12. "To zbyt płytkie, Steve."
Ciemne słoje rozlegały się na całej powierzchni drzwi. Kolorem przypominały piękną, dojrzałą w słońcu karnację. Steve mógł dokładnie przyjrzeć się układowi owalnych linii na drzewie. Oparł czoło o chłodną powierzchnie i ponownie złapał za stalową klamkę.
— Hekate, otwórz, proszę — powiedział cicho, lecz na tyle doniośle, by głos przeszedł do następnego pomieszczenia.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Stał tak już dobre pół godziny, oczekując, że kobieta wpuści go do środka. Postanowił, że tym razem nie podda się tak szybko. Po raz kolejny delikatnie zapukał.
— Hekate, to nie była twoja wina, nie planowałaś nad sobą. Znajdziemy jakieś rozwiązanie. Pomożemy ci.
Tak jak podejrzewał, gdy atak minął, a kobieta została uwolniona, zamknęła się w pokoju i nie wychodziła już od kilku dni. Bezskutecznie próbował skontaktować się z nią w jakikolwiek sposób. Pukał, prosił, rozmawiał, groził, walił w drzwi i wiele innych. Kobieta jak nie reagowała na początku, tak robiła to nadal. Jedzenie podstawiali jej pod drzwi, niekiedy nawet go nie brała. Zupełnie odcięła się od świata.
— Wiem, że mnie słyszysz. Otwórz, proszę.
Znów delikatnie zapukał, oczekując choćby cienia odpowiedzi. Naprawdę zaczynał się martwić. Koledzy stwierdziliby, że jest nadopiekuńczy, lecz intuicja podpowiadała mu, że musi mieć ją na oku.
— W porządku, to ja tutaj sobie poczekam — powiedział, sięgając na podłodze koło drzwi.
Wodził wzrokiem po łączeniach paneli na podłodze, ponownie analizując sytuację sprzed tygodnia. Starał się wcielić w jej skórę, by zrozumieć, co czuła. Nie był wstanie tego pojąć, dobrze o tym wiedział. Jedną z nielicznych osób, która mogła ją zrozumieć był właśnie jego przyjaciel. Wiedział to, jednak wciąż wahał się, by poprosić go o pomoc, jak sugerowała Natasha.
W pewnej chwili usłyszał jak drzwi delikatnie się uchylają. Od razu zerwał się na równe nogi i niepewnie podszedł bliżej, zaglądając do środka. Hekate siedziała na skraju idealnie zaścielonego łóżka zwrócona plecami do niego. W pokoju panował nieskazitelny porządek, jakby nikt w nim nie mieszkał. Gołym okiem było widać wojskowe wychowanie. Usiadł na rogu od razu obok niej. Nie zwróciła na niego spojrzenia, wpatrywała się w dal, jakby zaczarowana. Steven wbił wzrok w podłogę i oparł się łokciami o kolana.
— Wiem, co chcesz powiedzieć, Steve — zaczęła cicho Hekate. — Ale wiem też, że nic mnie nie usprawiedliwia.
— To nieprawda — wciął się Kapitan. — Nie możesz obwiniać się za coś, co zrobiłaś, nie będąc tego świadoma. — Odważnie spojrzał jej w oczy, które od dawna powodowały na jego ciele dreszcze.
— Nie masz pewności, że byłam nieświadoma — stwierdziła smutno. — Równie dobrze mogłam udawać. Wiesz, że jestem zdolna do wszystkiego.
— Ufam ci — odparł Rogers.
— To błąd. — Odwróciła głowę z powrotem w stronę okna. Łuna chłodnego światła rozjaśniała jej oblicze. Skóra wydawała się znacznie bledsza niż zaledwie kilka miesięcy temu, gdy do nich trafiła. Tatuaże ciągnące się po jej ciele również zaczęły tracić barwę. — Nie ufa się takim jak ja.
Kapitan westchnął cicho.
— Zrobię wszystko żeby ci pomóc, wiesz o tym.
Kobieta wstała i podeszła bliżej szyby.
— Wiem. I tego właśnie nie mogę zrozumieć. Steve, masz własne życie, własne problemy, własne sprawy. Dlaczego marnujesz swój czas na mnie? Świat potrzebuje Kapitana Ameryki. Nie zajmuj się mną kosztem ich bezpieczeństwa.
