9. Szlaban i peleryna


Kochani!

Przepraszam, że tak długo musieliście czekać na ten rozdział. Niestety na wakacjach miałam ograniczony zarówno czas jak i dostęp do internetu. Mam nadzieję, że niniejsza część choć trochę wam to zrekompensuje. Jest dużo, scorpiusowo i trochę słodko (przynajmniej tak miało być, a jak wyszło - oceńcie sami :)).

Miłego czytania!


***


— Nie wierzę! Pokaż ją!

— Nie szarp mnie, pacanie!

— No pokaż, nie bądź taki!

Lily przekręciła się na drugi bok, zakrywając głowę poduszką. Bardzo pragnęła zdrzemnąć się jeszcze na moment, ale podniesione głosy z dołu skutecznie jej to uniemożliwiały. Słońce nie przedzierało się jeszcze przez bordowe zasłony, co oznaczało, że jest zdecydowanie zbyt wcześnie, by wstawać na śniadanie. Nie miała pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby wydzierać się o tej porze. Z nadzieją nałożyła kołdrę na zakrywającą jej głowę poduszkę, robiąc jedynie wąską szczelinę, przez którą mogła oddychać. Nie pomogło. Wciąż docierały do niej podniecone okrzyki innych Gryfonów. Z każdą sekundą stawała się coraz bardziej podirytowana. Po minucie zapałała w niej czysta chęć mordu. Wierzgnęła wściekle nogą, zahaczając o jakąś śliską, twardą rzecz. Przedmiot upadł z hukiem na podłogę.

— Nie wierzę... — mruknęła, zaciskając mocniej oczy i starając się uspokoić.

Wygramoliła rękę spod pierzyny macając nią na oślep, aż w końcu jej palce natrafiły na gładką powierzchnię. Przysunęła rzecz bliżej, drugą ręką ściągając z głowy poduszkę i zamarła. Przed oczami miała zawiniętą we wściekle różowy papier paczkę z dużą karteczką okraszoną napisem: „Dla naszej najsłodszej Lily – Maria i Jenna". Ułamek sekundy trwało, nim zorientowała się, co się dzieje. 

— Gwiazdka!!! — pisnęła podekscytowana, zrywając się na równe nogi. W pędzie zebrała resztę znajdujących się w nogach łóżka pakunków i zbiegła na dół.

W pokoju wspólnym Gryffindoru było pusto, nie licząc naburmuszonego Jamesa, rozbawionej Rose i dwóch chłopaków z ostatniego roku walczących z warczącą i gryzącą, fluorescencyjną koszulką z napisem: „Nie dotykaj, bo pożałujesz". Na ścianach rozwieszone zostały kolorowe, migające lampki, gdzieniegdzie na stolikach rozstawiono stroiki, przy których kręciły się miniaturowe, magicznie ożywione skrzaty. W rogu, niedaleko skórzanych foteli stała olbrzymia, przyozdobiona w złoto i czerwień choinka. Lily przystanęła na moment, by napawać się chwilą. Wciągnęła głęboko powietrze, pachniało pierniczkami, drewnem i sosną. To było jej pierwsze Boże Narodzenie w Hogwarcie. Podskoczyła w miejscu, z trudem tłumiąc ekscytację.

— Wesołych świąt! — zawołała radośnie, ściskając brata i kuzynkę. — Mam dla was upominki!

— Och, katalog różdżek świata! Nigdzie nie mogłam go znaleźć! Dzięki! — Rose opadła na kanapę z przejęciem wertując książkę. 

Lily do dziś nie mogła zapomnieć dnia, w którym młoda Weasley przegoniła ją i Hugona po całej Pokątnej w poszukiwaniu katalogu różdżek świata, była tak zaaferowana brakiem jakiegokolwiek egzemplarza, że nie zauważyła, jak rozdzielili się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Lily i Hugo nie mogli wtedy znaleźć drogi powrotnej i musieli prosić o pomoc szemranie wyglądającą właścicielkę sklepu z truciznami. Rodzice o mało ich nie zabili.

