8. Bożonarodzeniowe oczyszczenie
Kochani! Na wstępie chciałam podziękować wam za tysiąc odsłon i przekroczenie granicy 100 gwiazdek, nawet nie wyobrażacie sobie jak wielką radość sprawia mi fakt, że ktoś jest tu ze mną i z moim opowiadaniem. DZIĘKUJĘ! :)
Wiem, że niniejszy rozdział jest krótki i z racji braku Scorpiusa może być dla niektórych mniej atrakcyjny, ale daję słowo, że kolejny przedstawia dużo więcej materiału, (i dużo więcej Scorpiusa :)).
***
Ostatnie tygodnie kręciły się prawie wyłącznie wokół zaginięcia Emilly Blunt. Wycieczki do Hogsmeade zostały zawieszone, w szkole i pobliskich miasteczkach rozwieszono plakaty ze zdjęciem zaginionej dziewczyny, Hogwart odwiedzili włączeni w poszukiwania aurorzy, uczniowie szeptali między sobą, analizując zaistniałą sytuację, a prasa szalała. Codziennie pojawiały się nowe artykuły dotyczące Emilly, jej rodziny, związku zawodowego czarodziejów z magicznych rodzin, napięć w ministerstwie i pogróżek wysyłanych kilka miesięcy temu. Niektórzy nie mieli wątpliwości, że to ich autor stoi za porwaniem dziewczyny, ale brak było jakichkolwiek śladów, by potwierdzić tę hipotezę.
Większość uczniów bała się samotnie poruszać po zamku i chociaż Hogwart od zawsze uważany był za najbezpieczniejsze miejsce na świecie, nie mogli się doczekać powrotu do domu. Lily natomiast postanowiła zaufać radom rodziców i zostać na święta w szkole. Właściwie cieszyła się na myśl o swoim pierwszym Bożym Narodzeniu spędzonym w zamku, tym bardziej, że James i Hugo również nie wracali do Doliny Godryka.
Sporo prezentów zamówiła przez katalogi wysyłkowe, dodawane teraz każdego dnia do Proroka Codziennego, ale wciąż nie miała pomysłu na upominek dla Albusa i Jerrego.
Właśnie szła wąskim korytarzem w kierunku sowiarni, zastanawiając się, czy wypada sprezentować bratu Poradnik Pozytywnego Myślenia, gdy jej oczom ukazało się przyklejone na ścianie ogłoszenie o zaginięciu. Emilly uśmiechała się do niej z niewielkiego czarno-białego zdjęcia. Lily przystanęła, czując gulę w gardle. Co prawda nigdy nie rozmawiała ze Ślizgonką, ale doskonale ją kojarzyła. To ona podbiegła do Scorpiusa po wygranym meczu z Krukonami. Rudowłosa wciąż miała wyrzuty sumienia, że źle jej wtedy życzyła. Wiedziała, że to głupie, ale nie mogła odpędzić od siebie myśli, że gdyby nie pomyślała wtedy tylu przykrych rzeczy, nic złego by się nie stało.
Z rozmyślenia wyrwał ją odgłos zbliżających się kroków. James szedł w jej stronę pustym korytarzem.
— Lily, wszędzie cię szukałem! — zawołał, gdy znalazł się na tyle blisko, że mogła go usłyszeć.
— Chciałam wysłać kilka rzeczy — mruknęła, machając mu Bożonarodzeniowymi kuponami przed nosem.
— Później! Jest ważna sprawa.
Nim zdążyła zaprotestować, złapał ją za łokieć i pociągnął w kierunku dziedzińca.
*
Na dworze było pusto i chłodno. Śnieg trzeszczał pod stopami, ustępując pod ciężarem ich ciał, a mroźny wiatr szczypał skórę. Hugo i Rose stali w rogu, osłonięci z dwóch stron wysokimi kolumnami. Przestępowali z nogi na nogę, dygocąc z zimna i szepcząc coś do siebie. Starali się zachowywać naturalnie, ale aż emanowało od nich konspiracją.
— Słuchajcie — zaczął James, gdy zebrali się w kółku — Jest plan.
