5. Pierwszy przyjaciel i rozstanie

— Dziś uwarzycie swój pierwszy eliksir. W małych grupach sporządzicie Antidotum na Popularne Trucizny — oznajmił Profesor Slughorn radosnym tonem. Lily miała wrażenie, że ekscytuje się tym bardziej niż uczniowie. — Pozwolicie, że sam dobiorę wam partnerów — dodał prędko, widząc jak pierwszoroczni szepczą między sobą, przysuwając krzesełka do swoich kolegów.

Hugo jęknął pod nosem. 

— Mam nadzieję, że będziemy razem w grupie... Kiedyś próbowałem pomóc matce z jednym eliksirem i wyszła z tego kupa. Potem chodziły z Rose i śmiały się ze mnie przez tydzień — mruknął Lily na ucho. 

Parsknęła cicho, tłumiąc rozbawienie i kiwnęła głową. Wolała spędzić te zajęcia przyjemnie, z Hugonem, którego znała, niż z kimś obcym, nawet jeśli byłby mistrzem eliksirów. Zresztą wierzyła w swoje umiejętności warzenia magicznych roztworów. Od małego lubiła przyglądać się rodzicom podczas ich pracy i przez lata nauczyła się wielu rzeczy. Właściwie była przekonana, że mogłaby sama sporządzić podstawowe Antidotum. Zbladła więc, słysząc słowa profesora Slughorna.

— Ashvill, Potter, Rockwell. Zapraszam do trzeciej ławki.

— Współczuje — powiedział bezgłośnie Hugo.

Z rosnącą gulą w gardle zebrała swoje rzeczy i poczłapała we wskazanym kierunku. Usiadła na wolnym krześle, czując jak pocą jej się dłonie, a pewność siebie znika w siną dal. Ian zajął miejsce obok, trącając ją ramieniem. Była pewna, że zrobił to specjalnie. Zacisnęła zęby, postanawiając zignorować jego obecność. Chwilę później dołączył do nich niski chłopiec o płowych włosach i wielkich, zielonych oczach. 

— Hej, wam. Jestem Jerry — zawołał, uśmiechając się szeroko. Ubrany był w szatę Gryffindoru, co Lily przyjęła z lekką ulgą. Bała się, że nie daj Marlinie, trafi na kolegę Ashvilla i przez całe zajęcia będzie musiała słuchać upokarzających docinków.

— Lily — odpowiedziała uprzejmie. 

Ian milczał z rękami założonymi na piersi. Minę miał taką, jakby przed chwilą wdepnął w łajno. Lily zaczęła się zastanawiać, czy wszyscy uczniowie Slytherinu mają w zwyczaju nie przedstawiać się członkom innych domów, ale z rozmyślań wyrwał ją profesor Slughorn, który stanął na podwyższeniu, klaszcząc w dłonie.

— Otwórzcie podręczniki na stronie czternastej. Weźcie z gablot potrzebne składniki i postępujcie zgodnie z instrukcjami. To wasz pierwszy raz, więc nie oczekuję, że będzie idealnie, jednak członkowie grupy, której wywar będzie najbliżej perfekcji, dostaną po dwadzieścia punktów dla swojego domu. Macie godzinę. — Ponownie klasnął w dłonie, a na sali zapanowało poruszenie. 

Jerry wstał z podręcznikiem w dłoni.

— Polecę po składniki. Nie jestem dobry w warzeniu eliksirów, a chcę się do czegoś przydać.

Lily kiwnęła głową, a Ian machnął ręką w geście mówiącym: "mam to w dupie". Chwilę później na ich stole piętrzyły się bezoar, róg jednorożca i jagody z jemioły. Rudowłosa przejechała palcem po stronie z recepturą. 

— Trzeba rozdrobnić bezoar — stwierdziła, odrywając oczy od podręcznika.

Ian bez słowa sięgnął po mały, kulisty kamyk i wrzucił go do moździerza, a Lily przygotowała miarki i ustawiła kociołek, aby nie tracić czasu. Kątem oka widziała jak Ślizgon przesypuje zmiażdżony składnik do pojemniczka. Coś się nie zgadzało. Odtworzyła w pamięci moment, w którym warzyła to Antidotum z ojcem. Ian przechylił miarkę, aby wsypać jej zawartość do kociołka. Złapała go za nadgarstek w ostatniej chwili. Spojrzał na nią wściekłym wzrokiem.

