6. "I wy chcecie naprawiać świat"
Hekate.
Hekate.
To imię rozbrzmiewało w jego głowie z ogromną siłą. Słyszał je co minutę, co sekundę. Na wspomnienie jej głosu przechodziły go dreszcze. Jak to się stało, że zaczęła tak mocno na niego oddziaływać?
Steven siedział na luksusowym, skórzanym fotelu, nieco się na nim kołysząc. Na kolanach trzymał stary szkicownik, który ostatnio wyciągnął z dna szafy. Sam nie wiedział, dlaczego nabrał chęci do rysowania. Może odezwała się w nim dawno zagubiona dusza artysty? W każdym razie pomysł nie był wcale taki zły. Szkicowanie dawało mu pewną dozę wolności. Tak, jakby poprzez ołówek i kawałek kartki mógł wylać z siebie całą frustrację i żal, nagromadzone w ciągu ostatnich dni. W tamtym momencie wydawało mu się, że przelewanie uczuć na papier może rzeczywiście pomóc.
W pewnej chwili usłyszał donośne pukanie. Oderwał wzrok od rysunku i spojrzał w stronę ciemnych drzwi.
— Proszę — powiedział.
Przez niewielką szparę między drzwiami a framugą, wytknął głowę Tony. Steve uniósł brwi ku górze, dziwiąc się, że Stark zapukał, zamiast bez skrępowania naruszyć jego przestrzeń osobistą, jak to miał w zwyczaju.
— Mogę? — Nim jednak Rogers zdążył cokolwiek powiedzieć, miliarder już znajdował się w pomieszczeniu. W dłoniach trzymał dwie szklanki z whiskey, które postawił przed Steve'em. Usiadł na fotelu obok, położył nogi na stół i uśmiechnął się nonszalancko.
— Czego chcesz? — zapytał Kapitan, zdając sobie sprawę, że Tony nie przyszedł bez powodu. Sam fakt, że Stark uśmiechał się podejrzanie, już dawał do myślenia.
— Nic — odparł brunet, wygładzając dłonią granatową marynarkę — Sądzisz, że nie mógłbym przyjść do ciebie bez ukrytych interesów?
— Nie — odparł szybko Kapitan, zamykając szkicownik i odkładając go na wypolerowany, biały blat stołu.
— Daj spokój, Steve — westchnął miliarder. — Przyszedłem porozmawiać.
Sięgnął po bursztynowy trunek i wręczył szklankę przyjacielowi. Sam na powrót rozsiadł się wygodnie w fotelu.
— To nic nie da, Tony. Dobrze wiesz, że nie uda ci się mnie upić — westchnął Kapitan, odstawiając szklankę z powrotem na blat.
— Więcej dla mnie — wzruszył ramionami brunet, po czym przelał zawartość naczynia do swojego.
— O czym chciałeś porozmawiać?
— Nie lubisz owijać w bawełnę, co Stevie? – Uśmiechnął się. Jego twarz wyglądała na nieco zamartwioną lub zamyśloną. — To zupełnie jak ja.
Rogers uważnie przyglądał się przyjacielowi. Starał się odgadnąć jego intencje, lecz Stark potrafił zachować pokerową twarz. Nic dziwnego. Gdyby nie jego chytrość, brak jakichkolwiek oporów i ponadprzeciętna inteligencja, Tony nie byłby tym, kim jest teraz. Nie byłby jednym z najbogatszych ludzi w kraju.
— Powiedz mi, co u ciebie — dodał, popijając napój.
— Po staremu — odparł cicho Kapitan.
Brunet zmierzył go bystrym spojrzeniem.
— Czyli?
— Natasha cię nasłała? — zapytał Steve z cieniem uśmiechu.
— Nikt mnie nie nasłał — oburzył się miliarder.
Rogers posłał mu znaczące spojrzenie. Doskonale wiedział, po co Tony fatygował się do niego. Romanoff bez wątpienia miała ogromną siłę przekonywania, której uległ nawet Stark.
