógł cofnąć się w czasie, powstrzymałby się od wyznania prawdy o Buckym? O sobie i Barnesie?
Westchnął cicho, przekręcając się na bok. Przyglądał się migoczącym za oknem światłom i własnemu pokojowi. Ostatnimi czasy noce były dla niego czasem głębokich rozmyśleń. Nad swoim losem, nad Hekate, nad światem i tym wszystkim, co jeszcze go czeka. Kapitan Ameryka miał być wzorem do naśladowania. Miał być honorowym patriotą, który wybawił naród ze zdradzieckich rąk wrogów. W rzeczywistości był zagubionym Stevenem Rogersem, sierotą z Brooklynu, który mimo swojej niezaprzeczalnie chwalebnej reputacji, nie może poradzić sobie z własnym życiem. Okazał się życiowym nieudacznikiem, choć przez lata został wykreowany na bohatera. Czy istniała jeszcze szansa na pokazanie światu prawdziwej twarzy, prawdziwych uczuć i prawdziwych słabości? Obawiał się, że nie. Ludzie nie potrzebowali zagubionych ofiar losu, tylko silnych przywódców. Idoli.
Przelatujące przez umysł myśli sprawiały mu ból. Rzeczywiste cierpienie, połączone ze świadomością upadku własnej osoby. Jednak było coś, co ratowało go przed zupełnym szaleństwem. Coś, a raczej ktoś, kto kilka dni wcześniej przyszedł do niego w nocy i ze strachem zapytał o jego dawnego przyjaciela. Rogers nie był pewien, czy kobieta rzeczywiście się martwiła, czy była to tylko gra, mająca na celu uśpienie jego uwagi. Już od dawna czuł się zahipnotyzowany przez nienaturalnie niebieskie oczy, ale wciąż wierzył, że Hekate w rzeczywistości była dobra. Że wcale nie chciała go oszukać. Może po prostu uczepił się przypadkowej osoby i stworzył jej idealną wizję, żeby tylko nie zwariować. Może to wszystko to były miraże, w które zaplątał się jak w sieć.
Musiał wstać i wyjść z tego ciasnego pokoju. Musiał wyswobodzić się z bolesnych rozmyśleń i uwolnić swój umysł z eleganckich czterech ścian w Stark Tower. Potrzebował więcej przestrzeni.
Przechodził długimi, mrocznymi korytarzami budynku. Delikatna poświata wschodzącego słońca nie zdążyła jeszcze przedrzeć się do wnętrza, by choć trochę rozjaśnić ciemności. Ciszę przerywały tylko odgłosy stawianych przez niego kroków. Słyszał swój oddech i bicie swojego serca, jakby ciało dawało mu znaki, jak bardzo pragnie wyrwać się z tej klatki. Skręcił w najbliższym rozwidleniu, a jego oczom ukazał się przestronny salon, który o tej porze wcale nie wyglądał tak zjawiskowo.
Steven zatrzymał się jednak, wstrzymując oddech. Delikatne, subtelne dźwięki zakłóciły jego wędrówkę. Dźwięki, których zdecydowanie nie powinien słyszeć o tej porze. Zmarszczył brwi i nerwowo przełknął ślinę. Gotowy do działania przemknął w głąb pomieszczenia. I on potrafił zachowywać się jak duch. Przestało to być jedynie domeną Natashy. Wyjrzał zza ściany, wbijając wzrok w sam środek pomieszczenia.
Ogromne okna wpuszczały do środka nikłe światło, lecz wystarczające, by ujrzeć zarysy postaci siedzącej za eleganckim, czarnym fortepianem. Szczupłe, długie palce z gracją poruszały się po klawiszach instrumentu. Rogers z ukrycia wodził wzrokiem po chudych ramionach, okrytych szalem, niedbale przyklepanych włosach i lekko rozchylonych ustach. Chciał ujawnić się, podejść do niej, usiąść obok, dotknąć ciepłej, pokrytej bliznami skóry. Z daleka wydawała się taka delikatna. Zupełnie inna niż ta, którą zobaczył po raz pierwszy kilka miesięcy wcześniej. Inna od tej, która bez wahania zabiłaby go.
Melodia była piękna, subtelna, wręcz namacalna. Otulała jej postać, ale dochodziła też do niego. Przenikała go na wylot, napełniając serce spokojem. Hekate przymykała oczy, całkowicie oddając się muzyce. Steve mógłby przysiąc, że pośród sławnych nut „Sonaty Księżycowej" dosłyszał jej cichy oddech. Nie miał pojęcia, gdzie kobieta nauczyła się grać. Nie miał pojęcia, czy robiła to dobrze. Jednak jemu to wystarczało.
Wycofał się za ścianę i oparł się o nią plecami. Zamknął oczy i jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się w melodię. Dopóki się nie skończyła. Usłyszał jeszcze ciche westchnienie. Nie musiał na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że siedzi przygarbiona, pocierając dłońmi twarz. Musiał jak najszybciej wyjść. Byleby nie dać wygrać pokusie i nie podejść do niej. Nie dotknąć jej, pomimo jak bardzo tego nie lubiła. Pragnął jej dotyku, łaknął ciepła ciała i chłodu duszy. Chciał poczuć impuls przeszywający jego organizm. Jednak nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zacisnąć zęby i nie dać się ponieść żądzom.
