7. Bransoletka i uprowadzenie



Usiadła na łóżku zaspana, z pulsującym bólem w skroniach. Bawiła się wczoraj do późna w nocy, świętując zwycięstwo razem z resztą Gryfonów. Profesor Fitwick po długich i żmudnych - przynajmniej według Jamesa - namowach dał się przekonać, aby przesunąć termin meczu z Puchonami na początek grudnia tak, by James miał czas na znalezienie zastępstwa za Albusa. Mozolna rekrutacja przyniosła jednak zaskakujące efekty, bo nowy szukający – drugoroczny Kit Oppel - okazał się mieć spory talent i ich wczorajszy mecz zakończył się piorunującym zwycięstwem 240:20 dla Gryffindoru. 

Lily uśmiechnęła się na wspomnienie dumnego jak pawia brata, klepiącego zawzięcie Kita Oppela po ramieniu i powtarzającego: To ja go odkryłem!. Chichocząc pod nosem, zsunęła się z łóżka. Maria, Jenna i Elza spały jeszcze, otulone szczelnie kołdrami. Podeszła na palcach do okna i uchyliła rąbek zasłonki. Wstrzymała oddech, widząc gruby, biały puch pokrywający błonia. Z trudem opanowała pisk radości. Migrena minęła jak ręką odjął. Złapała w pośpiechu spodnie, bluzę, kurtkę, szalik i buty, starając się jednocześnie być cicho jak mysz. Wychodząc, zaczepiła nogą o ogon kota Jenny. Zwierzak najeżył się i fuknął wściekle.

— Przepraszam — szepnęła, znikając za drzwiami.

Zimowe powietrze szczypało jej twarz, czuła jak zamarza w nosie z każdym kolejnym wdechem. Wciągnęła je mocno do płuc i chuchnęła, tworząc duży obłoczek. Podskoczyła z radości, nie mogąc powstrzymać pisku i śmiechu. Ruszyła przed siebie, po chwili zmieniając marsz na bieg. Robiła kółka i spirale, patrząc, jak jej kroki tworzą różnorodne wzory na białej, miękkiej powierzchni. Od małego kochała śnieg i szczerze wątpiła, czy kiedykolwiek z tego wyrośnie. Przeskakiwała między jednym dziełem na drugim, aż w końcu upadła plackiem na plecy, turlając się tam i z powrotem aż zabrakło jej tchu. Zamknęła oczy, oddychając ciężko. Było zimno, rękawiczki i spodnie zdążyły przemoknąć, a mróz szczypał ją w palce i nogi, ale nie zwracała na to uwagi. Zimno oznaczało rześko i tak też się czuła. Leżała, uśmiechając się błogo i zgarniając rękami na oślep fałdy śniegu bliżej siebie.

— Ile ty masz lat Potter? Pięć? — Usłyszała nad sobą głos. Głos, którego dawno nie słyszała, który znała i za którym, choć do tej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy, potwornie tęskniła. Coś ścisnęło ją w brzuchu. Otworzyła oczy i podniósłszy się prędko, otrzepała ubranie.

— Cześć — mruknęła zawstydzona, stając twarzą w twarz ze Sorpiusem Malfoyem.

— Upoili cię czymś wczoraj i nie zdążyłaś wytrzeźwieć? — ciągnął dalej, najwyraźniej rozbawiony. Pierwsze promienie wschodzącego słońca odbijały się złotem w jego stalowoszarych tęczówkach. Choć szalik miał owinięty szczelnie do wysokości nosa, była pewna, że uśmiecha się kpiąco.

— Nie, absolutnie! Ja nie piję takich rzeczy! — Zamachała rękami, tłumacząc się głupio, bo doskonale wiedziała, że się z nią droczy. — Po prostu lubię śnieg.

— Lubisz śnieg. — Podniósł brew, patrząc się na nią jak na wariatkę. Miała nadzieję, że policzki zarumieniły jej się już wcześniej od mrozu i nie zauważy, że czerwienieje jeszcze bardziej.

— A ty co tu robisz? — Starała się zmienić temat.

— Wyszedłem sprawdzić, kto się tak wydziera w sobotę o ósmej rano.

Westchnęła, czując się coraz bardziej zażenowana.

— Zobaczyłam przez okno, jaka jest pogoda i nie mogłam się powstrzymać. Nie wiedziałam, że słychać... — zaczęła, ale Scorpius tylko przewrócił oczami i ruszył z powrotem w stronę zamku. 