— No dobrze, ale ona się o ciebie martwi. Wszyscy się o ciebie martwimy. — Wywrócił oczami w charakterystyczny dla niego sposób.
— Dlaczego? — zapytał Kapitan, pochylając się bliżej w stronę przyjaciela.
— Nie udawaj głupca, Steve. Widzę, co się z tobą ostatnio dzieję.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w zupełnej ciszy. Rogers nerwowo zaciskał dłonie na podłokietnikach. Nie chciał rozmawiać z kimkolwiek o swoich problemach. Uważał to za jak najbardziej intymną i osobistą sprawę.
— Dlaczego nie chcesz dać sobie pomóc — zapytał po chwili brunet.
— Nie ma takiej potrzeby — stwierdził cicho Kapitan.
Nie chciał być niemiły dla przyjaciela. Z drugiej strony pragnął zachować własne problemy dla siebie. Jak miałby powiedzieć Tony'emu o tym, że całymi nocami nie może zmrużyć oka, że boi się spać, by nie zobaczyć zawiedzionej twarzy przyjaciela? Żeby nie czuć miażdżących wyrzutów sumienia, dopadających go z każdej strony. Jak miał zburzyć w jego oczach idealny obraz Kapitana Ameryki?
— W takim razie, dlaczego całymi nocami krążysz jak upiór po wieży, dlaczego prawie nie jesz, dlaczego wykańczasz się na treningach i wreszcie, dlaczego tak dużo czasu spędzasz z Hekate? — Tony uniósł lekko głos.
Steven zacisnął mocno szczękę tak, że aż zabolały go zęby. Nie spodziewał się, że Stark tak dużo o nim wie. Zmarszczył brwi i zerwał się z fotela. Przeszedł do ogromnego okna i zaczął intensywnie wpatrywać się w dal. Krajobraz za oknem tak bardzo pasował do jego nastroju. Szaro. Smutno. Przygnębiająco.
— Wiesz, że nie uciekniesz przed problemami, prawda? — powiedział spokojniejszym już tonem Tony, podchodząc bliżej Rogersa — To nie jest sposób, Steve.
— Wyjdź — powiedział cicho Kapitan, nawet nie patrząc na przyjaciela.
Brunet zmarszczył brwi. Zaczął zaciskać i poluźniać pięści. Nie spodziewał się, że w Rogersie siedzi tak uparty osioł. A może sam nie był przygotowany na odmowę. Przecież był Antonym Starkiem, jemu się nie odmawia.
— Powiedziałem wyjdź. — Tym razem Steven wbił chłodny wzrok w twarz przyjaciela, dając wyraz swojemu zniecierpliwieniu.
— Natasha miała rację — odparł miliarder — Ona nie przyniesie nam niczego dobrego.
Po tych słowach obrócił się i wyszedł z pomieszczenia.
Steve przymknął oczy, starając się uspokoić. Co miały znaczyć ostatnie słowa? Tony wywołał w jego umyśle jeszcze potężniejszą burzę, niż przed przyjściem. Przecież to właśnie ona była jego kołem ratunkowym. To ona dawała mu powód, by każdego dnia zwlekać się z łóżka. To właśnie dzięki niej czuł, że jeszcze żyje. Że nie jest starą duszą w młodym ciele, choć w rzeczywistości tak właśnie było. Powinien już dawno leżeć w piachu razem z resztą swojego oddziału. Powinien zginąć na polu walki z chwałą, póki był czas. Teraz już za późno.
Przechylił się do przodu i oparł się czołem o chłodną szybę. Głęboko wdychał powietrze do płuc. Gdyby chociaż na chwile mógł zapomnieć o otaczającym go świecie. Zabrali mu nawet możliwość upicia się. Zatracenia. Odebrali mu możliwość zapomnienia. Stał tak chwilę, wpatrując się w swoje stopy, czując pod palcami i na czole chłód szkła. Potrzebował innego ukojenia. Potrzebował wewnętrznego chłodu. Potrzebował jej.