Odepchnął się od ściany i czym prędzej ruszył do wyjścia. Gorący potok myśli w jego głowie przeplatał się z subtelnymi dźwiękami Sonaty.
Gdy znalazł się na zewnątrz, głęboko odetchnął. Chłód świtu zaszczypał go po policzkach. Niczego nieświadoma Hekate już dawno zasiała w jego głowie nasiona, które teraz, niczym trujący bluszcz, oplatały jego całego. Ruszył przed siebie, zostawiając z tyłu Stark Tower, czarny fortepian i przeklętego Beethovena.
Szedł raźnym krokiem, uprzednio chowając twarz za kapturem. Może chciał poczuć się bezpieczniej, oddzielić się od świata i nie zostać rozpoznanym? Bladym spojrzeniem badał teren, spodziewając się wszystkiego. Choć nikt go nie gonił, czuł się nieswojo. Może to już paranoja? Przyglądał się twarzom nielicznych przechodniów, którzy go mijali.
Wysoko nad głowami, na jednym z dachów czarna postać uważnie śledziła każdy jego ruch. Delikatny wiatr poruszał długim, wypłowiałym, ciemnym płaszczem. Gdy tylko Steven zniknął z pola widzenia, Duch przemieszczał się dalej, by wciąż mieć go na oku. Rzeczywiście wyglądał i zachowywał się jak widmo — nieuchwytny, niewyraźny, legendarny.
Rogers obracał się nerwowo za siebie, jakby czując, że jest obserwowany. Nagle wszyscy mijający go ludzie zaczęli wyglądać złowrogo. Łypali na niego posępnymi spojrzeniami, jakby był skalany. Zacisnął szczękę, odganiając złudne mary. Zmęczenie zbyt mocno na niego oddziaływało. Skręcił w jedną z pobliskich wąskich ulic, stykając się tym samym z chłodnym, stalowym spojrzeniem Ducha. Spodziewał się go tam. Mimo otumanienia i przytępionych zmysłów, nadal był Kapitanem Ameryką, którego wbrew pozorom, wcale nie tak łatwo zaskoczyć i podejść.
— Kim jesteś? — zapytał, wpatrując się w twarz, zakrytą ciemną chustą. Postać, stojąca na przeciw niego, wtapiała się w mrok uliczki, jakby był jej naturalnym środowiskiem.
Przeciwnik płynnym i stanowczym ruchem ściągnął maskę, ukazując regularne rysy twarzy.
— Bucky — szepnął Rogers, marszcząc czoło.
— Zgadzam się — powiedział twardym głosem Barnes. Jego mimika zastygła w powadze zmieszanej z irytacją. Nie wyglądał jak przyjaciel z dzieciństwa.
— Słucham? — Zdziwił się Kapitan.
— Zgadzam się, żeby ci pomóc, Steve. — Powtórzył z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie. — Nie każ mi tego powtarzać.
Steven stał przez chwilę, zupełnie nic nie mówiąc. Z niedowierzaniem wpatrywał się w postać Barnesa, jakby ten oświadczył mu jakąś nieprawdopodobną wiadomość.
— Dlaczego zmieniłeś zdanie? — zapytał po dłuższej chwili.
— Podziękuj Romanovej. — Wzruszył ramionami, unikając wzroku starego przyjaciela. — Zresztą nie muszę ci się tłumaczyć, Rogers. Zgodziłem się ci pomóc, ale cena będzie wysoka.
Steve uważnie lustrował twarz Barnesa, jakby chciał doszukać się w niej jakiegoś głębszego znaczenia jego słów. Jakby szukał fałszu.
„Podziękuj Romanovej" rozbrzmiewało w jego głowie. Co to oznaczało i dlaczego Natasha wmieszała się w jego sprawy, choć wcale jej o to nie prosił?
— Dobrze — odpowiedział spokojnie Rogers, kierując wzrok w ziemię. Wyglądał jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Gdy podniósł spojrzenie, Barnesa już nie było.
~***~
Odgarnęła opadające na twarz włosy i ponownie wzięła głęboki oddech. W myślach powtarzała sobie jak regułkę słowa, które chciała mu powiedzieć. Nie przywykła do tłumaczenia się przed kimkolwiek, tym bardziej było to dla niej krępujące i niekomfortowe. Serce kołatało jej w klatce piersiowej. Wypuściła powoli powietrze z płuc, starając się zapanować nad drżeniem rąk.
Co tak naprawdę chciała mu powiedzieć? Że go potrzebuje? Że czuje się słaba i że uważa się za tchórza? Że się boi, ale chce przełamać samą siebie i wyjść ze skorupy? Że chce go do siebie dopuścić?
Słowa wirowały w jej głowie tak, że niemalże czuła mdłości. Nienawidziła się za słabość. Odkąd opuściła garnizon, nie posądzała się o takie cherlactwo. Przecież jej dziurawe wspomnienia ukazywały obraz kobiety silnej, bezwzględnej, femme fatale. Ale to nie był prawdziwy wizerunek. To było odzwierciedlenie j e j. Tej ciemniejszej strony. Tej gorszej strony.