— A temu, co znowu? Wygląda jakby sowa mu zmarła — mruknęła, zerkając na Jamesa. Jej brat stał w miejscu ze zbolałą miną. Nawet nie zaczął rozpakowywać swojego prezentu.

— Ach, chodzi o Albusa. Nie przejmuj się. 

Lily zamarła. Nagle zaczęło jej się robić na przemian gorąco i zimno. Spojrzała przerażona na kuzynkę.

— Czy on znowu...?

— Nie, nie, nic z tych rzeczy! Nie przejmuj się — Rose machnęła ręką, nie odrywając oczu od książki.

— Nie przejmuj się!? Nie przejmuj się?! — James ożywił się nagle, machając energicznie rękami. — Nasz wiecznie przygnębiony, skrzywdzony przez los braciszek właśnie dos.... Aua!!! 

Przerwał w pół zdania, bo stojąca do tej pory na kominku figurka złotego lwa poderwała się z miejsca i z zawrotną prędkością poszybowała, uderzając go prosto w głowę, po czym opadła na stolik. Krasnale pielęgnujące pobliski stroik rozpierzchły się w panice po pokoju.

— Przestań wreszcie!!! — wrzasnął, obracając się wokół własnej osi.

Rose przewróciła oczami.

— Albus dostał pelerynę niewidkę — mruknęła, wsadzając sobie do ust garść fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta.

Lily mrugnęła, otwierając usta ze zdziwienia. Dopiero po chwili dotarł do niej sens tych słów.

— Niemożliwe! — krzyknęła jednocześnie z Hugonem, który właśnie pojawił się na schodach prowadzących do dormitorium chłopców. Najwyraźniej zdążył już rozpakować część prezentów, bo na flanelową piżamę nałożony miał wełniany, ręcznie robiony sweter w bomby, który mogła uszyć jedynie babcia Molly.

— Prawda?! — podłapał James. — To ja jestem najstarszy. Jestem pierworodnym synem, to chyba oczywiste, że ja powinienem ją dostać!

— Ha?! — żachnęła się Lily. — Ty w trzeciej klasie dostałeś od taty mapę Huncowtów! A jeśli ty masz mapę, a Albus pelerynę, to znaczy, że dla mnie już nic nie zostało.

— Jesteście najgorszym rodzeństwem na świecie, serio — burknął Al, który w magiczny sposób pojawił się nagle koło Rose. 

Wciąż ubierał się na czarno, mało mówił, nie jadł mięsa i zasłaniał sobie włosami pół twarzy, ale na jego bladych policzkach widać było różowe rumieńce, a spod oczu zniknęły sińce. No i coraz częściej się uśmiechał. Założył ręce na piersi i opadł na kanapę. Z zaciśniętej dłoni zwisał długi, miękki kawałek materiału. 

Lily westchnęła. Tak bardzo cieszyła się, że w końcu jest z nim lepiej. Nie potrafiła być zazdrosna. Usiadła obok i zarzuciła mu ramiona na szyję.

— Przepraszam. Tak naprawdę to bardzo się cieszę, że ty ją dostałeś.

Albus prychnął, ale pozwolił się przytulić.

— Że niby co?! — oburzył się James. — I ty Brutusie przeciwko mnie?!

Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale Rose zamknęła z hukiem książkę i spiorunowała go wzrokiem.

— Dosyć tego. Jeszcze chwila waszej durnej kłótni i spóźnimy się na ŚWIĄTECZNE śniadanie – powiedziała, dobitnie akcentując słowo „Świąteczne".

— Wyżerka! — Hugo momentalnie znalazł się przy dziurze od portretu.

— Dobra... — James zmrużył oczy i jednym susem doskoczył do kuzyna — Kto ostatni przy stole, ten oddaje mi swoją porcję deseru!