Rogers umilkł na chwilę, jakby trawiąc słowa Hekate.
— Tyle, że ja chcę marnować swój czas na ciebie. Nie pragnę być wielkim Kapitanem Ameryką. Jestem też Steve'em Rogersem. — Jego głos był markotny i trochę niepewny.
Brunetka odwróciła się, badając uważnie wzrokiem jego twarz. Cień, który wytwarzało jej ciało zakrywał część jego postaci. Nie widziała w nim fałszerstwa, obłudy czy dwulicowości. Był niewinny, bezbronny, naiwny. Pragnęła zrzucić swój pancerz i stać się taką jak on.
— Też jestem słaby, Hekate — powiedział, wstając i podchodząc bliżej.
Stanął przed nią w odległości kilkunastu centymetrów. Przez chwilę uważnie mierzyli się wzrokiem, wyłapując wszystkie defekty twarzy. Hekate zauważyła nieudolnie zamaskowane wory pod oczami, świadczące o wielu nieprzespanych nocach. Steven rzeczywiście był blady i jakiś taki smutny z twarzy. Może faktycznie był słaby — jak ona. Rogers spostrzegł dziesiątki drobnych blizn na jej twarzy, szyi, dłoniach. Domyślał się, że na całym ciele ma ich rozsiane setki. Niczym gwiazdy łączące się w konstelacje na niebie. Zauważył, że jeden z zębów ma zastąpione metalowym implantem. Żadne z nich nie było idealne, a oczekiwano od nich bycia perfekcyjnym.
Steve powoli wyciągnął dłoń i delikatnie chwycił ją za przedramię, sunąc w dół. Kobieta momentalnie zesztywniała i mocno zacisnęła powieki.
— Nie dotykaj mnie, proszę — wyszeptała, próbując zapanować nad oddechem.
Rogers zaskoczony cofnął rękę. Momentalnie zalała go fala wyrzutów sumienia. Po co ją dotykał? Trzeba było być bardziej cierpliwym. Teraz znów zamknie się w sobie.
— Nie dotykaj mnie bez uprzedzenia, Steve.
W milczeniu pokiwał głową, po czym zwrócił się do wyjścia.
— Popracujemy nad tym — rzucił, będąc już przy drzwiach.
Gdy wyszedł, Hekate odetchnęła. Otworzyła oczy, po czym skupiła wzrok na swoim odbiciu w wielkim oknie. Nie była idealna. Złapała się za miejsce, które chwile temu dotykał Steve. Parzył ją ten dotyk. Patrzył jak rozżarzony węgiel przytknięty do skóry. Jednak poczuła ciepło w klatce piersiowej. Co znaczyło to dziwne ciepło?
~***~
Kamienica nie była zbyt wysoka. Była zwykłą przestrzenną bryłą, ze starą elewacją i powybijanymi gdzieniegdzie oknami. Co prawda nie zachęcała do wejścia, ale Steve widział już gorsze. Dookoła krzywego płotu z siatki kręciło się kilka bezpańskich psów, wyglądem przypominających piekielne istoty. Wiatr wygrywał melodie między ciemnymi liśćmi ogromnych drzew. Okolica nie sprzyjała zwiedzaniu, lecz Kapitan nic sobie z tego nie robił. Przybył tu z misją i zamierzał ją wykonać.
Powolnym krokiem ruszył ku niedomkniętym drzwiom wejściowym. Wnętrze budynku nie różniło się od dziedzińca pod względem stanu. Po wejściu w gościa uderzał smród stęchlizny i pleśni. Na bielonych ścianach widać było zacieki, obdrapania i czarne rysy. Rogers ruszył na piętro. Każdy stopień skrzypiał ostrzegawczo, gdy się na niego wchodziło. Na całej klatce schodowej panował półmrok przecinany przez światło z wąskich okienek tuż przy suficie. Te również nie były najczystsze. Zdechłe owady pokrywały dużą część krzywego parapetu. Od razu obok stał słoik z pożółkłą wodą, w której pływało kilka wypalonych papierosów i jeszcze więcej owadzich zwłok. Steven był autentycznie pod wrażeniem osoby, której udało się umieścić tam to naczynie. Chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce, ruszył dużo szybszym krokiem, pokonując po kilka stopni na raz.
