13. "Kolejna maska na jej twarzy"

— Nie udało się. — Usłyszała zrezygnowany głos Steve'a.

— To znaczy? — Kolejny głos. Był ciepły i przyjemny dla ucha, w przeciwieństwie do kobiety, do której należał.

— Wpuścił mnie do środka, co uważam za bardzo duży sukces, ale nie dał się przekonać. Gwoli ścisłości odrzucił ten pomysł, Hekate i mnie. Stwierdził, że nie mam mu niczego ciekawego do zaoferowania, co sam mógłby zdobyć.

— Materialista. Typowy Barnes. — W głosie Wdowy było słychać zastanowienie. — Mówił coś jeszcze?

— Nie za dużo, pozwolił mi opowiedzieć o Hekate i skomentował to krótko. I tak się dziwie, że w ogóle wpuścił mnie do środka. — Ton Steve'a był smutny i zrezygnowany.

— Nie martw się nim. — Hekate niemal widziała jak Natasha pocieszająco kładzie mu dłoń na ramieniu. — Musimy wymyślić nowy sposób, żeby jej pomóc.

Nastała chwila ciszy, którą przerwał dźwięk powiadomienia jakby z komórki.

— Wzywają mnie — poinformowała obojętnym tonem Romanoff.

Przez eter przeszedł odgłos stukania obcasami o płytki.

Hekate zsunęła się głębiej w wygodnym fotelu. Choć nie widziała ich, precyzyjnie mogła określić ich położenie, nawet samą mimikę. Obróciła głowę w stronę ogromnego okna. Przyjrzała się swojemu nikłemu odbiciu w szkle. Nienaturalnie błękitne i jasne oczy najbardziej wybijały się na obrazie jej twarzy. Z zupełną obojętnością wodziła wzrokiem po ciągu dziwnych znaków na policzku, pojedynczych przebarwieniach twarzy, głębokiej bliźnie na czole i ciemnych worach pod oczami. Zauważyła u siebie nawet pierwsze zmarszczki, w kącikach oczu. Od jakiegoś czasu pomiędzy kruczoczarnymi, sianowatymi włosami pojawiały się blond refleksy, których wcześniej nie widziała. Najwidoczniej przebywanie poza garnizonem wpływało destrukcyjnie nie tylko na jej psychikę.

W momencie, gdy Kapitan wyłonił się zza ściany, zwróciła spojrzenie właśnie w tamtą stronę. Rogers szedł zamyślony ze zwieszoną głową, a gdy ją spostrzegł, gwałtownie się zatrzymał. Zmierzył ją dziwnym, nieobecnym wzrokiem, jakby w rzeczywistości jej nie widział. Jakby na jej miejscu siedział ktoś inny.

— Hekate — wydusił z siebie w końcu. — Długo tu siedzisz?

— Chwilę — odpowiedziała bez namysłu, uważnie obserwując jego twarz.

— Potrzebujesz czegoś? — zapytał, podchodząc bliżej.

Zaprzeczyła w milczeniu głową, cały czas wbijając w niego wzrok. Wydawał jej się inny. Bardziej przybity. Może chodziło o tego podejrzanie znajomo brzmiącego Barnesa? Nie wiedzieć czemu chciała poznać powód tak złego samopoczucia Kapitana. Może uruchomił się u niej jakiś ludzki odruch, który kazał jej chronić Steve'a tak, jak on opiekował się nią?

— Jakbyś jednak potrzebowała pomocy, to wiesz gdzie mnie szukać — dodał, ruszając w dalszą drogę.

Gdy ją minął, Hekate ponownie przeanalizowała całą sytuację, włącznie z podsłuchaną rozmową między Rogersem a Romanoff. Tak naprawdę to miała do niego drobną sprawę, lecz teraz została zepchnięta na dalszy plan.

~***~

Hekate po raz kolejny przewróciła się na drugi bok, nie mogąc zasnąć. Od kilku godzin bezskutecznie próbowała choć na chwilę odpocząć, lecz galopujące myśli nie pozwoliły jej na to. Zsunęła z siebie kołdrę i usiadła na skraju łóżka. Podłoga była zimna i przyjemnie chłodziła stopy. Kobieta oparła łokcie o kolana i ukryła twarz w dłoniach. Miliony światełek rozbłyskiwały na obrazie miasta nocą i rozjaśniały wnętrze jej pokoju. Mieszkając tutaj, dawno nie zaznała ciemności. Nowy Jork to miasto, które nie zna mroku. Przez chwilę powoli i głęboko wdychała ciężkie powietrze do płuc, jakby próbując zapanować nad zdradliwym ciałem. Ostatnie zdarzenia nie pozwoliły jej spać przez wiele nocy. Miała już dość bezczynnego wpatrywania się w sufit.