*

Siedziała na ławie w Wielkiej Sali, obserwując snujących się jak cienie uczniów. Chociaż był dopiero dwudziesty siódmy grudnia, większość z nich wróciła z domów do szkoły. Bynajmniej nie dlatego, że chciała - w trakcie świąt doszło do dwóch kolejnych porwań, w tym pięciolatki ze znanego magicznego rodu. Najwyraźniej dopiero zaginięcie małego dziecka skłoniło Ministerstwo do podjęcia radykalnych kroków. Drugiego dnia świąt wydano polecenie natychmiastowego powrotu do Hogwartu wszystkich uczniów przebywających poza nim oraz przydzielono pięciu najlepszych aurorów do pilnowania błoni i dwóch stacjonujących w zamku. Lily wiedziała, że to konieczne zabezpieczenie, mające zapewnić wszystkim komfort, ale zupełnie zrujnowało to klimat świąt, którym tak się cieszyła. Dodatkowo dziś rano dostała wezwanie od profesor Vector, która najwyraźniej nie przejęła się zaginięciami czarodziejów na tyle, by zapomnieć o jej szlabanie.

— Muszę się zbierać — westchnęła niepocieszona, spoglądając na zegarek.

Jerry uniósł wzrok znad magicznych buli, które dostał na gwiazdkę od niej i Hugona. Jedna z kulek właśnie zatoczyła kółko wokół jego głowy, zbijając unoszący się w powietrzu cel. Złapał ją prędko, nim zdążyła zmienić tor lotu.

— Przynajmniej masz pewność, że zostaniesz w zamku. Nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoli w tych warunkach przebywać uczniowi na zewnątrz — stwierdził trzeźwo, starając się doprowadzić do ładu zmierzwione przez fruwające bule włosy.

Wzruszyła ramionami. Niewielkie pocieszenie, była zupełnie rozleniwiona i wykonywanie wymyślnych poleceń profesor Vector, było ostatnim, na co miała ochotę. W żółwim tempie podniosła się z ławki i powłócząc nogami, skierowała się w kierunku gabinetu opiekunki Gryffindoru.

*

— Mam dla ciebie idealne zadanie — powiedziała nadzwyczaj radosnym tonem profesor Vector. 

Od dobrych kilku minut szły w milczeniu w stronę wieży północnej. Lily stwierdziła, że żadne dyskusje nie mają sensu, bo jej opiekunka i tak postawi na swoim. Zrobi, co ma zrobić i wróci do słodkiego leniuchowania. Profesor Vector wyglądała jednak na bardzo zadowoloną z siebie, a Lily zaczynała mieć coraz większe obawy. Gdy skręciły w lewo przy artystycznie żłobionych, drewnianych kolumnach, zdała sobie sprawę, że nigdy jeszcze nie była w tej części zamku. Otoczony kamienną ścianą korytarz oświetlały jedynie obrośnięte w pajęczyny, przyciemniane kinkiety, dookoła nie było żadnych sal, schowków, żadnych posągów, czy obrazów. Dopiero na końcu korytarza jej oczom ukazały się niewielkie, stare drzwi, a obok nich, oparty o ścianę, ze znudzoną miną stał Scorpius Malfoy. Lily zamrugała ze zdziwienia.

— Och, pan Malfoy już jest. Cudownie. Widzę, że profesor Slughorn przekazał ci informację. — Profesor Vector klasnęła w dłonie uradowana.

Scorpius skinął głową w jej kierunku, zerkając co chwilę na Lily. Po twarzy błądził mu głupawy uśmieszek. Opiekunka Gryffindoru najwyraźniej jednak postanowiła udawać, że tego nie widzi.

— Niedawno dostałam informację od pana Filcha, że Magazyn Zużytych Magicznych Przedmiotów potrzebuje generalnych porządków. Hmm... zajrzałam tam ostatnio i cóż... ciężko się nie zgodzić — uśmiechnęła się w ich stronę, a Lily już wiedziała, co ją czeka. — Skoro macie czas na łamanie regulaminu, lepszym jego spożytkowaniem będzie posprzątanie Magazynu. Bez różdżek oczywiście. — Spojrzała na nich wymownie, wyciągając dłoń. Lily niechętnie sięgnęła do kieszeni i podała nauczycielce swoją, wykonaną z cisu i rogu jednorożca. Chwilę później różdżka Scorpiusa wylądowała obok.