Poczuła się urażona. Skoro już się łaskawie odezwał, mógł chociaż wysłuchać, co ma do powiedzenia. W pierwszej chwili chciała za nim pobiec, ale wpadła na lepszy pomysł. Zgarnęła dłonią kupkę śniegu, uformowała twardą kulkę i rzuciła z całej siły. Śnieżka trafiła prosto w plecy chłopaka, rozbryzgując się na grubym, czarnym płaszczu. Zatrzymał się, a ona zamarła z ręką zawieszoną w powietrzu, bo dotarło do niej, co takiego zrobiła. Odwrócił się powoli. Z przymrużonych oczu pałała chęć zemsty. Zabije mnie, pomyślała Lily.

— Przepraszam, przepraszam — zawołała w panice, zasłaniając się rękami. 

Zignorował to i ruszył prędkim krokiem w jej stronę. Rzuciła się pędem do ucieczki. Gruba warstwa śniegu utrudniała swobodne poruszanie się, ale mknęła przed siebie ile sił w nogach. Poczuła uderzenie na plecach. Przeskoczyła przez ogołocone krzaki, nie odwracając się do tyłu. Musiała znaleźć dogodne miejsce i wyprowadzić kontratak. Z prawej strony, kilkanaście metrów od niej, rosło kilka samotnych drzew. Skręciła w ich kierunku, nie zdążyła jednak pokonać nawet połowy trasy, gdy poczuła mocne szarpnięcie. Stał z tyłu, trzymając ją za kurtkę. Szalik rozwiązał mu się zupełnie, opadając teraz luźno wzdłuż płaszcza i odkrywając twarz i szyję. Z szelmowskim uśmiechem wrzucił jej garść śniegu za kołnierz. Zimny, mokry lód spłynął po rozgrzanych plecach. Zapiszczała jak szalona, wyrywając się z uścisku. Złapawszy równowagę, popędziła dalej, ale po chwili kolejna śnieżka trafiła ją w głowę. Wpadła na krzaki, zachwiała się i upadła. Scorpius momentalnie pojawił się naprzeciwko niej, wyraźnie zadowolony z siebie. Usiadła prędko, opierając się dłońmi o podłoże.

— Już. Starczy. Wygrałeś — wydyszała, łapiąc oddech, chociaż widząc jego zaciętą minę, wątpiła, by miał zamiar przestać.

— To ty wywołałaś tę wojnę. Skończymy więc wtedy, kiedy ja uznam za stosowne – szepnął, pochylając się w jej stronę. — A może zatrzymam cię jako jeńca?

Zaledwie kilkanaście centymetrów dzieliło ich twarze. Bardzo dobrze czuła ten znajomy, przyjemny zapach. Jego zapach. Teraz jednak musiała skupić się na czymś innym. Oderwała rękę od ziemi i cisnęła śniegiem prosto w twarz chłopaka. Otworzył oczy szeroko ze zdumienia. Topniejące drobinki lodu spływały mu po zaróżowionych policzkach na szyję i ginęły pod szalikiem. Wybuchnęła śmiechem, widząc jego zaskoczoną minę. Opamiętała się jednak szybko. Korzystając z okazji, pchnęła go na plecy i wycofała na czworakach do tyłu. Próbowała wstać, lecz poczuła silny uścisk na swojej kostce. Pociągnął ją do tyłu i z powrotem runęła jak długa, lądując głową w śniegu. Chciała się odczołgać dalej, ale trzymał ją mocno. 

— Czy wy powariowaliście?!

Lily zamarła w pół ruchu. Uścisk na nodze zelżał. Odwróciła się przerażona w stronę zamku. Przez zaśnieżone błonia, szła w ich stronę profesor Deprim. Ciemny, wełniany płaszcz zarzuciła na koszulę nocną, włosy miała potargane, a na nogach jedynie pantofle. Wyglądałaby bardzo zabawnie, gdyby nie fakt, że jej oczy mogły spokojnie ciskać piorunami. 

— Jesteście cali mokrzy! — Stanęła przed nimi ze wściekłą miną. — Dziś wycieczka do Hogsmeade. Rozumiem, że pan Malfoy woli jednak spędzić ten dzień w skrzydle szpitalnym?

— Nie wolę — mruknął Scorpius, wycierając rękawem twarz. 

Lily stanęła na baczność obok niego, otrzepując się ze śniegu.

— Spójrzcie na siebie! Jak wy wyglądacie... — ciągnęła Profesor Deprim. 

Rudowłosa zerknęła na chłopaka. Był prawie cały mokry, policzki, nos i dłonie zaczerwieniły się od mrozu. Była pewna, że ona sama prezentuje się jeszcze gorzej.

— Co to za dziecinne pomysły! Nawet nie chcę słyszeć, że któreś z was jest chore! 