Lily uniosła brew, ale to zignorował.
— Myślę, że wszyscy martwimy się o Albusa. Zasięgnąłem więc języka i mam pomysł, co zrobić.
*
Zgodnie z przewidywaniami Jamesa, Albus siedział w bibliotece aż do zamknięcia, czytając jakieś książki o magicznych przedmiotach sprowadzających klątwy. Kilka minut przed dziesiątą, odłożył woluminy na półkę i ruszył w kierunku wyjścia. Lily i Rose, schowane do tej pory za regałami w dziale Magicznych Stworzeń, podążyły za nim, czekając na najdogodniejszy moment, by wprowadzić w życie obmyślony popołudniu plan. Musieli zostać sami oraz działać po cichu i niezauważenie, więc gdy tylko para zabłąkanych Puchonów zniknęła za rogiem, a w polu widzenia nie pozostał nikt prócz Albusa, Rose dała sygnał do ataku.
Wyskoczyły zza dużego, marmurowego pomnika i otoczyły młodego Pottera z dwóch stron. Westchnął, robiąc zmieszaną minę.
— Czego chcecie? — zapytał tonem wypranym z emocji.
— Chodź z nami, prosimy — powiedziała łagodnie Lily.
— Nie ma mowy.
— Musisz, to bardzo ważne.
— Nigdzie nie idę! — warknął zirytowany.
Rose skinęła ręką w kierunku kuzynki. Rudowłosa szybkim ruchem wyjęła zza pazuchy różdżkę i nim jej brat zdążył zareagować, machnęła nią, krzycząc: „Drętwota". Albus padł na ziemie jak bela z zastygłym na twarzy zaskoczeniem.
Młoda Weasley pokiwała głową z uznaniem.
— Świetnie ci poszło.
— Ćwiczyłam — szepnęła Lily zawstydzona i dumna jednocześnie.
— Musimy dotrzeć do chłopaków. Wiesz, co masz robić? — spytała Rose, unosząc ciało kuzyna za pomocą zaklęcia.
Lily przytaknęła. Wyjęła z kieszeni Mapę Huncwotów, którą kilka godzin wcześniej dostała od Jamesa. Kropka z napisem „Horacy Slughorn" przesuwała się powoli po południowym korytarzu w kierunku lochów, ta z napisem „Argus Filch" znajdowała się po przeciwległej stronie biblioteki, ale północne schody prowadzące do wyjścia były zupełnie puste.
— W prawo — poinstruowała pewnym siebie głosem.
Bezpieczne dotarcie do zakazanego lasu zajęło im więcej, niż przypuszczały. Mimo to warto było poświęcić trochę czasu, by zyskać spokój ducha i mieć pewność, że nie natkną się po drodze na któregoś z nauczycieli lub prefektów patrolujących zamek.
James uśmiechnął się szeroko na ich widok. Kończył właśnie nakładać jedno z zaklęć wyciszających. Hugo utworzył z patyków krąg, który wyznaczał teren objęty nałożoną przez Pottera ochroną. Rose powoli położyła Albusa na ziemi, a Lily ponownie wyjęła różdżkę i machnęła nią mrucząc: „Enervate".
Chłopak poderwał się z ziemi, łypiąc na nich wściekle.
— Co tu się, na brodę Merlina, wyrabia?! — wrzasnął, dysząc jak parowóz.
James wyciągnął z leżącego na wilgotnej ściółce plecaka dużą, czarną kurtkę, rzucił ją bratu, po czym stanął przed nim z rękami założonymi na piersi.
— Musimy pogadać
— W zakazanym lesie?! Serio?! Pogrzało was już do reszty?! — krzyknął, jednak posłusznie zarzucił kurtkę na ramiona.
— Nałożyłem zaklęcia obronne. Nic nam się nie stanie.
— W dupie to mam! Idę stąd! — Ruszył do przodu, ale Rose zagrodziła mu drogę.
— Jeszcze jeden krok, a twoja siostra znowu potraktuje cie drętwotą.