— Cudownie. — Profesor Vector poklepała ich z zadowoleniem po ramionach, wyciągnęła pęk kluczy i otworzyła drzwi. — Przyjdę po was za dwie godziny. Powodzenia!

Lily przeszła przez próg i otworzyła usta z przerażenia. Jej oczom ukazał się niewielki pokój wypełniony po brzegi dziwnymi przedmiotami. Część z nich zwisała z żyrandoli, część leżała porozrzucana po podłodze, niektóre poukładane w stos jeden na drugim sprawiały wrażenie, jakby w każdej chwili mogły runąć na jej głowę. A przede wszystkim wszędzie było pełno kurzu. Już chciała zaprotestować, jednak profesor Vector była szybsza — zatrzasnęła drzwi i oddaliła się w pośpiechu. Słychać było jedynie coraz cichszy stukot jej pantofli.

Lily złapała się za głowę, nie wiedząc, gdzie ma podziać oczy. Nie miała nawet pojęcia, od czego mogłaby zacząć. Szczerze wątpiła, że ten pokój da się w jakikolwiek sposób ogarnąć.

— Za jakie grzechy... — jęknęła przerażona.

— Nabroiłaś, to teraz masz — mruknął rozbawiony Scorpius, który jakimś cudem zdążył już skądś wytrzasnąć drewniany taboret i na nim zasiąść.  

— Oho, odezwał się. No pewnie, bo ty jesteś tu wolontaryjnie i czyścisz magazynek z dobroci swego serca. 

— Ja przynajmniej nie narzekam. A mógłbym... w końcu moim pomocnikiem jest największa fajtłapa w Hogwarcie.

— O, znów zaczynasz. — Zrobiła naburmuszoną minę, łypiąc na niego wściekle. Nie mogła pojąć, jak ktoś, kto wygląda jak anioł, może być taki wredny... — W takim razie nie będę z tobą w ogóle rozmawiać. 

Scorpius wzruszył ramionami, mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak: „Dzięki Bogu" i wrócił do czyszczenia podejrzanie wyglądającego naszyjnika z rubinem.
Lily prychnęła w odpowiedzi, starając się odegnać myśli od rozwalenia młodemu Malfoyowi głowy złotą pałką, która przeturlała się właśnie pod jej nogami. Zgarnęła z parapetu ścierkę i środek czystości, po czym ruszyła na koniec sali. Skoro Scorpius zabrał się za porządkowanie południowej części pokoju, ona  weźmie północną, nie będzie się prosić ani o wsparcie, ani o jego marne towarzystwo. 

Zaczęła od odkurzania rzeczy leżących na podłodze, starała się dopasować je wielkością, a potem poustawiać na półkach. Z tym że półki też były brudne i pozajmowane. Zrezygnowała więc i zabrała się za wycieranie rzeczy z szafek, co okazało się równie głupim pomysłem, bo już po chwili czyste przedmioty nachodziły fruwającym wokół kurzem. Gdy po pół godziny jej strona wciąż wyglądała, jakby przeszedł przez nią huragan Katrina, a strona metodycznie i cierpliwie pracującego Scorpiusa zaczynała przypominać PRAWDZIWY magazyn na cokolwiek, poczuła się naprawdę wkurzona. Zdenerwowanie potęgował jeszcze fakt, że blondyn co chwilę patrzył się w jej stronę i z każdą minutą wydawał się coraz bardziej rozbawiony. Musiała obmyślić jakiś plan. Rozejrzała się w panice po pokoju, szukając czegokolwiek, co pomogłoby jej zapanować nad panującym tu chaosem. Jej uwagę przykuł olbrzymi dzban, po brzegi wypełniony pozbawionymi magii rupieciami. Zajmował on sporo miejsca, ale co gorsze – tarasował drogę do prawie pustego rogu sali. Gdyby udało jej się go przesunąć, zyskałaby kawałek podłogi, na którym mogłaby ustawiać oczyszczone już rzeczy. Niewiele myśląc, złapała dzban za ucho, ciągnąc go z całej siły w swoją stronę. Przedmiot ani drgnął. Spróbowała raz jeszcze — nic. Próbowała jeszcze raz i jeszcze — bez efektów.

