Rozdział 8

Obudziłam się z potwornym bólem głowy. Przed oczami stanął mi obraz wszystkich wydarzeń z wczorajszego dnia. Co ja narobiłam... Usiadłam na łóżku i spojrzałam przez okno. Po śmierci mamy zmieniłam się, nie powiem, że nie. Zaczęłam iprezować, przestałam się uczyć. Ale ostnimi czasy jes ze mną coraz gorzej. Łzy zaczęły płynać mi po policzku. Nie powinnam była dopuścić do bójki Trencha z Nathanielem, a co, jeśli to dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje uroiłam sobie? Może i Jed miał rację, zaczęłam przesadzać po zajściu z rozpędzonym samochodem. To też wydaje mi sie teraz jednym wielkim przypadkiem, bo przecież jakby komus przeszkadzało, że istnieje to już dawno mógłby mnie sprzątnąć, a z tego co się orientuję, to ciągle jeszcze żyje. Poszłam do łazienki i stanęłam przed lustrem. Jed... Dlaczego aż tak źle zareagowałam na jego przyjście z Amirą? Przetarłam ostatnią łzę, która spłynęła mi po policzku. Nie jestem głupia. Wiem, że ona specjalnie go tam wzięła, bo chciała mi dowalić. I... udało jej się, ale czy to był powód żebym musiała się aż tak upijać? Scarlett co się z Tobą dzieje! Skarciłam się w myślach. Wyszłam z łazienki i zeszłam po schodach na dół. Zauważyłam jakąś kartkę przyklejoną do lodówki Dziś wróce później, nie czekaj z kolacją, TATA. Zerwałam kartkę, zmięłam ją i wyrzuciłam do kosza. Ciekawe, jak długo już tam była... W tym samym czasie Snow, która spała na kanapie podbiegła do mnie i zaczęła się łasić do mojej nogi. 

- I znowu jesteśmy same - wzięłam ją na ręce - cieszysz się? - pomiziałam ją za uszkiem, na co zawsze odpowiadała mruczeniem, ale nie tym razem - tak, ja też się nie cieszę.

Odłożyłam kotkę na ziemię, bo ktoś dobijał się do drzwi.

- Kogo licho niesie w sobotę rano.

Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Jeda, który już był gotowy do kolejnego uderzenia w drzwi.

- Scarlett! - krzyknął zdyszany.

- Coś się stało? Biegałeś? - zapytałam trochę zdezorientowana.

- Chodź szybko. Twój tata. Pożar - nie mogłam zrozumieć o co mu chodzi, bo ledwo mówił, łapiąc oddech. 

- Jed! Co się stało! - krzyknęłam cała w nerwach. 

O jakim pożarze on do cholery mówił i co mój tata ma z tym wspólnego!

- Musimy i..- urwał w pół słowa, przyglądając mi się - musisz się ubrać i dopiero wtedy możemy iść - powiedział spokojnym tonem.

Jego newry chyba przeszły na mnie, bo chwyciłam kurtkę, wsunęłam na nogi wyspokie kozaki, i zamknęłam szybko za sobą drzwi. DObrze, że ubrałam grubą piżamę, bo bym zmarzła. 

Wsiedliśmy do samochodu Jeda i ruszyliśmy jak najszybciej się dało.

- Możesz mi w końcu powiedzieć, co się stało? - pytałam, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej. 

- Firma, w której pracuje Twój tata. Nie wiadomo z jakich przyczyn wybuchł pożar. Ciągle trwa akcja ratunkowa, nie zdołali wyciągnąć jeszcz wszystkich. Całe piętro, na którym pracował Twój tata stanęło w płomieniach.

Poczułam, że robi mi się słabo. Nie mogłam go stracić. Nie teraz, gdy go tak bardzo potrzebowałam... Jed zatrzymał samochód przed grupą ludzi, któzy z zainteresowaniem przyglądali się całem zdarzeniu. Tata pracował w wielkiej korporacji, w wysokim na kilka wielkich pięter wieżowcu. 

- Poczekaj tu na mnie, ja muszę zaparkować - powiedział JEd, po czym zosatawił mnie przed jednym z wozów strażackich.

- Proszę się odsunąć! - Ciągle krzyczał któyś ze strażaków lub policjantów.