W końcu stanął przed drzwiami z wyznaczonym numerkiem, który notabene napisany był na małej karteczce przyklejonej na taśmę izolacyjną. Przez chwilę wpatrywał się w krzywe cyferki, jakby zastanawiając się czy na pewno chce tam wchodzić. Przezwyciężył jednak wszelkie opory i doniośle zapukał. Odczekał chwilę, wpatrując się w obklejoną dziwną substancją klamkę, po czym ponownie zapukał. Gdy po raz kolejny chciał zawiadomić o swoim przybyciu, usłyszał bardzo cichy odgłos ze środka. Drzwi uchyliły się nieznacznie, a Kapitan zobaczył jedynie błysk oka.
— Co tu robisz i czego chcesz? — warknęła zachrypiałym głosem postać zza drzwi.
— Przyszedłem porozmawiać — odpowiedział pewnym i opanowany tonem.
— Nie sądzę, żebyśmy mieli o czym rozmawiać. — Drzwi już prawie się zamknęły, jednak Rogers zdążył wetknąć stopę pomiędzy nie a framugę.
— Nalegam — odparł z samym sobie nieznanym uporem.
Po chwili złowrogiego mierzenia się wzrokiem, drzwi ustąpiły, a postać zniknęła wewnątrz mieszkania. Kapitan wszedł do środka.
Zapach nie różnił się za bardzo od tego z korytarza. Wymieszany był jedynie ze świeżym smrodem dymu papierosowego i tanimi męskimi perfumami. W mieszkaniu panował bałagan, co było naprawdę delikatnym określeniem. Puszki po piwie, napojach energetycznych, wypalone papierosy i ubrania walały się po kątach. Zlew w kuchni pękał od ilości przetrzymywanych w nim naczyń, a na blatach aż kleiło się od brudu.
— Zaproponowałbym ci kawę, ale akurat wyszła — powiedział mężczyzna, nie racząc nawet na niego spojrzeć.
— Bucky — zaczął Kapitan.
Mężczyzna spojrzał na niego bystrym wzrokiem. Nie takiego przyjaciela Steve sobie wyobrażał. Wiedział, że może być ciężko, ale na dobrą sprawę Barnes wyglądał jak bezdomny. Długie, przetłuszczone włosy związał w chaotyczny kok na potylicy, z którego wystawały pojedyncze pasma. Był nieogolony, a według przypuszczeń Kapitana, ubrania zmienił kilka dobrych dni temu.
— Co? — warknął jakby ze zniecierpliwieniem.
— Co się z tobą stało? — Steven zmarszczył brwi.
— Żyję, jak widzisz — odparł drwiąco Bucky. — Nie narzekam, choć ci z pod siódemki mogliby zachowywać się ciszej.
— Nie nabierzesz mnie — westchnął Kapitan, opierając się ramieniem o szafkę.
— Doprawdy — prychnął Barnes. Wyciągnął z pudełka papierosa i odpalił go od kuchenki gazowej. Zaciągnął się dymem i chwilę przetrzymał go w płucach. Ostre światło jarzeniówek prześlizgiwało się po jego metalowej ręce. — Po co przyszedłeś? — zapytał, wydychając trujący dym.
— Porozmawiać — powtórzył Rogers. — Mam dla ciebie propozycję.
Bucky uniósł prowokacyjnie brew.
— Co możesz mieć mi do zaoferowania?
— W zasadzie to potrzebuję twojej pomocy.
Nim Steve zdążył dokończyć Barnes przerwał mu histerycznym śmiechem. Brzmiał zupełnie jak chory psychicznie człowiek. Kapitan zaczynał żałować, że w ogóle do niego przyszedł. Może to nie był już jego przyjaciel?
— Czekaj, Steve, zniżasz się do mojego poziomu i prosisz mnie o pomoc? — zadrwił Bucky, patrząc mu prosto w oczy.
— Nigdy nie stawiałem siebie nad tobą. — Bronił się Rogers.
— Tak? To dlaczego ja gniję tutaj, a ty wylegujesz się w luksusowym apartamentowcu, co?