— Pomóc ci? — mruknął Scorpius, odkładając na bok skrzyneczkę ze starą biżuterią. Już podnosił się z taboretu, ale Lily nie miała zamiaru dać się tak upokorzyć.

— Nie! — wrzasnęła wściekle. Musiała poradzić sobie sama. Prędzej zatańczyłaby kankana przed centaurami, niż dała mu tę satysfakcję. 

Chłopak przewrócił oczami i ponownie opadł na taboret, wracając do czyszczenia skrzynki, a Lily stanęła nad dzbanem, podpierając się pod boki i dysząc ciężko. Była za słaba, aby przesunąć dzban z zawartością, ale przecież zawsze mogła go opróżnić. Podłoga i tak była zawalona gratami, a jak tylko zrobi sobie miejsce, wrzuci je z powrotem do dzbana. Zadowolona ze swojej błyskotliwości, zaczęła wyrzucać rzeczy na ziemię.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł — skomentował Scorpius, unosząc jedną brew.

— Nie... obchodzi... mnie... to... — skwitowała Lily, przekopując się przez plątaninę zaśniedziałych amuletów. 

Rzuciła je koło chyboczącej się na boki półki i sięgnęła po kolejną rzecz z dzbana, pociągnęła, ale rzecz nie ustąpiła. Spojrzała zaskoczona do środka. Trzymała w ręku srebrny puchar, który najwyraźniej musiał się przyczepić z jednej strony do dzbana, a z drugiej do reszty rzeczy. Pociągnęła raz jeszcze, jednak bez skutku. Zaparła się nogami o podłogę, łapiąc przeklęty puchar za uchwyty, ale ten nadal tkwił w środku, bez ruchu. Poczuła narastającą falę irytacji. Dlaczego nic nie mogło wyjść po jej myśli?

— Dobra, daj, pomogę ci, bo już nie mogę patrzeć, jak się męczysz.

Obróciła się, łypiąc wściekle na Scorpiusa, który stał tuż przy niej i już zakasał rękawy. 

— Poradziłabym sobie... tylko... to... gówno... nie chce się odczepić! — wrzasnęła rozżalona i złapawszy kamyk z wygrawerowanym znaczkiem czteropalczastej ręki, który chwilę wcześniej wyjęła z dzbana, cisnęła nim prosto w puchar. 

W momencie, w którym kamień uderzył o srebrny brzeg naczynia, puchar odskoczył jak za dotknięciem różdżki i wylądował prosto w rękach Lily. Ze środka zaczęło się wydobywać ciche bulgotanie, a po chwili kielich napełnił się czarną mazią. Dziewczyna zamrugała zaskoczona, patrząc, jak ciecz spływa powoli w dół, po jej palcach.

— Coś z niego leci! — krzyknęła błyskotliwie.

— Nie wierzę, po prostu nie wierzę — mruknął Scorpius, łapiąc się za głowę. — Jesteś po prostu niewiarygodna.

Zdezorientowana Lily zacisnęła swoją szatę wokół pucharu, ale ten bulgotał coraz głośniej, a maź w zastraszającym tempie zaczęła skapywać na podłogę. Przerażona wskoczyła na stojącą na środku ławkę, rozrzucając poustawiane na niej rzeczy.

— Przestań się naśmiewać i mi pomóż! 

Scorpius, wciąż kręcąc głową, zniknął na chwilę za szafkami, by wrócić z naręczem ścierek w dłoni.

— Trzeba to jak najszybciej zatamować — stwierdził, przykładając materiał do bulgocącej powierzchni, ale im mocniej dociskał, tym więcej czarnej cieczy wypływało z wnętrza, aż w końcu rozpryskiwała się ona na wszystkie strony, brudząc nie tylko podłogę, ale także ściany i meble.

