#Dodatek 3. / James /

James Potter kochał najbardziej dwie rzeczy — dobre jedzenie i grę w quidditcha. Dobre jedzenie dlatego, że było po prostu dobre: na radość, na smutki, na oblany egzamin, wygrany mecz, rano, wieczorem, zawsze i wszędzie. Z quidditchem sprawa nieco się komplikowała, a im dłużej James myślał o swojej miłości do miotły, kafli, tłuczków i całej tej reszty, tym bardziej dochodził do wniosku, że składało się na nią tyle samo jego własnego wyboru, co narzuconego mu od urodzenia obowiązku.

Już jako mały dzieciak nie potrafił usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka minut, czytanie lektur w mugloskiej szkole przyprawiało go o dreszcze, a pisanie wypracowań o zawroty głowy. Nie lubił książek, monotonny głos nauczycieli usypiał go momentalnie, nie rozumiał, dlaczego do żabiego skrzeku nie wolno dodawać jagód goi, ani po jakiego diabła czarodzieje przez setki lat walczyli z goblinami o dziwaczne minerały poukrywane w jakichś zapyziałych kopalniach i, co najważniejsze, nigdy nie czuł szczególnej chęci, aby to zrozumieć. Gdy tylko zaczął być w stanie racjonalnie oceniać własne możliwości, przestał się łudzić, że kiedykolwiek zostanie naukowcem, aurorem, czy mistrzem zaklęć, a po pierwszym roku w Hogwarcie przestali się łudzić również jego rodzice. James Potter nie miał jednak zamiaru pozostać nikim. O nie. Zawsze chciał być KIMŚ, robić coś, co będzie wzbudzać niezachwiany podziw jego skromną osobą, coś wielkiego, inspirującego i, najlepiej, widowiskowego. Tak się złożyło, że natura podarowała mu w prezencie talent idealnie wpasowujący się w tę wizję — talent do quidditcha. Był szybki, zwinny, miał świetną orientację przestrzenną, umiał natychmiastowo reagować na zmiany otoczenia, nie bał się ludzi, nie przerażały go nowe wyzwania, a skupienie, które w szkolnych salach przywodziło na myśl galop niezbyt rozgarniętego chomika, na boisku wzrastało o stokroć. Meredith żartowała sobie czasami, że nauczyciele powinni pozwalać mu pisać egzaminy w powietrzu, bo dzięki temu zyskaliby nowego najlepszego ucznia. Śmiał się wtedy w głos, ale tak naprawdę było w tym sporo racji. To właśnie latając na miotle, zawieszony setki stóp nad ziemią, znajdując się z dala od zgiełku, z dala od gwaru rozmów, z dala od dziesiątek wpatrzonych w niego oczu myślał, obmyślał i wymyślał wszystko, co później wcielał w życie. Karmił się ciszą, pędem powietrza, bliskością nieba i samotnością, której nienawidził i którą zarazem kochał.

Tego dnia również musiał poukładać sobie w głowie kilka spraw. Spraw, które dotyczyły oczywiście Albusa i jego absurdalnego zachowania.
Unosił się na wysokości ostatnich rzędów trybun, gdzieś pomiędzy wieżą komentatorską a koszami bramkowymi, przy których czuwał ubrany w olbrzymią poliestrową kurtkę ich obrońca - Steve Andrews, i udawał, że analizuje postępy swojej drużyny podczas kolejnego, styczniowego treningu. Tak naprawdę analizował postępy Ablusa w stawaniu się nie-odludkiem, ale ani Steve Andrews ani reszta zespołu nie musieli o tym wiedzieć. Byli wystarczająco dobrzy i wystarczająco zmotywowani, by od czasu do czasu mógł pozwolić sobie na takie rzeczy.

— Kristi, źle się ustawiasz, mieliśmy grać w szyku dwa—jeden. Ofensywnie! Wracaj na swoje miejsce, bo przez ten przeklęty deszcz ze śniegiem nic nie widzę! Jak mam rzucać na ślepo, to przynajmniej powinienem wiedzieć gdzie! — Wściekły głos Finnigana rozniósł się echem po pustym stadionie. — James, powiedz jej coś!

— Tak, tak. Dwa-jeden, złote słowa — odkrzyknął James, zastanawiając się, czy nie powinien zabrać Albusa na męską rozmowę przy piwie. Pomysł wydawał się całkiem niezgorszy, z tym że najpierw zapewne musiałby go spetryfikować i własnoręcznie przetransportować na miejsce, a potem zatrzymać w tym samym miejscu za pomocą diabelskich sideł.

Kristi zaczęła wymachiwać ręką, wysyłając w kierunku Finnigana obraźliwe gesty. Bob, ich pałkarz, posłał w jej stronę tłuczek i zaśmiał się dziko, gdy piłka minęła o milimetry środkowy palec ścigającej. Twarz Kristi przybrała purpurowy odcień. W akompaniamencie gwizdów Arnolda, drugiego pałkarza, podleciała do Boba, po czym poczęła szarpać go za włosy. Steve Andrews zaczął klaskać.