— To nie tak, Bucky. Dobrze wiesz, że podjęliśmy tę decyzję razem — odparł Steve dużo bardziej szorstkim głosem. Może i tęsknił za Barnesem, ale nie pozwalało mu to na bezkarne odwracanie kota ogonem.
— A jaki ja miałem wybór? — Rozzłościł się brunet.
— Mogłeś zostać z nami. Oferowałem ci pomoc.
— I miałbym żyć razem z tymi twoimi gburowatymi przyjaciółmi? Zastanów się, co mówisz, Steve. — Barnes z nerwów rozgniótł papierosa o blat jednej z szafek.
— Dałem ci wybór — powiedział już spokojniej Steve — wybrałeś życie w samotności. Nie kwestionowałem tego, choć było mi ciężko.
— Myślisz, że nie żałuję tego wyboru? Myślisz, że dobrze mi w tej zapchlonej dziurze? — zapytał bezradnie Barnes, opadając na najbliższy taboret.
Zapanowała chwila milczenia, przerywana ciężkim oddechem gospodarza. Steven czuł się niezręcznie. Sam od tygodni czuł rosnące wyrzuty sumienia z tego, że zostawił Barnesa samego, choć było to zgodne z wolą bruneta. Wbił wzrok w zszarzałe płytki na podłodze. Fugi były czarne od brudu, a gdzieniegdzie leżał rozgnieciony papieros i zużyte zapałki.
— Jaką masz do mnie prośbę? — Piętrzącą się ciszę pierwszy przerwał Bucky.
— Mam problem, a raczej wszyscy go mamy.
— Domyślam się, Steve. Raczej nie przyszedłbyś do mnie żeby podzielić się radosnymi wieściami, mówiąc, że potrzebujesz pomocy. — Brunet podniósł wzrok na przyjaciela.
Kapitan puścił tę uwagę mimo uszu.
— Jakiś czas temu uratowaliśmy pewną kobietę z bazy niedaleko Mińska. Przypuszczamy, że była tam nieludzko traktowana, ale tak naprawdę niczego nie wiemy, bo straciła pamięć. Jednak bardzo często nawiedzają ją wspomnienia z pobytu w bazie. Można powiedzieć, że ma dwie osobowości: normalną osobę, która jest bardzo zagubiona i bezwzględnego żołnierza-mordercę. Co jakiś czas ta druga przejmuje kontrolę, a ona sama nie potrafi z tym walczyć. Boi się dotyku, odsuwa się od innych, obawiając się ich skrzywdzić.
Bucky uważnie słuchał wypowiedzi Steve'a. Przez cały czas, gdy Kapitan mówił, Barnes nawet nie drgnął.
— Jej historia jej ci znajoma, prawda? — zapytał na koniec Steven.
— Co według ciebie miałbym zrobić?
— Pomóc jej. Tylko ty jesteś w stanie ją zrozumieć. Gdyby to nie było konieczne, nie fatygowałbym cię.
Brunet przez chwilę milczał, kontemplując słowa przyjaciela.
— Co miałbym w zamian?
— Wynagrodziłbym cię, jeśli pragniesz pieniędzy — odparł poważnie Kapitan.
— To zbyt płytkie, Steve. Pieniądze są do dupy. Jestem w stanie ukraść, czego sobie tylko zapragnę.
Rogers pokiwał głową.
— Mógłbyś się stąd wyrwać — zaproponował. — Wróciłbyś do żywych, a dobrze wiem, że nienawidzisz tego miejsca.
— Nie możesz mi niczego zaoferować i ty dobrze o tym wiesz, Rogers. Zdajesz sobie sprawę również, że nauczyciel ze mnie żaden. Nie nadaję się na powiernika jakiejś kobiety z obozu, a tym bardziej nie zamierzam jej niańczyć. Nie obchodzisz mnie ani ty, ani ona. — Jego ton był bolesny i przesiąknięty jadem. — A teraz zrób mi przysługę i wyjdź.
Steve wpatrywał się w niego z rozczarowaniem. Zupełnie takim samym, z jakim Bucky nawiedzał go nocami. Przełknął głośno ślinę i odwrócił się do wyjścia.
— Zabiłeś mojego starego przyjaciela, Barnes. Zadusiłeś w sobie Bucky'ego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top