Każdego razu, gdy zwracała spojrzenie w jego stronę, czuł, jakby topił się w błękitnych tęczówkach. Na nic zdawało się szamotanie, mordercza walka o tlen. Hekate pozbawiała go życia samym wzrokiem. Każdego razu tonął, bez szans na przetrwanie. Mimo wszystko kochał to uczucie. Tę wolność, ten spokój, ten ziąb.
Było jednak coś, czego pragnął jeszcze bardziej niż spokoju, który od niej bił. Chciał jej pomóc. Chciał, żeby otworzyła się przed nim. Co za pieprzony paradoks. Sam wzbraniał się przed pomocą ze strony przyjaciół i chował w sobie wszystkie problemy, a chciał, żeby brunetka zaufała mu na tyle, że bez krępacji powiedziałaby coś o sobie.
Wszedł do sterylnej sali i od razu skierował się w stronę miejsca, w którym przesiadywał pilnujący. Aktualnie był to Bruce. Banner podtrzymywał głowę na opartym o stolik łokciu. Widać było, że się męczy, że ma już dość bezsensownego wpatrywania się w kobietę. Gdy Steven zbliżył się do niego, podniósł wzrok i spojrzał na niego z nadzieją.
— Już czas na zmianę? — zapytał.
— Jeszcze nie, ale widzę jak się męczysz — powiedział Rogers — zastąpię cię.
Bruce wstał i przeciągnął się, rozprostowując zesztywniałe kości.
— Dzięki, Steve. Jestem ci winien przysługę. — Uśmiechnął się naukowiec.
— Nie ma problemu — odparł z cieniem uśmiechu Kapitan.
Został z nią sam na sam. Usiadł na krzesełku, na którym spędzał większość dnia i zerknął w stronę brunetki. Kobieta od jakiegoś czasu zaczynała zachowywać się co raz bardziej normalnie. Nie stała już całymi dniami na środku klatki, nie ruszając nawet najmniejszą częścią ciała. Zwykle krążyła po pomieszczeniu, czasem siadała, opierając się o szklaną ścianę, a nawet kładła się na metalowym łóżku. I choć wciąż odzywała się zdawkowo, to widać było ogromny progres. Może pogodziła się z tym, że jest uwięziona i że uporem nic nie zdziała.
W tamtym momencie siedziała po turecku pod ścianą i z charakterystyczną sobie obojętnością, patrzała przed siebie. Gdy Rogers wygodniej usadowił się na siedzeniu, brunetka spojrzała w jego stronę. Znów poczuł bolesne dreszcze, wstrząsające całym jego ciałem. Znów poczuł, że traci grunt pod stopami. Jej wzrok był ciężki, a zarazem zbawienny. Całym sobą pragnął przebywać w tym stanie, kiedy popada z skrajności w skrajność. Z piekielnego bólu w niewyobrażalną ulgę. Chyba powoli stawał się masochistą.
— Witaj — powiedziała, nie spuszczając z niego oka.
Steven miał wrażenie, że się przesłyszał. Hekate zaczęła rozmowę. Niedostępna i zadumana brunetka wypowiedziała słowa powitania jako pierwsza. Rogers czuł jakby nagle wyparował mu mózg. Nie mógł wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, a zamiast tego wpatrywał się w nią z lekko uchylonymi ustami.
— Witaj — powtórzyła. — Zgubiłeś język? — zapytała po kolejnej chwili ciszy.
Kapitan otrząsnął się z chwilowego otępienia. W myślach zganił się za nietaktowne zachowanie. Jak Hekate ma mu zaufać, skoro on zachowuje się jak upośledzony umysłowo? Wstał i powolnym krokiem zbliżył się do ściany, o którą się opierała.
— Cześć — powiedział niepewnie. Nie miał pojęcia jak ma się zachować, rozmawiając z osobą, którą po kryjomu niemalże ubóstwiał.
— Jak się nazywasz?
Brunetka wydawała się być zupełnie inną, niż pokazywała. Jej słowa nie ociekały jadem, nie druzgotały. Przeciwnie, wyglądała jakby chciała porozmawiać z nim, szczerze, po przyjacielsku. Zachowywała się jak najnormalniejszy człowiek, nie jak żołnierz, który dopiero co wydostał się z garnizonu.