Byli wspaniali. James pokładał w nich spore nadzieje - skorzy do pracy, skupieni na treningach, umiejący zapanować nad sobą nawet bez jego pomocy. Nie to, co biedny Albus... dwie lewe ręce do wszelkich kontaktów społecznych. Meredith twierdziła, że danie po galeonie kilkorgu uczniom w zamian za zakumplowanie się z jego bratem to lekka przesada, że niby przekupstwo, łapówka, czy jak brzydko to tam nazwała, ale aktualnie James nie był tego taki pewny. Może powinien przynajmniej spróbować...

Bob, który do tej pory przyjmował wyłącznie defensywną postawę, porzucił ten pomysł i złapawszy Kristi za łokcie, starał się odsunąć ją od siebie na bezpieczną odległość. Niestety palce dziewczyny wciąż pozostawały mocno zaciśnięte na jego rudych włosach, przez co obydwoje razem ze swoimi miotłami zaczęli niebezpiecznie wirować w powietrzu. Steve Andrews opuścił pole bramkowe i wywijał teraz radosne kółka wokół walczących partnerów, pokrzykując: „Kristi, Kristi". Arnold, cały już przemoczony od padającego nieprzerwanie przez przeszło trzy godziny deszczu ze śniegiem, dostał gruźliczego napadu kaszlu, rozsyłając wokół tysiące bakterii. Kit Oppel gonił gdzieś nad trybunami za złotym zniczem, nie zorientowawszy się, że już nikt prócz niego nie interesuje się meczem treningowym, a Finnigan, chcąc pomóc nieco Bobowi, zamachnął się z całych sił, posyłając kafla w kierunku miotły Kristi. Pech chciał, że w tym samym momencie dziewczyna całym ciałem rzuciła się na porządnie już wkurzonego Boba, a kafel zgrabnie minął walczących nastolatków i trafił prosto w głowę Jamesa. Prosto w głowę.

Przez moment pociemniało mu przed oczami, poczuł pulsujący ból w okolicy skroni, zapominając zupełnie, co robi i gdzie się znajduje.

— Albus... — wybełkotał głupio, dopiero po chwili orientując się, że cały czas unosi się nad szkolnym boiskiem do quidditcha.

Kristi momentalnie zapomniała o rudych włosach Boba i z lekkim przerażeniem w oczach podleciała do Jamesa, przykładając mu dłoń do czoła, na którym rósł z każdą sekundą coraz większy oraz coraz bardziej fioletowy siniak.

— Kapitanie, wszystko w porządku?! Ile palców widzisz? — krzyknęła nieco spanikowanym głosem, machając mu przed oczami drugą ręką.

— Dwa... — jęknął James.

Dwa, dwa... Liczba wystawionych przez Kristi palców dudniła mu dziwnym echem w głowie. Musiał coś pominąć, na coś nie wpaść. Coś ewidentnie było nie tak z tą dwójką. Może powinien nauczyć grać Albusa w dwa ognie... Zganił się w duchu za ten idiotyczny pomysł. Nie, to zdecydowanie nie było to...

I nagle doznał olśnienia.

— Dwadzieścia siedem! Dwudziesty siódmy! Oczywiście! — wrzasnął, zachwycony własnym odkryciem.

— Finnigan, oficjalnie stwierdzam, że uszkodziłeś nam Kapitana. Będzie jeszcze głupszy niż dotychczas — skwitował Steve, kręcąc z politowaniem głową. Chwilę temu przestał wywijać radosne kółeczka i trwał teraz zawieszony w powietrzu między zatroskaną Kristi, a wciąż kaszlącym Arnoldem.

— Niemożliwe, przecież to tylko kafel, nie jest taki ciężki — żachnął się ścigający, robiąc obrażoną minę. — James, znów się ze sobą cackasz?

— Nic z tych rzeczy, mój drogi! — odparł James, uśmiechając się szeroko.

Był tak podekscytowany pomysłem, który właśnie kiełkował w jego umyśle, że zignorował nawet uszczypliwą insynuację Finnigana, jakoby KIEDYKOLWIEK się ze sobą cackał. Owszem, lubił czasem posmęcić nad własnym losem tylko dlatego, aby inni go żałowali, klepali po ramionach, głaskali po głowie i poświęcali należytą uwagę. Ale żeby się ze sobą cackał? Nigdy. Właściwie nie wiedział nawet, co znaczyło to idiotycznie brzmiące słowo.

— Mam myśli przejrzyste niczym tafla wody — dodał, bo otaczający go koledzy zdecydowanie nie wyglądali na przekonanych. — Dajcie spokój. Wszyscy za mną! Musimy omówić coś bardzo ważnego! — zarządził wesołym tonem.