Albus przystanął, obrzucając wszystkich po kolei nienawistnym spojrzeniem. Poczerwieniał ze złości, żyłka na czole pulsowała mu rytmicznie, a Lily miała wrażenie, że zaraz wybuchnie.
— Wiemy, że jest ci źle — zaczął ponownie James. — Ciężko nie zauważyć. Ale nie możesz tego wiecznie tłumić w sobie, bo oszalejesz, a my razem z tobą. Musisz to w końcu wyrzucić.
Albus zmrużył oczy. Stał przez chwilę w milczeniu, po czym wzruszył ramionami.
— Co niby mam wam powiedzieć? Że jestem samotny? Nie potrafię sobie poradzić z problemami? Tak, jestem. I tak, nie potrafię. Zadowoleni?
— Nie — warknął James — masz to wykrzyczeć.
— Że niby co? — brunet zrobił głupią minę.
— Krzycz!
— Nie będziesz mi...
— Krzycz! — ryknął James, przerywając mu w pół słowa.
Lily drgnęła, bransoletka na jej nadgarstku znów przybrała wściekło pomarańczowy odcień. Już zdążyła się zorientować, co oznacza. Przerażenie. Bała się. Jej bracia wyglądali, jakby lada chwila mieli rzucić się sobie do gardeł. Pomyślała, że to kwestia czasu, nim się pobiją i znienawidzą na wieki, ale Albus westchnął jedynie i rozluźnił mięśnie. Odszedł kilka kroków, stając do nich tyłem, patrząc w głęboki, ciemny las. Stali przez chwilę w zupełnej ciszy, którą przerywało jedynie ciche pohukiwanie sów, latających nad ich głowami.
— To bez sensu — mruknął, łypiąc na nich spode łba.
— Krzycz! — wrzasnęli, tym razem wszyscy.
Albus prychnął, odwracając się ponownie w stronę lasu. Chłodne, świeże powietrze mieszało się z narastającym, gęstym napięciem.
Lily chciała mu dodać otuchy, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że da radę, że po to tu są. Wiedziała jednak, że nie może, że jej brat musi sam do tego dojść, że sam musi zrozumieć pewne rzeczy — innych ludzi, wielość emocji, przypadkowe błędy, a przede wszystkim własne serce. Milczała więc, patrząc z uporem na jego plecy. Widziała jak trzęsie się z zimna i strachu. Jak zaciska pięści, rozluźnia uścisk i znów zaciska. Jak przestępuje z nogi na nogę. Milczała, wyczekując, a każda sekunda dłużyła się w nieskończoność.
Aż krzyknął. Najpierw cicho, niepewnie, a potem głośniej, z każdą sekundą coraz bardziej rozpaczliwie, coraz bardziej szczerze. Stał tak, wyrzucając z siebie wszystkie tłumione do tej pory emocje, wątpliwości i rozczarowania, aż po policzkach zaczęły mu płynąć łzy.
Podbiegła do niego pierwsza, zaraz za nią James, Rose i Hugo. Upadł na kolana, a oni przytulili go mocno, głaszcząc po głowie i klepiąc pokrzepiająco po plecach.
— Już dobrze — wyszeptała Rose.
— Powiedziałeś, że jesteś samotny, ale to nieprawda. Zawsze masz nas. Jesteśmy rodziną. Kochamy cię nad życie. Nigdy nie zostawimy cię samego — wychlipała Lily. Czuła, jak szalik moknie jej od łez, ale nie wiedziała już, czy te łzy należały do niej, do jej brata, czy kogoś innego. Płakali wszyscy w piątkę.
Wracali w milczeniu, ale nie było to nieprzyjemne, krępujące milczenie, tylko te, które możesz dzielić z ludźmi rozumiejącymi cię bez słów. Uśmiechy nie schodziły im z twarzy, chociaż wszyscy byli opuchnięci od płaczu, a gardła mieli zdarte od krzyku. Lily czuła, jak szczęście rozsadza ją od środka. Gdy James powiedział jej o swoim planie, była dość sceptycznie nastawiona. Przede wszystkim nie wierzyła, że Albus zgodzi się wrzeszczeć wniebogłosy w środku lasu. Warto jednak było spróbować. Wystarczyło go pchnąć, stworzyć sytuację, w której pozornie nie będzie miał innego wyjścia.