- Zróbcie miejsce! 

Stałąm jak wryta i rpzglądąłam się dookoła. Pędzące karetki pogotowia na sygnale, wozy strażackie, radiowozy policjne. Wszystko jęło sie ogniem, a siły pożarnicze nie mogły sobie z nim poradzić. Nigdy nie widziałam tak wielkiego ognia. Wieżowiec był ogromny, a teraz wydawał się jeszcze większy.Piętro czwarte całe  było w ogniu. Nic z niego nie zosatnie, a co dopiero z ludźmi, którzy wciąż tam są.... Scarlett weź się w garść! Usłyszałam w głowie krzyk mojej podświadomości i natychmiast się otrząsłam. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że wynoszą na noszach jakąś osobę.

- Wszystkich udało się już ewakuować? - zapytałam kobietę, któa stała najbliżej mnie.

- Podobno ktoś jest jeszcze w  jednym z biur, ale ciężko jest się do niego dostać. Szukają Go.

- Go? - zapytałam oszołomiona.

- Tyle udało mi się podsłuchać. - odpowiedziała dumna, ze zdobytych informacji.

Pobiegłam w kierunku ułożonych karetek, gdzie lekarze udzielali pomocy wszystkim ewakuowanym. Ktoś płakał, inni oszołomieni tym wszystkim patrzyli ze zdumieniem na jeszcze do niedawna ich miejsce pracy.

- Patric Bannerman! - krzyknęłam w stronę lekarza, właśnie opatrywal rękę jakiejś kobiecie. 

- Nie można tu podchodzić, jeśli nie jest się z rodziny! - odkrzyknął, chcąc przekczyczeć huk i hałas, który był dookoła.

- To mój tata! On był w środku, gdy wybuchł pożar!

Lekarz spojrezał w kierunku grupki policjanrów, a potem na mnie.

- Oni robią listę ewakuowanych. Oni Ci powiedzą! - nie czekając ani chwili biegiem ruszyłam na drugi koniec ulicy. 

Nie było to łatwo, przepychać się przez tłumy ludzi, którzy za nic nie chcieli odstąpić swojego miejsca obserwacyjnego.

- Patric Bannerman - powiedziałam do jedego z policjantów.

- Proszę stąd iść! Przeszkadzasz w akcji ratunkowej! - odkrzyknął, gdy próbowałam przekroczyć żółtą taśmę, którą owinięty był cały budeynek dookoła.

- Proszę mi powiedzieć, czy jest już na zewnątrz! Był w środku, to mój tata! - krzyczałam do niego, chodź wiedzialam, że dobrze mnie słyszy.

Policjant wiedząc, o co mi chodzi podszedł bliżej z pokresloaną kartką na małej tekturce.

- Jeszcze raz nazwisko?

- Bannerman - odpwiedział trochę uspokojona.

Mężczyzna przejechał palcem po kartce i smutno pokiwał głową.

- Proszę czekać. Akcja ciągle trwa... - nie dałam mu skończyć, tylko przeskoczyłam żóltą wstęgę i nie zwracając na niego uwagi rzuciłam się w stronę głównego wejścia do budynku.

- Czekaj! Nie wolno tam wchodzić! - krzyczał za mną - Jesteś nieupoważniona!

Nie słuchałam go ,tylko biegłam dalej. Teraz to już nie tylko on krzyczał, ale wszyscy funkcjonaiusze, którzy się zorientowali, co chcę zrobić.

Nagle szarpnęło mnie do tyłu, bo któs złapał mnie za rękę. Zaczęłam się wierzgać, ale nic z tego.

- Puszczaj mnie! - krzyczałam do policjanta, ktory prowadziłnei w przeciwnym kierunku, niż główne wejście do budynku. 

- Puszczaj, słyszysz?! - zaczęłam uderzać go wolną ręką, ale na nic mi się to zdało.

- Uspokój się, bo każę Ci skuć w kajdanki! - usłyszałam spokojny głos policjanta.

- Mój tata tam jest... - zaczęłam szlochać.

- Patrz - zatrzymał się w pół drogi, bo właśnie strazak wyproawdził jakąś kobietę ze środka - Twojego tatę też zaraz yprowadzą. Już prawie wszyscy są ewakuowani. 