Przetarł mokrą od deszczu twarz równie przemokniętym rękawem sportowej szaty, machnął zachęcająco ręką w kierunku swojej drużyny, po czym ustawiwszy trzonek miotły na odpowiedni tor, pomknął w dół. Chociaż zacinający, chłodny wiatr i grube krople uderzające raz za razem prosto w jego oczy znacznie utrudniały widoczność, doskonale wiedział, w którym momencie zwolnić, kiedy wyhamować oraz poderwać miotłę do góry, aby jak najszybciej znaleźć się na ziemi, jednocześnie nie rozbijając własnego ciała o twardą powierzchnię boiska. Wyczuwał to intuicyjnie. Za każdym razem, właściwie odkąd tylko nauczył się latać. A nauczył się bardzo szybko.

Gdy jego stopy dotknęły w końcu gładko przystrzyżonej, choć nieco podmokłej murawy, zadowolony z siebie ruszył pędem w kierunku szatni. Zatrzymał go dopiero zaniepokojony głos Kristi, która również zdążyła wylądować i stała teraz kilka metrów dalej, rozglądając się wokoło

— A gdzie tak właściwie jest Kit?

James drgnął. Omiótł wzrokiem zebranych, przeliczając ich naprędce w myślach. Przemoknięty, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt Steve Andrews dreptał nerwowo w miejscu. Bob, którego włosy były tak pomarańczowe, że zdawały się jarzyć w szarości dnia, wpatrywał się zdezorientowanym wzrokiem w stojącą koło niego krągłą, ciemnoskórą Kristi. Finnigan, piegowaty chłopiec o atletycznej sylwetce, będący zarazem jednym z najlepszych kumpli Jamesa, próbował wcisnąć rzucający się tłuczek do stojącej pod ścianą stadionu skrzynki. Barczystego Arnolda nie musiał nawet widzieć, by wiedzieć, że stoi nieopodal — jego kaszel stanowił wystarczający oraz nieco denerwujący dowód.

Westchnął. Tak, zdecydowanie kogoś brakowało. I chociaż szukający Gryffindoru był na tyle drobny, by spokojnie schować się za wielkim ciałem Boba, James srogo w to powątpiewał. Kit Oppel nie należał do żartownisiów. Właściwie miał grobowe poczucie humoru.

Spojrzał w górę, przeczesując zachmurzone niebo, ale prócz kilku walczących z ulewą ptaków nie dostrzegł niczego. Trybuny świeciły pustkami, co zważając na paskudną pogodę, nie było niczym zaskakującym, choć nieco smutnym, bo James zawsze w głębi ducha liczył, że choć kilkoro fanów przyjdzie pooglądać wyczerpujące, zaplanowane oraz widowiskowe treningi jego wspaniałej drużyny.

Zmrużył powieki, przenosząc wzrok na zalane wodą, olbrzymie boisko i dopiero wtedy go zauważył.

Kit Oppel biegł z przeciwległego krańca stadionu, wymachując radośnie ręką. Krzyczał zawzięcie coś, co brzmiało jak: „Mam! Mam!", lecz zważając na zmąconą przez deszcz akustykę, mogło być to równie dobrze: „Nam, Nam". W zaciśniętej dłoni trzymał malutką, złotą piłeczkę z trzepoczącymi skrzydełkami. Sportowa szata Gryffindoru wisiała na jego chudych ramionach, powiewając dziko na wietrze, chociaż sama w sobie była tak mała, że gdy James kiedyś dla zabawy próbował ją założyć, odmówiła współpracy już na poziomie łokci. A warto zaznaczyć, że nie należał do tęgich ani szczególnie muskularnych osób.

— Złapałem. Jak poszło? Ktoś zliczał punkty? — wyziajał Kit, stając przy nieco skonfundowanym Arnoldzie i próbując wyrównać oddech.

Grobowe milczenie sprawiło, że ściągnął brwi, a dotychczasowy entuzjazm uleciał z niego niczym z przekłutego balonika.

— Nikt? Serio? I co wy u licha robicie na ziemi?

— Kit, Kit... my po prostu jesteśmy zgrani już na poziomie podświadomości. Intuicyjnie wyczuwamy, kiedy złapiesz znicza, czy to nie wspaniale? — odpowiedział śpiewnie James, zastanawiając się jednocześnie jakim cudem zapomniał o własnym szukającym.

Kristi chrząknęła znacząco, Steve przewrócił oczami, a zaskoczony Arnold otworzył usta, aby dopowiedzieć coś, co miało zapewne więcej wspólnego z prawdą, ale James posłał mu szeroki uśmiech okraszony morderczym spojrzeniem.

— Znów się posprzeczaliście, tak? Masz olbrzymiego sińca na środku czoła — ciągnął Kit. Jego głos zaczynał przypominać syczenie węża, co było bardzo, bardzo złym znakiem.

— Kit, Kit... Jakie znowu kłótnie? Jaki znowu siniak? O czym ty mówisz? Nie denerwuj się, tylko chodź. Mam coś bardzo ważnego do ogłoszenia — zawołał najbardziej beztroskim z beztroskich tonów. Objął chłopaka ramieniem i ignorując opór nóg Oppela, zaczął przesuwać go w stronę szatni Gryfonów.