Machinalnie spojrzała na nadgarstek, chcąc sprawdzić, jaki kolor przybiera najgłębsza radość. Momentalnie poczuła uścisk w żołądku. Na jej ręku nie było nic. Żadnego koloru, żadnych koralików. Stanęła jak wryta.
— Co się dzieje? — Hugo też przystanął. Spojrzał na nią pytająco, z troską. Musiała zblednąć.
— Zgubiłam bransoletkę. Tę, którą dostałam od Marii i Jenny — wypaliła, rozglądając się w panice dookoła. — Musiała się zsunąć po drodze.
— Poszukamy jej rano — mruknął James, łapiąc ją za ramię, ale wyrwała się.
— Nie! Idźcie beze mnie. Przejdę przez błonia i wrócę, nim się obejrzycie.
Machnęła im ręką na pożegnanie i puściła się biegiem w kierunku, z którego przyszli. Nie chodziło tylko o błyskotkę i jej właściwości. To był pierwszy prezent, jaki dostała od nowych przyjaciół. Coś, o co powinna dbać, czego powinna pilnować jak oka w głowie. Była na siebie wściekła.
Przeczesywała dokładnie każdy fragment zielonych łąk. Było już zupełnie ciemno, księżyc świecił słabo, rzucając jedynie delikatną srebrną łunę, która nie była w stanie przebić się między źdźbła traw. Wyczarowała jasną kulę, przesuwała różdżką na wysokości kolan, ale nie mogła nic dostrzec.
— No dalej... dalej... gdzie jesteś...? — szeptała do siebie, czując narastającą panikę i obezwładniające, demotywujące rozżalenie.
Już miała się poddać, gdy zobaczyła błysk po prawej stronie. Sięgnęła ręką w tamtym kierunku. Poczuła chłód magicznych koralików na skórze. Przycisnęła zgubę do piersi, oddychając z ulgą. Odwróciła się w kierunku zamku i serce jej zamarło. Kilka metrów od niej stał Argus Filch, uśmiechając się szeroko.
— Co my tu mamy... — zacmokał z zadowoleniem. — Jedna uczennica nie śpi.
*
Gabinet profesor Vector, opiekunki Gryffindoru, był mały, ale ładnie urządzony. Nad masywnym, dębowym biurkiem unosiły się długie, białe świece, na ścianie, obok regałów z książkami, wisiał wielki obraz przedstawiający górski krajobraz. Złote globusy, ustawione na półkach, wirowały sennie wokół własnej osi. Sama profesor Vector, ubrana jedynie w błękitną koszulę nocną, siedziała na obitym skórą krześle.
— Możesz mi wyjaśnić, co robiłaś o tej godzinie, sama, na zewnątrz? — Ściągnęła brwi, wbijając w Lily wyczekujące spojrzenie. Nawet w nocnym stroju, wyglądała groźnie.
— Szukałam bransoletki — wydukała Lily, wyciągając błyskotkę, jakby na potwierdzenie swoich słów.
Opiekunki najwyraźniej nie usatysfakcjonowało to wyjaśnienie, bo westchnęła głośno, mocniej maszcząc czoło.
— Czy ta bransoletka jest warta więcej niż twoje życie i zdrowie? Błąkasz się w środku nocy. I to teraz. Kiedy na wolności jest porywacz!
Lily milczała, czując jak jej twarz robi się czerwona ze wstydu.
— Zaraz po świętach masz się do mnie zgłosić, by odrobić szlaban.
— Ale... — zaczęła rudowłosa, jednak zamilkła, nie mogąc wymyślić żadnego sensownego usprawiedliwienia.
— Nie chcę słuchać wymówek! To ostateczna decyzja! — Każde słowo wymawiała z wielką siłą. Zapisała coś w zeszycie, po czym schowawszy go do biurka, zniknęła za drzwiami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top