— Kawałki są za grube — powiedziała stanowczo, patrząc mu prosto w oczy. Kipiała w nich czysta złość.

— Są dobre — syknął.

— Za grube.

Jerry spoglądał skonsternowany to na jedno to na drugie. W końcu podniósł obydwie ręce do góry, w jednej trzymając otwarty podręcznik.

— Słuchajcie... — zaczął uspokajającym głosem — tu jest napisane, że bezoar ma być sproszkowany. Myślę, że moglibyśmy rozdrobnić go bardziej. Chyba jesteś przegłosowany, Ashvill...

— Sam to sobie rób, Rockwell — warknął Ian, rzucając w niego moździerzem.

Blondyn wzruszył ramionami i począł ugniatać składnik. Gdy produkt stał się zupełnie sypki, podał go Lily, a ta odmierzywszy cztery miarki, wsypała je do miedzianego kociołka. Dorzuciła dokładnie dwie miarki składnika standardowego, po czym zapaliła palnik, odliczając na głos do pięciu. Wyjęła z kieszeni różdżkę i machnęła nią nad roztworem w chwili, w której wypowiadała słowo „pięć". Eliksir zabulgotał i przybrał czysty, żółty kolor. 

— Wspaniale! 

Unieśli oczy. Profesor Slughorn stał nad nimi z wyraźnie zadowoloną miną. 

— Świetnie wam idzie! Jestem pod wrażeniem. Oby tak dalej!

— Łał! Jesteś niesamowita! — Krzyknął Jerry, kiedy nauczyciel odszedł doglądać pracę innej grupy. Patrzył się na Lily wzrokiem pełnym podziwu, a ona miała wrażenie, że w tej jednej chwili urosła z pięć centymetrów. 

Ian prychnął, ale miała to w nosie. Pewność siebie wróciła do niej ze zdwojoną siłą.

— Mamy trzydzieści minut, właściwie to już dwadzieścia osiem. Musimy w tym czasie przygotować róg jednorożca, jagody i posprzątać niepotrzebne rzeczy — poinstruowała chłopców.

— Nie będziesz mi rozkazywać — syknął Ślizgon. 

— Nie rozkazuję, tylko organizuję nam czas pracy. Zresztą, jak chcesz. Możemy to zrobić sami.

Jerry przytaknął energicznie, łapiąc za gałązkę jemioły i delikatnie oddzielając z niej malutkie owoce. Ian siedział obrażony w kącie, bawiąc się różdżką, a Lily sprzątała blat. O dwunastej czterdzieści, stanęła ponownie nad kociołkiem, wsypując do niego szczyptę sproszkowanego rogu jednorożca i zamieszała eliksir dwa razy w prawo. Ian sięgnął po jagody.

— Poczekaj — zastopowała go. — Lepiej będzie, jeśli wcześniej rozgnieciemy je leciutko, by wypuściły trochę soku.

— Zdurniałaś? Nie ma o tym mowy w podręczniku.

— Zaufaj mi.

— Nie ma mowy. Kim ty jesteś, żeby tak się wymądrzać?! — Ian kipiał ze złości. Proste czarne włosy opadły mu na twarz. Lily miała go już serdecznie dosyć.

— Kimś, kto umie uwarzyć to Antidotum lepiej od ciebie — warknęła, wyrywając mu jagody z ręki.

— Spokojnie, Ashvill. Ona zna się na rzeczy. Sam widziałeś, warto spróbować... — wtrącił się Jerry. — Dalej Lily, rób jak uważasz. Ja ci ufam.

Rudowłosa podziękowała mu w duchu. Ślizgon wyglądał, jakby zaraz miał się jej rzucić do gardła, ale musiała zachować spokój, aby nie zgnieść za mocno owoców. Delikatnie przycisnęła jagody tępą stroną noża, a gdy tylko pokazały się pierwsze krople soku, wrzuciła je do kociołka i zamieszała dwa razy w lewo. Machnęła różdżką, a wywar ponownie zabulgotał. Mienił się na różne kolory, przechodząc z granatu w zieleń, aż w końcu tafla uspokoiła się, przyjmując barwę cyraneczki.

— Udało się! Udało, prawda? Tak powinien wyglądać – zawołał uradowany Jerry. Lily uniosła w odpowiedzi kciuk w górę, ocierając drugą dłonią spocone czoło. — Suuuper! Piąteczka, Lily!