Znał wszystkich członków swojej drużyny na wylot, znał ich słabe punkty, mocne strony, ich marzenia, motywacje oraz granice możliwości. I tak jak wiedział, że Arnold ma wybitny problem ze zrozumieniem pewnych niuansów pozwalających na spokojne współegzystowanie, tak też zdawał sobie sprawę, że wściekły Kit Oppel przestaje być niepozornym, małym trzecioklasistą, a staje się ziejącym ogniem Smokiem Walijskim. A James miał teraz ważniejsze rzeczy na głowie niż gaszenie płomieni.

Zrelaksował się, dopiero gdy wszyscy znaleźli się w ciepłej, przytulnej szatni drużyny Gryffindoru. Miejscu wspaniałym, roztaczającym niesamowity klimat domowego ogniska i okrutnie nazywanym przez Kristi „Śmierdzącym pierdolnikiem". Nie miał bladego pojęcia, skąd w ogóle się to wzięło. Może faktycznie tu i tam leżały puste butelki po napojach izotonicznych, może faktycznie tu i ówdzie wisiały nie do końca wyschnięte ręczniki, może stojąca pod ścianą skórzana kanapa była nieco obdrapana, ale przecież i tak prawie nikt nigdy jej nie widział, ponieważ zakrywali ją własnymi koszulkami po każdym treningu. Ktoś mógłby powiedzieć, że panował tu bałagan, ale James zdecydowanie wolał określenie „przestrzeń wyzwolonej energii". Zresztą nie pojmował, jakim cudem niektórzy ludzie, mając do wyboru tyle rzeczy, tyle atrakcji, tyle zajęć, z własnej nieprzymuszonej woli marnują swój cenny czas na coś tak trywialnego jak sprzątanie. Zawsze dochodził do wniosku, że muszą prowadzić bardzo nudne i bardzo smutne życie i że nie pozostaje mu nic innego jak im współczuć.

Nie chcąc należeć do tej przykrej grupy, zrzucił z siebie mokry strój, ściągnął skarpety, odkładając je w kąt „zużytych skarpet", przetarł czystym ręcznikiem włosy, zawiesił go na drzwiach obok reszty ręczników i nie kłopocząc się zakładaniem koszulki, bosy oraz nagi od pasa w górę, stanął na środku pokoju. Poczekał aż wszyscy, z wyjątkiem Kristi, która nie wiedzieć czemu zawsze wolała stać, zajmą miejsce na kanapie, po czym odchrząknął głośno.

— Kochani, mamy do omówienia nową taktykę. Nowe strategie i priorytety na najbliższy miesiąc. Wiem, że się cieszycie.

Steve jęknął, mamrocząc Finniganowi do ucha coś o chaosie, ale James postanowił to zignorować. Podszedł do zawieszonej na ścianie naprzeciwko, olbrzymiej, białej tablicy i wytarłszy dłonią wielki rysunek przypominający męskie przyrodzenie, podniósł ukrywający się za krzesłem zielony marker.

— Pozwólcie, że przedstawię wam to na diagramie. Proszę o absolutne skupienie, to SZALENIE ważne — dodał z powagą, po czym zadowolony z siebie zaczął kreślić drukowanymi literami wielki napis: „ALBUS".

Kit Oppel nie zdołał przełknąć wody, wypluwając połowę na upaćkaną dziwną mazią podłogę, Arnold zaniósł się kolejną salwą kaszlu, a Kristi przymknęła powieki, jęcząc:

— Nie, nie, nie, Kapitanie, znowu?... Tylko nie to...

— Szszszsz... — mruknął James, przykładając palec do ust. — Tak, tak... wiem, jak to wygląda. Uważacie mnie za desperata. OTÓŻ NIE! — zawołał, wyrzucając ręce w powietrze, aby dodać ekspresji kolejnym słowom. Był tak przekonujący, że mało brakowało, a sam by sobie uwierzył. — Przeniesienie naszej współpracy również poza boisko do quidditcha, to w tym momencie kluczowy element... Arnoldzie, mógłbyś przestać kasłać? Trochę przeszkadzasz.

Arnold zaczerwienił się, robiąc spłoszoną minę. Zacisnął usta, starając się powstrzymać kolejne spazmy przed wybuchem, w efekcie czego jego twarz przybrała śliwkowy odcień.

— Dziękuję bardzo. To w tym momencie kluczowy element waszego dalszego rozwoju! Powtarzam: KLUCZOWY. Nie szanujecie się poza boiskiem - nie szanujecie się na boisku, a nasze treningi nie są efektywne! Ręka do góry, kto jest zadowolony ze swoich dzisiejszych wyników?

Finnigan przewrócił oczami, Kristi z poddenerwowaną miną zaplotła ręce na piersi, Arnold nie zrobił nic, prawdopodobnie skupiając całą siłę woli na tym, aby się nie udusić, a ręka Kita Oppela powędrowała w powietrze.