— Steve — odpowiedział cicho.
— Miło mi cię poznać, Steve. — Cały czas wbijała w niego bystre spojrzenie, badając zmiany zachodzące w jego zachowaniu. — Powiedz mi coś o sobie — dodała.
Rogers zmrużył oczy. W jego umyśle zapaliła się czerwona lampka. Hekate tylko zgrywa miłą i niewinną, żeby w rzeczywistości wyłudzić od niego informacje.
— A może ty opowiedz mi o sobie — powiedział, zakładając dłonie za siebie.
— Co można powiedzieć o tak nudnej osobie, jak ja? Twoja postać wydaje mi się bardziej intrygująca.
Kapitan instynktownie odsunął się o krok od szkła. Mimo, że z pozoru kobieta wydawała się być zupełnie niegroźna, w rzeczywistości mogło być zupełnie inaczej.
— Boisz się mnie. — Bardziej stwierdziła niż zapytała.
— Nie sprowokujesz mnie — stwierdził pewniejszym już głosem.
— Doprawdy? — zapytała z wyraźną kpiną. —Czy nie sprowokowałam cię, żebyś tu przychodził? Myślisz, że nie wiem, dlaczego tak często tu jesteś? Błagam cię, nawet twoi kolorowi przyjaciele to widzą. Jesteś jak otwarta księga, z której tak łatwo czytać. — Głos miała nienaturalnie oziębły, spokojny.
Jej słowa wypalały się w jego umyśle. Co chwilę zaciskał i poluźniał szczękę, powstrzymując się od zbędnych komentarzy. To prawda, dał się omamić. Zupełnie nieświadomie robił to, co ona chciała.
— Dlaczego taka jesteś?
Kobieta zgrabnie wstała z miejsca, wyrównując z nim spojrzenie. Przybrała swoją tradycyjną maskę, z którą tak rzadko się rozstawała.
— Jesteście zabawni. Wy i wasze problemy — syknęła cicho. — Sądzicie, że wiecie wszystko, że cały świat wam się należy. Bzdura. Zachowujecie się jak banda dzieciaków, która bawi się w dorosłych.
Każde jej słowo było jak uderzenie w policzek. A najgorsze było to, że miała rację. Zachowywali się jak egoiści. Sądzili, że wiedzą najlepiej, a w rzeczywistości tylko sprawiali złudne wrażenie. Obłuda stała się ich drugim imieniem, a przecież to właśnie jej starali się unikać. Nie tylko on był pełen sprzeczności.
— Spójrz mi w twarz i powiedz, że nie mam racji. — Podeszła bliżej szklanej powłoki.
Nic nie odpowiedział. Miała rację. Najbardziej bolał fakt, że to właśnie ona mu to uświadomiła. Uświadomiła mu jak wadliwym są zespołem.
— I wy chcecie naprawiać świat — prychnęła z pogardą, po czym obróciła się plecami do niego.
— Przynajmniej się staramy — odpowiedział cicho. Tak cicho, że ledwo sam się usłyszał.
— Tak, powiedz to tym, którzy dzięki waszej pomocy, wąchają kwiatki od spodu — obróciła delikatnie głowę w bok, by jeszcze raz na niego spojrzeć. — Możesz jeszcze przekazać twojej koleżance, czarownicy, że lepsi od niej próbowali mnie złamać.
Witajcie!
Serwuje Wam dzisiaj całkiem sporej długości rozdział.
Postaram w najbliższym czasie wrócić na Watt. (Tak, w końcu raczyłam się ogarnąć). Mam nadzieję, że wena przyjdzie do mnie i zostanie na dłużej tak, jakbym chciała. Wciąż chodzi za mną chęć do pisania i prawdopodobnym jest, że urodzi się z tego jakiś shot.
Btw, zapraszam na ostatnio opublikowany shot: "Jesteśmy jak te kwiaty".
Gwiazdkujcie, komentujcie ♥
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top