Wystawił rękę w górę, a ona nieśmiało ją przybiła. Poczuła się naprawdę szczęśliwa, widząc jego radosną minę. Pierwszy raz zrobiła coś wspólnie z innym pierwszorocznym. Z kimś innym niż jej kuzyn, czy bracia. I udało im się. Uśmiechnęła się szeroko i opadła na krzesło.

Dopiero teraz miała chwilę, by rozejrzeć się po sali. Z niektórych kociołków unosił się czarny dym, a w powietrzu czuć było swąd spalenizny. Umorusani uczniowie stukali różdżkami w naczynia, ale ich wywarom w większości daleko było do pożądanego, leistego, morskiego Antidotum na Popularne Trucizny. Lily odnalazła wzrokiem Hugona. Razem z Marią i jakimś Ślizgonem starali się opanować kipiącą, krwistoczerwoną maź wypływającą z kociołka. 

— Koniec czasu! — Zachrypnięty głos Profesora Slughorna rozniósł się po klasie. Odpowiedział mu głośny jęk zawodu uczniów. – Spokojnie, spokojnie. Zaraz zobaczymy, jak wam poszło — powiedział uspokajająco, przechadzając się wśród ławek. 

Od czasu do czasu cmokał zatroskany, dając rady albo komentarze: Całkiem nieźle, czy Zupełnie nie tak, to kolejna trucizna, a nie Antidotum. W końcu przystanął nad stolikiem Lily, Jerry'ego i Iana. Przyjrzał się zawartości ich kociołka, pochylił się lekko, zgarniając dłonią zapach, zamieszał kilka razy, po czym zrobił wielkie oczy i spojrzał na nich z uznaniem.

— Niesamowite! — krzyknął radośnie. — Udało wam się stworzyć perfekcyjne Antidotum. Jestem pod ogromnym wrażeniem, cóż za talent... Mamy tutaj niezaprzeczalnych zwycięzców! Zgodnie z obietnicą, przyznaję po dwadzieścia punktów dla Gryffindoru pannie Potter oraz panu Rockwellowi, oraz dwadzieścia punktów dla Slytherinu panu Ashvillowi. Gratulacje!

Lily miała wrażenie, że zaraz pęknie z dumy. Nie obchodziło ją nawet to, że Ian dostał nagrodę za nic. Pierwszy raz zdobyła punkty dla swojego domu, dołożyła własną cegiełkę na drodze do zwycięstwa o Puchar. Endorfiny szalały w jej krwi. Z piekącymi policzkami spakowała prędko rzeczy i pognała w stronę Hugona, aby jak najszybciej podzielić się z nim swoją radością, jednak w pół drogi dogonił ją Jerry.

— To, co zrobiłaś, było totalnie super! — wydyszał. — Gdzie się tego nauczyłaś?

— Obserwowałam rodziców, odkąd byłam malutka. To nic nadzwyczajnego.

— Coś ty! Mimo wszystko trzeba mieć piekielnie dobre wyczucie, by uwarzyć eliksir samemu za pierwszym razem. Trochę o tym czytałem w Pierwszych krokach mistrzów mikstur. Slughorn ma rację, masz prawdziwy talent!

Lily poczuła, że czerwienieją jej uszy. Rzadko dostawała tak szczere komplementy od obcych osób. Miłe słowa niezwiązane z tym, że ma na nazwisko Potter, jest córką wielkiego aurora i siostrą Jamesa, ale z tym, że sama zrobiła coś zasługującego na uznanie. Miała ochotę wyściskać Jerry'ego, ale resztki zdrowego rozsądku podpowiadały jej, że nie będzie to zbyt taktowne. Szepnęła więc tylko:

— Dzięki, nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy.

— Mówię po prostu szczerą prawdę! — żachnął się Jerry. — Mam nadzieję, że na następnych zajęciach znów będziemy razem w grupie. Oczywiście jeśli chcesz. Tylko tym razem bez Ashvilla. Straszny z niego dupek.

— Najwyżej potraktujemy go drętwotą — zaśmiała się Lily, a chłopak odpowiedział tym samym. 

— Tak sobie pomyślałem... — zaczął niepewnie — może chciałabyś zagrać z nami wieczorem w partyjkę szachów? Będę ja, Hugo i taki chłopak z naszego dormitorium - Mike.