— No właśnie! NIKT! W związku z tym obmyśliłem dla was...

— Ja jestem — wtrącił Kit, nie opuszczając dłoni.

James zacmokał, kręcąc głową z politowaniem.

— Kit, Kit... aniołku ty nasz... masz dopiero trzynaście lat, co ty możesz wiedzieć o życiu?

Oppel opadł na oparcie kanapy, robiąc dziwne gesty i unosząc oczy w kierunku sufitu.

— Wracając. Jak mówiłem, NIKT nie jest zadowolony. Dlatego właśnie obmyśliłem dla was genialny plan. W tym miesiącu przetestujemy nasze zgranie, role i zadania w życiu codziennym. A za cel obrałem Albusa bo...

— Jest biednym... — podsunął Ben z udawaną troską.

— Samotnym... — dorzuciła Kristi, robiąc teatralnie smutne miny i gestem przekazała pałeczkę Steve'owi, który natychmiast podchwycił temat.

— Upośledzonym społecznie młodszym braciszkiem?

James zaśmiał się gromko. Miał ochotę ich zabić, uprzednio zmuszając do zrobienia stu okrążeń wokół boiska.

— Dlatego, że jeśli uda nam się z Albusem uda nam się z każdym! Z Edmurem, Fletcherem, czy dupkiem Malfoyem! Z KAŻDYM! To najbardziej wymagający cel! Myślcie, ludzie, myślcie! Jestem przekonany, że w głębi ducha to rozumiecie, wiecie, że mam rację! Zobaczycie, nie będziecie żałować. Rozrysujemy teraz poszczególne zadania, zostały idealnie dopasowane do każdego z was...

Obrócił się przodem do tablicy, kreśląc siedem strzałeczek odchodzących od wielkiego napisu pośrodku.

— Nasz cel to dwudziesty siódmy stycznia. Urodziny Albusa. A dokładnie impreza urodzinowa, na której mój brat ma się zjawić i dobrze bawić. Kristi, Finnigan, zajmiecie się przekąskami. Wyobraźcie sobie, że żarcie to kafel, a bramka to pokój wspólny. Kafel ma trafić do bramki, jasne? Tylko pamiętajcie, że on nie je mięsa. Jak zobaczę schaby, misja skończona porażką — Poinstruował, rozpisując zadania na diagramie. Odpowiedziało mu prychnięcie i niezbyt entuzjastyczne pomrukiwania, ale uznał to za zgodę. — Bob, Arnold, pilnujecie, aby nikt niechciany przez nas nie trafił na imprezę. Najlepiej, by Ślizgoni w ogóle się o niej nie dowiedzieli...

— Nie wiem, czy dam radę, Kapitanie... kiepsko się czuję, chyba łapie mnie jakieś choróbsko... — jęknął Arnold.

— Absurd! Wyglądasz śpiewająco! — zawołał James, nieco unosząc głos, bo Arnold, zmieniający kolory od krystalicznej bieli po purpurę, cały spocony, znów zaczął zanosić się kaszlem. — Steve, ogarniesz nauczycieli, wszyscy wiemy, że jesteś specem od numerologii, na pewno masz jakieś chody u Vector. Musimy mieć pewność, że jesteśmy bezpieczni. Żadnych niespodzianek. Ja, podobnie jak Kristi i Finnigan, zajmę się zaopatrzeniem, a dokładnie napojami, no i gośćmi, to już jako kapitan. Wszystko jasne?

Odrzucił zielony marker tam, skąd go wziął, czyli za krzesło i z błyskiem w oku obrócił się z powrotem w stronę zebranych. Miny mieli nietęgie, ale wiedział doskonale, że jeśli przyjęli jakieś zadanie bez większych sprzeciwów, wykonają je należycie. W końcu byli jego drużyną, jego zespołem, jego ludźmi. Poczuł jak łezka wzruszenia kręci mu się w oku.

— A ja?

Pełną zrozumienia i emocji chwilę przerwał Kit Oppel, którego mina wyrażała poddenerwowanie pomieszane ze skrajnym sfrustrowaniem. James przeklął w duchu, zdając sobie sprawę, że faktycznie zupełnie o nim zapomniał. Znowu. Bardzo nieprofesjonalnie. Musiał prędko coś wymyślić.

— Kit, Kit... Ty będziesz naszą maskotką — powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy. — Czuwaj nad tym, czy wszystko idzie jak powinno, w razie czego poprawiaj i uśmiechaj się uroczo, udając pierwszaka.

Kit już otworzył usta, aby zaprotestować, ale James nie miał zamiaru dać mu tej szansy. Był zmęczony planowaniem, wymyślaniem i kaszlem Arnolda. Jedyne czego teraz pragnął, to dobrze zjeść.

— To by było na tyle. Dziękuję wszystkim za uwagę! Chodźmy na obiad — oznajmił radośnie, kłaniając się w pas.