Mówił tak, żeby mnie pocieszyc, ale nie udało mu się to.

- Czekaj tu, zaraz do Ciebie podejdę - powiedział, zosatwaijąc mnie przy jednym z radiowozów i odszedł.

Chyba nie myślał, że będę grzecznie tu na niego czekać, gdy mój tata wciąż jest w środku. Znowu przeskoczyłam przez żółtą wstęgę i zaczęłam przepychać się przez tłum. Głównym wejściem się nie dostanę? To wejdę innym! Biegłam w stronę tylnego wejścia, gdzie było o wiele mniej gapiów niż z drugiej strony. Widok pożaru jednak był równie przerażający. Nie sugerowałam sie tym jednak i nie zwarzając na to, czy ktoś mnie zatrzyma czy nie rzuciłam się do drzwi. Tym razem mi się uda! 

Wpadłam do środka przez wywarzone drzwi. Ściany na parterze całe były oszklone, ale tylko z jednej strony. Jak lustro weneckie. Ujrzałam w oddali policjantów, którzy biegali dookoła samochodu, przy którym mnie zostawili. Szybko jednak się otrząsnęłam i wbiegłam do góry po schodach. Było tu bardzo gorąco i wszędzie pełno czarnego dymu, który im wyżej byłam tym bardziej uniemożliwiał oddychanie. Zobaczyłam kilku strażaków, którzy gasili płomienie po wschodniej części. Dużo gorzej było po drugiej stronie, tam gdzie byłam. Skręciłam w lewo i zaczęłam biec, co chwilę kaszląc, co było spowodowane gęstym dymem. Krzyknęłam wystraszona, gdy nagle spadła płonąca belka zaraz przede mną. Odetchnęła z ulgą, gdy nic mi się nie stało i delikatnie ją minęłam. Przeszłam do marszu. Wszystko dookoła mnie było w płomieniach.  Kobieta mówiła, że nie dało się do niego dotrzeć. Stanęłam przed jednym z gabinetów, przed którym leżało pełno płonącego gruzu.

- Tato! Jesteś tam? - krzyknęłam, z andzieją, że ktoś się doezwie.

Zaczęłam kaszleć, bo tu ogień był bardzo wielki. Albo się tam dostanę i go uratuję, albo oboje zginiemy. Zaraz za mną spadła kolejna część, która uniemożliwiła mi powrót. Nie dobrze. Ogień tlił się i był już coraz blżej mnie. Ostrożnie przeszłam obok płomieni, nie chcąć spalić sobie przy tym jakiejś części ciała. W całym budynku było ciemno, a dym jeszcze bardziej utrudniał wszystko. Byłam w środku pomieszcznia. Dookoła mnie cztery płonące ściany, podłoga cała w ogniu, na której było tyle wszystkiego płonącego, że ciężko było przejsć.

- Jest tu ktoś? - krzyknęłam - JEstem tu, by Cię wyciągąć! - rozejrzałam się dookoła i zaczęłam kaszleć.

Coraz bardziej brakowało mi świeżego powietrza i jak się okazało byłam tutaj sama. Bez nadziei na cokolwiek. Odwróciłam się i drogę zatarasował mi kawałek sufitu, który nagle spadł na mijesce, przez któr tutaj weszłam. Zaczęłam panikować, nie wiedząc, co robić. Wszystko się paliło. Ostatnim miejscem, gdzoe ogień jeszcze nie doszedł było to, gdzie teraz stałam.

- Pomocy! - zaczęłam głośno krzyczeć - niech, mi ktoś pomoże! tutaj jestem! - krzyczałam bez odzewu.

- Przepraszam tato, że nie zdołałam Cię uratwoać! - łzy spłenęły mi po policzku.

- Tak bardzo... - dym dał się we znaki.

Nie mogłam dlużej wytrzymać i upadłam kaszląc na płonąca podłogę. Nie mogłam złapać powietrza i zaczęłam się dusić. Bezsilna, pogodziłam się z tym, co ma się wydarzyć. Słyszałam tylko skwierczenie ognia i mój płytki oddech, przerywany kaszleniem i dusznościami. Poczułam, ze zaraz stracę przytomność, jednak zanim to nastąpiło ktoś wywarzył grodzące przejście gruzy, które z hukiem walnęły o podłogę. To pewnie strażacy przyszli mnie uratować! Ucieszyłam się w duchu, ale przed utratą przytomności zdołałam ujrzeć tylko jedną, czarną postać.