— Przepraszam. To moja wina. Pomyślałem, że będzie zabawnie, sprawić Potter chrzest zimowy. To się więcej nie powtórzy — powiedział Scorpius głosem wypranym z emocji. Nie uśmiechał się, wbił spojrzenie w nauczycielkę i zacisnął pięści. Lily poczuła uścisk w brzuchu.

— To nie... — zaczęła, ale zdzielił ją otwartą dłonią w tył głowy. 

Profesor Deprim westchnęła.

— Cieszę się, że się dogadujecie, ale szanujcie swoje zdrowie, na brodę Merlina... 

Lily zrobiła się jeszcze bardziej czerwona, a Malfoy chrząknął. 

— Obydwoje marsz do zamku. Weźcie ciepłą kąpiel, zanim zejdziecie na śniadanie.

Ruszyli w milczeniu za nauczycielką. Trzęśli się z zimna, ale nie śmiali marudzić. Rozdzielili się dopiero na korytarzu nieopodal wielkiej sali. Rudowłosa skierowała się w stronę schodów prowadzących do wieży Gryffindoru, Profesor Deprim prosto, do kwater nauczycieli, a Scorpius w dół, do lochów Slytherinu. 

— Ale wiesz, że wygrałem? — Dotarł do Lily rozbawiony głos chłopaka, gdy nauczycielka zniknęła za rogiem. Przystanęła, odwracając się w jego stronę.

— Ha? Wcale nie! — żachnęła się, marszcząc czoło.

— Wygrałem.  

Uśmiechnął się, unosząc w górę jeden kącik ust, machnął jej ręką i czmychnął, nim zdążyła znów zaoponować.


*

— Jak ja im zazdroszczę — westchnął Hugo, już trzeci raz w ciągu godziny. — Jeszcze dwa lata, zanim będziemy mogli jeździć do Hogsmeade. Dwa lata! Czaicie to?

Lily i Jerry pokiwali głowami, pochyleni nad magiczną szachownicą. Grali czwartą turę. Dotychczas wygrana należała do chłopaków i raczej nie zanosiło się na to, by coś w tej kwestii się zmieniło. Lily skrzywiła się, patrząc, jak czarny koń zmiata w proch jej białą wieżę. Kawałki gipsu posypały się po planszy. Posłała gońca, by zasłonił króla, ale na próżno – królowa Jerry'ego ścięła go lekkim ruchem.

— Szach i mat! — zawołał blondyn, uśmiechając się szeroko. — Znowu zwycięstwo!

Biały król zdjął koronę i cisnął ją przed siebie. Lily westchnęła.

— Nie idzie mi dzisiaj... Chyba muszę odpocząć.

— Spoko, nie ma sprawy. W razie czego wiesz, gdzie nas szukać — oznajmił Hugo, spychając ją z ławeczki. Zgarnął figury, które właśnie wracały do pierwotnej formy. Głowa konia próbowała przebić się przez palce młodego Weasleya, aby doczepić się do swojego korpusu. — Tym razem ja gram czarnymi, Jerry.


Skierowała się w stronę pokoju wspólnego, mając nadzieję, że zastanie tam Jennę i Marię. Odkąd zrobiło się zimno, każdą wolną chwilę spędzały przed kominkiem. Tak było i tym razem – siedziały na podłodze opatulone szczelnie miękkimi, wełnianymi kocami, obok nich rozsypane leżały dziesiątki mieniących się koralików. Uśmiechnęły się szeroko na jej widok.

— Lily! Chodź do nas! — zawołała Jenna. — Szelmo, spokój! — zganiła czarnego kota, który na widok Lily zjeżył się i zaczął fukać.

— Chyba mnie nie lubi — stwierdziła Lily, patrząc jak zwierzak chowa się za kanapą i przyjmuje pozę gotową do ataku.

— Och, to nie tak. — Jenna machnęła ręką. — Po prostu musi ci zaufać. Znaleźliśmy go z rodzicami całego pogryzionego, jak był malutki. Prawdopodobnie jego poprzedni właściciele zgotowali mu niezłe piekło, dlatego jest taki dziki. Ale jak już się do ciebie przekona, okazuje się najsłodszym kotem na świecie. Prawda, Szelmo?

Szelma najwyraźniej nie miał zamiaru okazywać ani grama słodkości, bo najeżył się jeszcze bardziej, machnął wściekle ogonem i czmychnął na górę. Jenna westchnęła, przewracając oczami.

— A właśnie! Mamy dla ciebie prezent! — Maria wyciągnęła rękę. Na jej dłoni leżała śliczna, mała, błyszcząca bransoletka. Lily zerknęła niepewnie na koleżanki, ale te podsunęły jej ozdobę prawie pod nos.