Złapał zwiniętą w torbie treningowej, czystą, błękitną bluzę i zarzuciwszy ją na siebie, wyszedł z szatni. Kolejny dzień. Kolejny trening. Kolejny sukces.

Tak, James Potter zdecydowanie kochał grać w quidditcha.

*

Przejście z korytarza na trzecim piętrze do mieszczącego się w Hogsmeade Miodowego Królestwa było banalnie proste. Wystarczyło wypowiedzieć odpowiednie hasło przy posągu Jednookiej Wiedźmy, a potem wskoczyć w ukrywającą się pod jej garbem krótką zjeżdżalnię i iść prosto przed siebie. Schodki zaczynały się dopiero w drodze powrotnej. Po pierwsze dlatego, że trudno było się pieszo wdrapać po stromej zjeżdżalni, choć James oczywiście niejednokrotnie próbował, rzecz jasna - bez skutku. Po drugie sekretne wycieczki do Hogsmeade nie miały zazwyczaj charakteru towarzyskiego. Chodziło się tam głównie po to, by uzupełnić braki w uszczuplonym asortymencie napojów wyskokowych, a włażenie po śliskiej, prawie poziomej powierzchni ze skrzynką kremowego piwa w dłoniach nie należało do rzeczy szczególnie łatwych. Dlatego też zawsze przydawał się ktoś, kto mając wolną rękę, pomógłby czarami dostać się na górę. W przypadku Jamesa tym kimś praktycznie zawsze była Meredith. Umiała odpowiednio pokierować trajektorią lotu, minimalizując prawdopodobieństwo przypaskudzenia głową w strop, nie przeszkadzało jej wałęsanie się nocą po ciemnych korytarzach, no i nie licząc jego rodzeństwa oraz Finnigana jako jedyna wiedziała o mapie Huncwotów. Możliwe, że istniały również inne powody, ale James wolał się nad nimi nie zastanawiać.

— Wreszcie... — wysapał, stając przy wąskim tunelu prowadzącym w górę, do szkoły. Postawił na ziemi ważącą z miliard kilogramów skrzynkę piwa i rozprostował obolałe ręce.

— Naprawdę nie mam pojęcia, czemu nie uniesiesz jej za pomocą zaklęcia — mruknęła Meredith, wyjmując z kieszeni mapę.

— Siła... — wybełkotał głupio, zbyt zmęczony, by sklecić złożone zdanie. Albo w ogóle jakiekolwiek zdanie. Za to prawie namacalnie czuł, jak na jego ramionach w końcu kształtują się upragnione mięśnie. Był prawie pewien, że jeszcze kilka takich kursów i będzie wyglądał jak Bob.

Meredith przewróciła oczami. Z irytującym uśmieszkiem na ustach mruknęła: "Lumos", po czym świecąc sobie różdżką, pochyliła głowę nad trzymanym w ręku pergaminem.

— Czysto — stwierdziła, chowając z powrotem mapę. — Musimy iść, póki Mila Brunchet siedzi w klasie zaklęć ze Scorpiusem Malfoyem. Jak wyjdzie i nas zobaczy, mamy szlaban gwarantowany. Zawsze mnie korci, by sprawdzić, co oni tam robią. Nie ciekawi cię to?

James wzruszył ramionami. Ostatnio interesował się prawie wyłącznie bitkami wołowymi oraz urodzinową imprezą młodszego brata, a i tak czuł, że jego głowa jest mocno obciążona. Chociaż wszystko szło według planu — on skutecznie unikał bezpośredniej konfrontacji z Albusem, by nie zdradzić za wcześnie głupawym wyrazem twarzy swych niecnych planów, Kristi z Finniganem zdążyli zamówić u Skrzatów domowych paletę wegetariańskich pasztecików, Steve skutecznie odwracał uwagę profesor Vector numerologicznymi zagadnieniami, a Arnold kasłał w twarz każdemu podejrzliwemu Ślizgonowi, to wciąż ciążyło nad nim jakieś przeklęte przeczucie, że coś pójdzie nie tak.

Złapał z powrotem skrzynkę, po czym skinął głową, dając Meredith znać, że jest gotów do dalszej drogi. Złapała go pod ramię, skierowała różdżkę w kierunku pnącej się stromo zjeżdżalni i zaklęciem uniosła ich w powietrze. Z dzikim pędem wystrzelili w górę, by kilka sekund później opaść gładko na pustym, szkolnym korytarzu.

James spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia i chociaż nie należał do ludzi kładących się wcześnie spać, to po porannym treningu, dwugodzinnej popołudniowej sesji obrony przed czarną magią oraz całodziennym umykaniu przed rażącym piorunami spojrzeniem Albusa, czuł się absolutnie wyczerpany. Pragnął jak najprędzej odłożyć kremowe piwo w bezpieczne miejsce i walnąć się na wielkim, miękkim łóżku w dormitorium chłopców. Meredith najwyraźniej musiała wyczuć, że jest nie w sosie, bo bez gadania ruszyła przed siebie, od czasu do czasu zerkając jedynie na mapę Huncwotów. Odezwała się dopiero w okolicy schodów prowadzących na czwarte piętro.