- Obudziła się - usłyszałam spokojny, a zarazem podekscytowany głos mojego przyjaciela, gdy powoli otworzyłąm oczy.

Rozejrzałam się dookoła. Jed siedział i patrzył na mnie dużymi, zielonymi oczyma, które błyszczały z radości. Na jego słowa odwróćiła się w moją stronę postać, która stałą przy drzwiach ze spószczoną głową.

- Scarlett. Tak się o Ciebie bałem - tak, to był mój tata.

Nie musiałam długo się zastanaiwać, żeby wiedzieć, gdzie jestem. Charakterystyczny zapach i wystrój mogły wskazywać tylko na jedno miejsce. Szpital. Nie cierpiałam tego miejsca, tak bardzo, że unikałam go szerokim łukiem. Podniosłam się na łokaciach.

- Jak się czujesz kochanie? - usłsyszałam ulgę w głosie taty.

- Co Ty tutaj robisz? Byłeś w biurze. Poszłam Cię szukać i ... - tata mi przerwał.

- Nie było mnie tam - podrapał się po głowie.

- Zostawie Was na razie samych - powiedział Jed i wyszedł za drzwi.

- Jak to Cię tam nie było? - zapytałam zdezoriantowana - To gdzie do cholery byłeś! - krzyknęłam na tate, który stał nad moim łóżkiem i wpatrywał się w okno. 

- Poznałem kogoś - mówił z zawahaniem tata.

- Jak to kogoś poznałeś? Gdzie byłeś! - byłąm coraz bardziej zdenerwowana.

Nie obchodzili mnei jego nowi znajomi, tylko to, gdzie on był, gdy powinien być w pracy.

- Scarlett. Poznałem kobietę - tata spojrzał na mnie ze smutną miną.

Zrobiłam wielkie oczy. Jak to poznał kobietę? Mamy nie ma dopiero kilka miesięcy, a on już chce się z kimś wiązać?

- Wyjdź stąd. - powiedziałam przez łzy.

- Scarlett... chciałem Ci o tym powiedzieć... - powiedział ze spuszczoną głową.

- Idź. - powiedziałam przez zęby.

Zrobił o co prosiłam,  a mi popłynęły łzy po policzku.

- Wszystko w porządku? - usłyszałam ciepły głos Jeda.

- Nie, nie jest w porządku! - krzyknęłam przez łzy - oszukiwał mnie!

Jed usiadł na skraju łóżka i mocno mnie przytulił.

- Okłamał mnie, nie był szczery - szlochałam cicho w jego ramię - przecież jestem jego córką...

- Ciii, będzie dobrze. Nie płacz - głaskał mnie po głowie i starał uspokoić. 

Otworzyłąm oczy, wszędzie panowała ciemność, poza małym światełkiem na korytarzu. Musiałam być nieźle wykończona, że zasnęłam w ramionach Jeda. Ujrzałam w kącie na krześle jakąś postać. 

- Jed? Ile czasu spałam?

- Kilka godzin - usłyszałam odpowiedź, ale głos nie należał do mojego przyjaciela. 

Przełknęłam głośno ślinę. Nie potrezebowałam światła, żeby rozpoznać do kogo należał ten niski, tajemniczy głos.

- Czego ode mnie chcesz. - powiedziałam pewnie.

Nie bałam się tego chłopaka. Byłam tak zła na tatę, że nie miałam nawet już siły na strach. Chłopak, który siedział na krześle wstał i podszedł do mojego łóżka.

- Chciałem sprawdzić, czy nic Ci nie jest - znowu był ubrany cały na czarno, więc trudno było mi dostrzec jego ruchy w ciemności, ale czułam, ze mi sie przygląda.

- Jak widzisz nic mmi nie jest, więc możesz już sobie iść - powiedziałam z nieukrywalną nie chęcia do chłopaka.

Tak, jak się spodziewałam, Nathaniel nie miał zamiaru wychodzić z tej sali tak szybko. 