Wstała i bardzo cicho podeszła do drzwi. Gdy dopiero zaczynała z nimi mieszkać, co noc stawiali jakiegoś wartownika. Czasem nawet zamykali ją w szklanym więzieniu. Rozumiała to. Sama nie była w stanie sobie zaufać. Z czasem jednak, gdy jej ataki zdarzały się rzadziej, zdarzały się dni, gdy spała „samotnie". Doceniała ich zaufanie, a przynajmniej się starała.

Wyszła na korytarz i ruszyła przed siebie, mijając dobrze znane obrazy, dziwne, finezyjne rzeźby i najróżniejsze rośliny doniczkowe. Szła powoli, jednak dokładnie wiedząc dokąd zmierza. Nie wiedziała co kierowało nią, gdy podążała do jego pokoju. Stała przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w ciemne drewno, z którego były zrobione drzwi. Złapała za klamkę i weszła do środka.

Wnętrze było równie ciemne jak jej pokój. Pachniało w nim męskimi perfumami, drewnem i odświeżaczem powietrza. Zostawiła uchylone drzwi, by w razie potrzeby szybko uciec. Widziała, że mężczyzna leży w łóżku, ale nie słyszała miarowego oddechu. Niczym idealny szpieg zakradła się bliżej i usiadła na jednym z foteli, mając doskonały widok na łóżko. Prześlizgnęła wzrokiem po najbliższym stoliku, na którym leżało kilka ładnie oprawionych zeszytów i pióro.

— Hekate — usłyszała szept. Gwałtownie skierowała wzrok na postać Kapitana, siedzącego na łóżku, spinając mięśnie, gotowa do ucieczki.

Cicho przełknęła ślinę. Wewnątrz siebie ganiła się za to, że do niego przyszła. Działała tak lekkomyślnie.

— Czy coś się stało? — zapytał, uważnie się jej przyglądając.

Widziała błyski w jego oczach. Zaprzeczyła skinieniem głowy, wbijając wzrok w podłogę. Tak naprawdę nie wiedziała, dlaczego do niego przyszła. Nie mogła spać? To takie płytkie i żenujące. To przyznanie się do słabości.

— Nie mogłam zasnąć — powiedziała cicho. Musiała przełknąć tę gorzką niedoskonałość.

— Rozumiem — odpowiedział Steve, ciesząc się w duchu, że przyszła do niego, gdy miała problem. Nawet z bezsennością. — Co cię męczy?

— Chciałam zapytać o to ciebie. — Podniosła na niego wzrok.

W półmroku jego twarz wydawała się jeszcze bardziej zamyślona i przygnębiona.

— Co masz na myśli? — zapytał po chwili ciszy.

— Kim jest Barnes?

Na dźwięk nazwiska Steve zesztywniał nieco. Hekata dokładnie to zauważyła. Zacisnął mocniej szczękę i napiął mięśnie.

— To mój przyjaciel — odpowiedział niemal bezgłośnie. — Bucky jest, albo był moim najlepszym przyjacielem.

— Przepraszam — powiedziała po chwili ciszy, zdając sobie sprawę, że weszła na grząski grunt. — Nie chciałam być wścibska.

— Nic się nie stało — odparł Steve z cichym westchnieniem.

Hekate wpatrywała się w jego przygarbioną posturę, połowicznie oświetloną przez łunę bijącą zza okna. Włosy miał rozczochrane, a szara koszulka, którą miał na sobie, luźno zwisała z jego ramion. Wyglądał jak marmurowy posąg myśliciela, który na swoich barkach ma problemy całego świata. Steve rzeczywiście zdawał się mieć piętrzące się stosy trosk.

— Znaliśmy się od dawna — powiedział szeptem po dłuższej ciszy. — Był dla mnie jak starszy brat. Był dla mnie rodziną. Lepszej nie mogłem sobie wymarzyć. Chronił mnie i starał się wyprowadzić na ludzi. — Gdy mówił, Hekate zauważyła, że na jego ustach błądzi delikatny uśmiech. Sentymentalny uśmiech.

Mówiąc, przypominał sobie kolejne etapy swojego życia. Dziwne dreszcze przechodziły po jego ciele z każdym słowem przywołującym przeszłość. Na nowo odczuł ból, żal, radość, nadzieję. Znów odnajdywał w sobie emocje związane z Buckym. Czuł ulgę, że może opowiedzieć komuś o tym, co gnębi go od miesięcy.