Wyprostowała się i fałszywie spokojnym krokiem ruszyła do jego pokoju. Miała nadzieję go tam spotkać. Z każdym krokiem denerwowała się coraz bardziej, jednocześnie rósł sprzeczny, dziwny spokój. Na pamięć znała wszelkie ozdoby, które znajdowały się na ścianach korytarzy prowadzących do jego pokoju. Palcami jednej ręki sunęła po gładkiej ścianie, czując jej przyjemny chłód. Jej twarz na powrót ukazywała zimną obojętność i spokój. Była mistrzynią w maskowaniu emocji. Im dalej podążała, tym wyraźniejsze i bardziej głośne wydawały jej się głosy, dochodzące jakby z sąsiadujących pomieszczeń. Zmarszczyła brwi, gdy rozpoznała głos Kapitana. Jej ciało naprężyło się, włączając uśpiony od jakiegoś czasu tryb szpiega. Niezauważona przez nikogo przemknęła przez pomieszczenie, by być jak najbliżej Rogersa. Nigdy nie posądzałaby się o wścibstwo, jednak instynkt kazał jej dowiedzieć się, co aktualnie robi Steve. I z kim rozmawiał. Drugi głos był jej obcy, ale miała wrażenie, jakby już kiedyś go słyszała.
Wyjrzała zza uchylonych drzwi i wbiła wzrok w dwie postaci. Steven był zestresowany, jego twarz układała się w grymasie niezadowolenia, jakby wykrzywiona po spożyciu czegoś kwaśnego. Stał wyprostowany, z założonymi na piersi rękami, jakby potrzebował bezpieczeństwa. Przeniosła wzrok na drugiego mężczyznę, bruneta, który stał zwrócony plecami do niej. Z uwagą obserwowała ich dość ostrą wymianę zdań, lecz nie słyszała, co mówią. Miała wrażenie, że znajduje się pod wodą, gdzie nie jest w stanie usłyszeć dźwięków z powierzchni.
Gdy brunet obrócił się tak, że z łatwością dostrzegła jego twarz, jej serce zamarło. Miała wrażenie, że wcale tego serca tam nie było, jakby nagle wyparowało. Znała to stalowe spojrzenie. Ukryła się szybko za ścianą, zakrywając usta dłonią. Nagle dokładnie rozpoznała ten głos. Brzmiał jak świst przelatujących pocisków, jak chłód pistoletu w dłoni, jak szkarłat potoków krwi.
Nagle przez jej umysł zaczęły przewijać się martwe i nieodkryte dotychczas, fragmenty przeszłości. Światło odbijające się od jego metalowej protezy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy, dawno temu. Miał wtedy takie puste oczy. Nawet teraz czuła gniew i irytację, którymi obdarowywał każdego, na kogo spojrzał. Dotknęło to i jej i wtedy po raz pierwszy poczuła się słaba, gorsza i wściekła. Pamiętała szepty kolegów, gdy on tylko zjawiał się w garnizonie. Bo przecież był duchem. Był legendą, z którą oni, zwykłe podlotki, nie mogli się równać. Wciąż w uszach brzmiał drwiący i przesiąknięty zazdrością śmiech najlepszego z oddziału, który twierdził, że z łatwością pokonałby Zimową Zjawę.
Przypomniała sobie okrutny, bezlitosny ból i gorycz przegranej, gdy kazali jej się z nim zmierzyć po raz pierwszy. Pamiętała furię, którą odczuwała, gdy została upodlona do granic możliwości. Chłód metalu na swojej szyi, pragnienie śmierci i jej bliski, cichy szept. Zapamiętała wszystkie zwierzęce instynkty, które doszły do głosu, gdy walczyła z nim po raz drugi, a tym samym ostatni. Uderzała bez opamiętania, odczuwając dziką satysfakcję z zadawanego bólu. Tym razem porażka już tak nie bolała. Miała świadomość, że przez chwilę była od niego lepsza, bo zauważyła ziarno przerażenia w jego oczach, które znikło szybciej, niż się pojawiło. Przez moment poczuła się silniejsza od legendarnego zabójcy, przez lata stawianego im jako wzór do naśladowania.
Od tamtego czasu pragnęła być szybsza, silniejsza, brutalniejsza niż on. Dzika ambicja kazała jej stać się potworem, by, choć na chwilę, zabłysnąć. Żeby i jej imię wzbudzało szacunek i strach.
Dawny gniew rozgorzał w całym jej ciele. Znów poczuła się upodlona i znieważona. Zacisnęła mocno pięści, czując rozlewające się gorąco. Odchyliła głowę w tył, opierając ją o ścianę. Oddychała coraz szybciej, jednocześnie czując opór słabego organizmu. Zacisnęła szczękę, warcząc cicho, jak drapieżnik gotowy do ataku. Zatracała się w ciemności, przerywanej przebłyskami wspomnień. Po chwili była już nieświadoma tego, co robi, a raczej tego co planuje jej ciemniejsza strona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top