— To nie działa! — krzyknęła spanikowana Lily.

— Przecież wi.... — zaczął Scorpius, ale w tym samym momencie palce dziewczyny ześlizgnęły się z uchwytów. Niczym w zwolnionym tempie widziała, jak puchar - plując i bulgocząc, wywija kółko w powietrzu i ląduje do góry dnem prosto na gładko ulizanej głowie młodego Malfoya. 

Na ułamek sekundy zapadła zupełna cisza, przerywana tylko chlupotaniem czarnej mazi, a potem Lily nie wytrzymała i wybuchła niepohamowanym śmiechem. Rozbawiona patrzyła jak Scorpius spokojnie próbuje pozbyć się pucharu, który, chociaż przestał w końcu pluć, najwyraźniej przywarł teraz do jego głowy i nie miał zamiaru się odczepić.

— Chyba cię zabiję — burknął w końcu, przecierając twarz rękawem. Policzki miał czerwone, a Lily miała wrażenie, że w jego oczach więcej jest zażenowania niż złości.

— Hahaha, przestań... — wydukała, starając się uspokoić, bo brzuch już ją bolał od śmiechu — nawet nie wiesz... jak teraz... uroczo wyglądasz. 

Chłopak milczał, łypiąc na nią spode łba, więc wzięła kilka głębokich wdechów, by powstrzymać kolejną falę chichotów i otarła dłonią łzy rozbawienia.

— Zaraz ci pomogę, nie bój nic — powiedziała, robiąc krok do przodu. 

Chciała zeskoczyć z ławeczki i to był błąd. Śliska od czarnej mazi powierzchnia sprawiła, że runęła jak długa, najpierw przewracając Scropiusa, a potem lądując prosto na nim, prawie dotykając jego nosa swoim. Srebrny puchar zsunął się z głowy chłopaka i przeturlał po podłodze w kąt. Scorpius zamrugał zaskoczony, Lily jak zahipnotyzowana wpatrywała się w niego przez moment i dałaby sobie rękę uciąć, że jego policzki zrobiły się trochę bardziej czerwone.

— To jest jakaś tragedia — mruknął, zasłaniając twarz ramieniem. — Złaź ze mnie.

— Ale zobacz, pomogłam ci! — zawołała rozbawiona, lecz posłusznie sturlała się na bok, kładąc się obok Scorpiusa. Wyciągnęła rękę, łapiąc srebrne naczynie na uchwyt i triumfalnie unosząc do góry. — Puchar odpadł!

— Nawet go już nie dotykaj. — Lekkim ruchem wyrwał jej zdobycz z dłoni i odłożył z drugiej strony, tak by nie mogła go dosięgnąć. Wziął głęboki oddech i zacisnął palce. — Wiesz, że jeśli komuś powiesz, to naprawdę cię zabiję?

Przekręciła głowę w bok i spojrzała na niego. Był cały brudny, potargany i wciąż zakrywał sobie twarz. Powiedzieć komuś o zakłopotanym Scorpiusie Malfoyu? To prawie tak, jakby miała oddać komuś swój największy skarb.

— Nigdy. Nigdy nie powiem.

Bardzo powoli obrócił się w jej stronę, tak, że mogła w końcu zobaczyć jego oczy. Nie odpowiedział nic, ale jego spojrzenie jej wystarczyło. Nie wiedziała, czy leżeli tak kilka sekund, czy kilka minut, ale na ziemie sprowadził ją odgłos otwieranych drzwi.

Do magazynu weszła profesor Vector. Zatrzymała się na progu, cofnęła kilka kroków, po czym znów weszła. Omiotła wzrokiem salę — porozrzucane wszędzie, upaćkane przedmioty, brudne meble, zaplamioną podłogę. Wzięła kilka głębokich wdechów i znów rozejrzała się po sali, jakby chcąc się upewnić, że nic jej się nie przewidziało.

— Aha. — Założyła ręce na piersi, a głos jej się zawiesił na moment. — Aha. No to rozumiem, że widzimy się znowu w przyszłym tygodniu.    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top