— Nie uważasz, że powinniśmy poinformować twojego brata o tym, że organizujemy mu imprezę? — Spojrzała na niego z ukosa, otulając się szczelniej długim, wełnianym swetrem.

— To niespodzianka. Niespodzianki są cudowne — odpowiedział pewnie, choć pewny wcale nie był. Doskonale zdawał sobie sprawę, do czego zmierza zaczęta przez Mer rozmowa i wcale mu się to nie podobało.

Albus nie należał do grona zagorzałych wielbicieli niespodzianek, obydwoje wiedzieli o tym aż nazbyt dobrze. Z tym że James wolał hipotetyczną odmowę od takiej, która została realnie wypowiedziana. Wolał czasem przemilczeć pewne sprawy, święcie przekonany, że niektórzy ludzie odkrywają, co było im naprawdę potrzebne do szczęścia, dopiero gdy to coś się stanie. Meredith określała to mianem knucia, wbijając tym samym w jego serce mocną szpilę oraz wywołując dziwaczne, niczym nieuzasadnione wyrzuty sumienia. James bardzo nie lubił, gdy się ze sobą nie zgadzali i choć zdarzało się to absurdalnie rzadko, zawsze było denerwująco bolesne.

— Jestem przekonana, że on wolałby o tym wiedzieć. Sam powinien zdecydować, co jest dla niego najlepsze — mruknęła.

— Właśnie problem w tym, że on nie ma bladego pojęcia, co jest dla niego najlepsze — prychnął w odpowiedzi, robiąc mocno urażoną minę.

Albus był jego bratem, jego rodziną i jego problemem, a smutek, z którym się mierzył, był po części także jego winą. Gdyby lepiej zaopiekował się nim podczas pierwszych lat szkoły, zamiast ganiać po boisku albo podrywać uwielbiające sportowców dziewczyny, może nie musiałby teraz tego naprawiać. Może wszystko potoczyłoby się inaczej, a Albus byłby najszczęśliwszym i najbardziej radosnym chłopcem na świecie.

— Niczego się nie nauczyłeś, James. Zero wniosków. Jesteś niemożliwy — skwitowała Meredith, przyśpieszając kroku. Szła tak szybko, że musiał się nie lada natrudzić, by dotrzymać jej kroku. Była zła, a gdy ona była zła, on też robił się zły.

Butelki kremowego piwa obijały się dźwięcznie o siebie, roznosząc echem stukot szkła po pustym korytarzu.

Przecież nie robił nic niewłaściwego. Chciał jedynie uszczęśliwić bliską mu osobę i znaleźć się jak najprędzej we własnym łóżku. Tylko tego pragnął. Czy to naprawdę tak wiele?

— Spójrz na mapę — burknął nieco zbyt obrażonym tonem, bo Meredith gnała jak w transie, nie kłopocząc się nawet, by przeanalizować pokonywaną przez nich trasę. Dochodzili już do wieży Gryffindoru i nie zamierzał ryzykować szlabanu na ostatnim odcinku drogi.

Nie odezwała się słowem, ale posłusznie uniosła pergamin. Stanęła jak wryta, przez moment spoglądając w milczeniu na mapę Huncwotów, po czym jednym szybkim ruchem, złapała Jamesa za rękaw bluzy i pchnąwszy go za róg, pod ścianę zastawioną rzędem starych zbroi oraz piedestałów z pucharami, przywarła do niego swoim ciałem. A właściwie przywarłaby, gdyby nie dzieliła ich odległość przeklętej skrzynki z kremowymi piwami.

— Filch — jęknęła tak cicho, że prawie jej nie usłyszał.

Doskonale słyszał za to powolne człapanie woźnego i jego schizofreniczne mamrotanie pod nosem. Przymknął powieki, starając się nie ruszać, nie odzywać i nie oddychać. Gdy odważył się z powrotem spojrzeć w ciemną przestrzeń szkolnego korytarza, pierwszym co ujrzał, były niebieskie, przebijające granat nocy oczy Meredith. Oczy pełne strachu, żalu i miłości. Momentalnie zapomniał o Filchu, szlabanie, bitkach wołowych, imprezie Albusa, zapomniał o złości, zapomniał o wszystkim.

Tak jak James Potter kochał wiele rzeczy, a najbardziej dobre jedzenie i grę w quidditcha, tak wielu rzeczy w swoim życiu żałował. Żałował, że profilaktycznie nie przykładał się do żadnego szkolnego przedmiotu na wypadek, gdyby jego kariera sportowa z jakiegoś powodu się nie powiodła. Żałował, że będąc w trzeciej klasie, olewał młodszego brata na rzecz tanich rozrywek. Żałował, że pobił Franka Lincha, przez co nie mógł zagrać w meczu, na którym pojawił się łowca talentów. Żałował, że nie oddał Lily mapy Huncwotów, bo może gdyby to zrobił, nie doszłoby do jej porwania. A najbardziej żałował, że na pierwszym roku zaprzyjaźnił się z Meredith.