— Gdy go odnalazłem, przez jakiś czas mieszkał tutaj. Nie mógł jednak znieść życia z nimi wszystkimi. A może ze mną? Zawarliśmy wtedy umowę. Warto dodać, że to Bucky stawiał warunki, a ja nie potrafiłem się postawić. Zawsze mu ulegałem. Powiedział, że nie da rady tak dłużej ciągnąć i chce żyć na własną rękę. Kazał mi obiecać, że nie będę go szukać. Podczas gdy mieszkał u nas, staraliśmy się pomóc mu zapanować nad sobą. Gdy odchodził zobowiązał się, że gdy tylko wyrządzi komukolwiek jakąś krzywdę lub odezwie się w nim dawny demon, dobrowolnie odda się w nasze ręce. Ufałem mu i przystanąłem na te warunki. Od tamtej pory słuch o nim zaginął. Nie wychylił się poza granice prawa, z czego jestem dumy.

Przystanął na chwilę, jakby dłużej się nad czymś zastanawiając. Toczył wewnętrzną walkę o własne tajemnice i głęboko skrywane żale.

— Często widziałem jego twarz. Przychodził do mnie nocami. Nic nie mówił, tylko patrzył na mnie z wyraźnym zawodem w oczach.

Wtedy przypomniało mu się, gdy jeszcze kilka godzin wcześniej zastał Hekate dokładnie w tym samym miejscu, w którym po raz pierwszy zobaczył Barnesa. Siedziała na tym samym fotelu, w niemalże tej samej pozycji. Podobieństwo uderzyło go w wielką siłą. Rzeczywiście byli podobni i Steve zdawał sobie sprawę, że Bucky jest w stanie jej pomóc. Nie wiedział tylko jak ma go do tego przekonać.

— Byłem u niego — powiedział, biorąc głęboki oddech. — Wczoraj. Wyglądał zupełnie inaczej, niż gdy ostatnio się widzieliśmy.

Zapanowała niezręczna cisza. Hekate nie śmiała się odezwać. Historia Kapitana przygniotła ją jak wielki głaz. Z drugiej jednak strony zazdrościła mu tego, że pamięta swoje życie. Ona widziała tylko czarną dziurę i urywki bolesnych wspomnień.

— Wyrzucił mnie. — Po tych słowach kobieta doznała wrażenia, że Rogers stał się jeszcze bardziej załamany. Wyglądał jakby przegrał walkę z życiem. — To moja wina, wiem o tym. Gdybym wtedy nie zgodził się na tamtą umowę, nic takiego by się nie wydarzyło. Nie byłby tak zgorzkniały.

Steven odkrył przed nią swoją duszę. Był nagi, obdarty ze wszystkiego, co w sobie nosił. Pokazał chowaną od dawna twarz, jednak nie czuł zawodu. Nawet jeśli Hekate nie zrozumiała go, nie żałował. Od samego początku miał do niej słabość.

— Nie powiedziałeś tego Natashy — stwierdziła smutno kobieta. — Dlaczego darzysz mnie tak wielkim zaufaniem?

— Wierzę w ciebie. Wierzę, że ci się uda. Wierzę, że jesteś dobra.

— To nieprawda — odparła cicho. Słowa ledwo przechodziły jej przez gardło, zaciśnięte przez nadmiar emocji. Uczuć, których nie znała.

Wstała gwałtownie i ruszyła w stronę wyjścia.

— Hekate — zawołał za nią, ale ona była już na korytarzu.

Niemalże biegła, byleby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu własnego pokoju. Gdy znalazła się już w środku, zamknęła drzwi i naparła na nie całym ciałem. Głośno wciągała powietrze do płuc, dysząc jakby przebiegła maraton. Była rozgorączkowana i rozpalona. Czuła jakby zaraz miała stracić kontrolę, jednak uczucie, którego teraz doświadczała, znacznie różniło się od tego, które przeżywała zwykle. Czuła żałość, gorycz i wewnętrzny żal do samej siebie. Chciała poznać całą gamę uczuć, które poznawała, jednak blokada w jej głowie nie pozwalała jej na to. Nie pozwalała jej dopuszczać do siebie, że może rzeczywiście jest dobra. Do osób jej pokroju nie powinno się przyklejać łatki „dobry".

Zsunęła się na podłogę i drżącymi rękoma zaczęła wycierać łzy płynące po twarzy. Nie wolno było jej ufać. Nie wolno było nazywać jej dobrą. Była zła, niegodziwa, postępowała nieetycznie i niemoralnie. Dla takich ludzi nie było miejsca na wolności.

A może takie myślenie było po prostu wygodne? Nie zmuszało do pracy nad sobą, nie niosło za sobą odpowiedzialności. Było kolejną maską na jej twarzy. Kamuflażem pozwalającym chronić i usprawiedliwiać własne tchórzostwo. Bała się zaakceptować wszystkie dobre zmiany, które zachodziły w jej organizmie, bo obawiała się, co może kryć się za czarną dziurą niepamięci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top