- Po co właściwie tam poszłaś? - zapytał z niewyczuwalną ciekawością w głosie.

- Kim Ty w ogóle jesteś? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie takim samym tonem głosu co on - O co Ci chodzi?

- Widziałem Cię. - odpowiedział obojętnie.

- Gdzie mnie widziałeś? - będzie ciężej to z niego wyciągnąć niż przypuszczałam.

- Wtedy, jak weszłaś do płonącego budynku.

- Nie o tym mieliśmy rozmawiać. Miałeś mi powiedziec kim jesteś - starałam sie ukryć irytację w głosie.

- Poszedłem za Tobą, wiedziałem, że sobie tam nie poradzisz.

- Tak? A ciekawe skąd Ty to mogłeś wiedzieć! - nie dałam mu odpowiedzieć, tylko ciągłam dalej - bo mnie śledzisz i podglądasz, to chcesz powiedzieć? - zapytałam pewnym głosem.

Moment. Co on właśnie powiedział? Że poszedł za mną? Czarna postać...

- To byłeś Ty... - podniosłam się na łokciach. 

Chciałam mu się przyjrzeć, ale ta ciemność...

- Wiem, że życie jest dla Ciebie bardzo cenne, nie mogłem pozwolić Ci tam bezmyślnie spłonąć - odwrócił się i skierował do wyjścia.

- Czekaj! - krzyknęłam, mając do niego jeszcze jedno ważne pytanie, na któe musiał mi odpowiedzieć.

Nathaniel zatrzymał się, ale nie odwrócił w moim kierunku. Wiedziałam, że mogę zadać mu swoje pytanie.

- Skąd o tym wiesz? - zadałam to pytanie z ogromną nadzieją w głosie, z nadzieją, że odpowiw.

- Widziałem Cię - powiedział spokojnie.

- Tak wiem, ale ... - przerwał mi w pół słowa.

- Widziałem Cię wtedy na cmenatrzu - nie czekał na odpowiedź, tylko wyszedł z sali.

Opadłam na łóżko. No tak. Człowiek, który mi się przyglądał. Nathaniel wszystko wtedy widziiał, a może i nawet słyszał. Dostrzegłam małą lapkę na stoliku obok łóżka. No super. Teraz... Zapaliłam ją. Na stoliku leżały kwiaty wstawione do dzbanka i liścik. Otworzyłam go i przeczytałam. Mam wrażenie, że tylko jak śpisz to nie pakujesz się w jakieś kłopoty. Nie moge się już doczekać, żeby móc Cię pocałować. T. Uśmiechnęłam się i odłożyłam karteczkę na stolik. Trench był u mnie pewnie, jak spałam. To takie kochane z jego strony. Zrobiło mi się ciepło w brzuchu na myśl o jego ustach, ale szybko odgoniłam od siebie te myśli. Nie to teraz mam na głowie. Wzięłam swoją komórkę, która leżała obok wazonu. 

- Halo? - usłyszałam zaspany głos mojego przyjaciela.

- Jed. Kto mnie wyciągnął z tego płonącego wieżowca? - to nie tak, że nie wierzyłam Nathanielowi w to, co mówił... chciałam tylko być pewna na sto procent.

- Nathaniel, widział, że tam poszłaś i poszedł za Tobą - ziewnął - Ty nie powinnaś spać?

- Skąd on wiedział, że tam w ogóle jestem?

- Nie mogłem Cię znaleźć po tym, jak zaparkowałem samochód, a Ty nie poczekałaś na mnie... - powiedział z wyrzutem, ale od razu mówił dalej - zadzwoniłem po niego i przyjechał pomóc mi Cię szukać. Nie jest taki zły, jak myślisz - powiedział pewnie.

- Dzięki Jed. Chodźmy spać.

- Przyjadę jutro do Ciebie. Dobranoc.

- Dobranoc - odłożyłam telefon na stolik.

Może i Jed ma rację. Skoro on mu ufa, to ja też mogę zaryzykować. Będę musiała jeszcze tylko Trencha przekonac co do Nathaniela. Ziewnęłam głośno i znowu pogrążyłam się w śnie.

Komentujemy - gwiazdkujemy :D writerka 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top