— Jest piękna... — szepnęła rudowłosa, wsuwając bransoletkę na nadgarstek. Koraliki, z których była zrobiona momentalnie przybrały różowy kolor.

— I w dodatku magiczna. Maria kupiła te kryształki na ulicy Pokątnej.

— Podobno zmieniają barwę z zależności od twoich emocji i uczuć, ale dopiero to testujemy.

Lily zrobiła wielkie oczy i obejrzała swój prezent ze wszystkich stron. 

— W takim razie różowy musi oznaczać radość

— Może u ciebie — zaśmiała się Jenna. — U każdego inny kolor oznacza inną emocję. W przeciwnym wypadku noszenie ich byłoby dość ryzykowne, nie sądzisz?

Kiwnęła głową. Faktycznie, Jenna miała rację. Czasami lepiej nie oznajmiać wszem i wobec, że jest się totalnie wkurzonym czy zirytowanym. Wyobraziła sobie, jak bransoletka przyjmuje kolor świadczący o bezradności podczas odpytywania na lekcji transmutacji. Zdecydowanie byłoby źle, gdyby profesor Deprim o tym wiedziała.

— Chcemy zrobić jeszcze jedną dla Elzy. Pomożesz nam?

— Pewnie — odparła Lily głosem pełnym entuzjazmu. Robienie prezentów dla koleżanek wydało jej się dzisiaj zdecydowanie przyjemniejszym zajęciem niż notoryczne przegrywanie w szachy czarodziejów. Sięgnęła po leżący na kanapie kocyk, zarzuciła go na ramiona i usiadła przed kominkiem.

*

Do wielkiej sali zeszła dopiero na kolację. Starsi uczniowie zdążyli już wrócić z Hogsmeade i siedzieli teraz przy stołach, pałaszując wieczorny posiłek. Zajęła miejsce obok Jamesa, który jednocześnie jadł jajecznicę z boczkiem i opowiadał o jakiejś niebywale pięknej kobiecie pracującej w jednym z tamtejszych sklepów.

— Jeszcze chwila i umówiłaby się ze mną na randkę, ale przylazł Flitwick i zaczął skrzeczeć, że mamy się zbierać — mruknął wyraźnie niezadowolony. Rose i Meredith spojrzały na siebie porozumiewawczo. James zmierzył je oburzonym wzrokiem. — Śmiejecie się ze mnie?

— Nikt by się nie odważył, o wielki Casanovo — prychnęła Meredith, robiąc aż nazbyt poważną minę. 

Lily zakryła dłonią usta, aby stłumić parsknięcie. Brunetka puściła jej oczko. James poczerwieniał i urażony skupił się na konsumpcji wielkich kęsów tosta. Rudowłosa też nałożyła sobie porcję, zabierając się do jedzenia, lecz jej uwagę skutecznie odwróciło zamieszanie przy stole Slytherinu. Część Ślizgonów obchodziła dookoła swój stół, ktoś wymachiwał rękami, ktoś wypytywał o coś innych uczniów, jedna dziewczyna płakała, pochylona nad pustym talerzem.

— Wiecie co się stało? — zapytała Lily, nie odrywając wzroku od przeciwległego krańca sali.

— Pewnie chcą zwrócić na siebie uwagę, jak zawsze... — mruknął James, spoglądając z ukosa w tamtą stronę. 

Normalnie też by tak pomyślała, ale tym razem uczniowie Slytherinu wyglądali na autentycznie przerażonych. Już nikt nie interesował się kolacją. Ktoś zawołał profesora Slughorna, który teraz próbował uspokoić płaczącą dziewczynę. Jakiś wysoki chłopak przyprowadził dyrektora. Grupka uczennic w czarno-zielonych szatach zakrywała z przestrachem usta. Zaciekawieni uczniowie zamilkli, obserwując całą sytuację ze swoich miejsc. Słychać było już tylko szloch młodej Ślizgonki.

— Emilly nie wróciła... rozdzieliłyśmy się w Hogsmeade, a potem nie mogłam jej znaleźć. Myślałam, że wróciła wcześniej do zamku, ale tu też jej nie ma. Szukaliśmy wszędzie! — krzyczała przez łzy. — Tak bardzo się martwię, że coś jej się stało!

Profesor Slughorn objął dziewczynę ramieniem i razem z profesorem Fitwickiem wyprowadził ją z Wielkiej Sali. Lily przeszedł dreszcz. Przypomniała sobie artykuły z Proroka Codziennego, groźby w kierunku czarodziejów czystej krwi, deklarację wojny. 

Spojrzała na swój nadgarstek. Bransoletka mieniła się wściekłym pomarańczem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top