Doskonale zdawał sobie sprawę, jak okrutnie to brzmiało, nawet w jego myślach. To nie tak, że nie doceniał wszystkich chwil, które razem spędzili: rozmów, wygłupów, wsparcia, śmiechu, łez i łączącej ich więzi. Problem tkwił w tym, że doceniał je aż za bardzo.

Jako dzieciak był za młody na związek, za głupi na miłość i zbyt nieodpowiedzialny na idące za nimi obowiązki. Zresztą ciągle się tak czuł. Nie osiągnął w życiu jeszcze nic, co pozwalałoby mu zyskać pewność, że jest kimś, że zasługuje w pełni na drugą osobę, czasami nie czuł się stabilnie nawet sam ze sobą, więc jakim cudem mógłby zapewnić stabilizację komuś innemu? Nie mógłby. Nie licząc rodziców i rodzeństwa, jedyną osobą, w której towarzystwie czuł się dobrze i pewnie była Meredith. Problem w tym, że z każdym kolejnym rokiem ich przyjaźń stawała się mocniejsza i coraz trudniej było mu przekształcić ją w coś innego. Myśl, że to mogłoby nie wyjść, napawała go panicznym lękiem porównywanym ze strachem przed śmiercią głodową, albo amputacją rąk.

Dwa razy zdarzyło mu się spróbować. Raz, gdy Albus został zdradzony przez kolegów i stał się najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. James sprawił sobie wtedy litrową butelkę ognistej whisky i zamknął się z Meredith w pokoju życzeń, gdzie przez kilka godzin leżeli milcząc, wpatrując się w sufit i trzymając za ręce. Wtedy też pierwszy raz ją pocałował. Potem puścili to w niepamięć, zwalając winę na smutek, alkohol i słabą głowę.

Drugi raz miał miejsce nad morzem, na wakacjach, na które wybrali się z Finniganem oraz jego rodzicami. Pewnego wieczora zostali na plaży tylko we dwoje. Woda szumiała, fale rozbijały się o brzeg, mocząc ich stopy, błyszczące na niebie słońce rozświetlało radosny uśmiech Mer, która przesypywała drobinki piasku między palcami, zupełnie tak, jakby pierwszy raz miała go w rękach, a on nie mógł się powstrzymać. No i stało się. To również puścili w niepamięć, chociaż nie mieli już żadnej dobrej wymówki.

James bał się trzeciego razu, chociaż walczył ze sobą praktycznie codziennie. A w tym momencie staczał w głowie prawdziwą bitwę.

Ledwie usłyszał przechodzącego koło nich, nieświadomego ich obecności Filcha i dopiero gdy przestał czuć mocną woń wody po goleniu, którą niezmiennie od kilku lat stosował woźny Hogwartu, zorientował się, że zagrożenie minęło. Mimo to oni wciąż stali w tym samym miejscu. Stali, wpatrując się w siebie zupełnie tak, jakby nie widzieli się sto lat, jakby to głupie spojrzenie mogło cokolwiek pchnąć, cokolwiek zmienić.

Pierwsza ruszyła się Meredith. Chrząknęła, odsuwając się od niego o kilka kroków i spuściła wzrok, rumieniąc się lekko.

— Chyba możemy już iść — mruknęła.

Kiwnął głową. Ruszył za nią w kierunku portretu Grubej Damy i choć jego nogi poruszały się zwinnie, choć słyszał ich cichy stukot, choć czuł pracujące mięśnie, miał nieodparte wrażenie, że wciąż stoi w miejscu.

— Powiem mu — stwierdził nagle, zatrzymując się przed wejściem do pokoju wspólnego. — Powiem Albusowi o tej imprezie.

Meredith wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

— Zgodzi się. Zobaczysz. Nie ma czego się bać — odparła, przełażąc przez dziurę w portrecie.

Ruszył za nią i już po chwili znalazł się na miękkim dywanie w saloniku Gryfonów. Płomienie bijące z kominka oświetlały wnętrze, a on z zaskoczeniem stwierdził, że na brązowej, nieco wiekowej, ale wciąż niezmiennie wygodnej kanapie siedzi jego siostra. Cała poczochrana, ubrana w grubą piżamę ze wzorem w serduszka i olbrzymim kapturem z uszami oraz wybitnie konspiracyjną miną na rumianej twarzy.

— Lily! Chcesz, żeby mi Mer na zawał zeszła? Co ty tu jeszcze robisz?! — żachnął się, odkładając skrzynkę na niewielki, drewniany stolik pod ścianą.

Wziął głęboki wdech, uspokajając wciąż pędzące z zawrotną prędkością serce. Było dobrze. Był szczęśliwy. Na chwilę obecną nie mógł pragnąć niczego więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top