Lily przystanęła. Czy to możliwe, że Jerry chciał się z nią zakolegować? Przecież nie zaprasza się do zabawy osób, których się nie lubi. Przypomniała sobie, że widziała go dwa dni temu w pokoju wspólnym jak rozkładał planszę do gry, gdy rozmawiała z Hugonem. Nie potrzebowali więcej osób, a mimo to złożył jej propozycję. Spojrzała na niego. Często się uśmiechał, był radosny, miły i szalenie bezpośredni. Bardzo nie chciała zmarnować tej szansy.

— O której? — zapytała, bo było coś, co nie pozwoliło jej od razu wykrzyczeć: Tak!". Coś, o czym myślała nawet podczas warzenia wspaniałego Antidotum. Coś, co z całej siły starała się wypierać z umysłu, a to i tak wracało. Wciąż i wciąż.

— Dziś zaczynamy o siedemnastej.

— Przyjdę — wypaliła Lily. — Tylko ostrzegam, że nie jestem za dobra, tylko raz udało mi się pokonać Hugona. No i na dwie godzinki. O dziewiętnastej muszę iść do biblioteki.

*

Pędziła przed siebie najszybciej jak umiała. Torba pełna opasłych książek ciążyła jej na ramieniu, ale nie zwracała na to uwagi. Skręciła w prawo, potem dwa razy w lewo i pognała schodami w górę. W oddali zobaczyła szczupłą sylwetkę nastoletniego chłopca. Zatrzymał się przy starym, zniszczonym gobelinie, który kiedyś zapewne przypominał lecącego gryfa i patrzył na jej wysiłki rozbawionym wzrokiem. 

— Zasnęłam w bibliotece — wydyszała zziajana, zatrzymując się obok niego. Oparła dłonie o kolana, próbując wyrównać oddech.

— Niezły sprint. To chyba cud, że nie wywaliłaś się po drodze.

Machnęła ręką w odpowiedzi, bo zmęczenie dawało o sobie znać, uniemożliwiając jej prawidłową artykulację słów.

— Tak nie mogłaś się doczekać, aż mnie zobaczysz? 

— Chciałam... ci... podziękować... — odpowiedziała, robiąc przerwy na głębokie oddechy. Wyprostowała plecy i spojrzała Scorpiusowi prosto w oczy. — Za to, co wczoraj powiedziałeś.

Uniósł ironicznie brew, ale Lily wiedziała, że był zaskoczony. Widziała to. Skryte głęboko za powłoką lodowych tęczówek. 

— Pierwszy raz ktoś dziękuje mi za nazwanie go agresywną gadułą.

— Och, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Dziękuję za to, co powiedziałeś na końcu. 

Nie odpowiedział. Odwrócił się plecami i ruszył przed siebie, ale Lily nie miała zamiaru się poddać. Dużo dziś o tym myślała. Scorpius był arogancki i niemiły, żartował sobie z niej tak jak zapewne z większości uczniów, a jej zażenowanie wprawiało go w dobry nastrój. Właściwie to wcale go nie lubiła, bo ciężko polubić taką osobę, ale nie mogła też powiedzieć, że go nienawidzi. To światełko w lodzie jej nie pozwalało. Był dla niej zagadką. Dzikim zwierzątkiem, które chociaż mogłoby być miłe i kochane, nie zostało oswojone, więc odstraszało wszystkich potencjalnych właścicieli.

Dochodzili już do wieży Gryffindoru, więc musiała się pospieszyć, jeśli chciała powiedzieć mu wszystko, co sobie wcześniej zaplanowała. Wbiła wzrok w jego plecy i wzięła głęboki oddech.

— Dziś miałam bardzo udany dzień. Zdobyłam punkty dla naszego domu na lekcji eliksirów, prawie skończyłam esej na transmutację i poznałam nowe, ciekawe osoby. Możliwe nawet, że kiedyś, w przyszłości, zostaniemy przyjaciółmi. Grałam z nimi wieczorem w szachy i było szalenie przyjemnie. Pewnie zaraz wypalisz coś w stylu: „Nie zalewaj mojej głowy niepotrzebnymi informacjami", czy coś takiego, ale chciałam ci o tym opowiedzieć. Nie dlatego, że jestem gadułą, chociaż może faktycznie, mówię przy tobie więcej niż powinnam. Tylko dlatego, że normalnie nie odważyłabym się przejąć inicjatywy w grupie obcych uczniów. Nie poszłabym na szachy, bo jestem w nich do kitu. Nie zrobiłabym też tego, co robię właśnie teraz. Zaryzykowałam, ponieważ stwierdziłeś, że jako Gryfonka znajdę znajomych, a przecież będąc nią, nie mogę być tchórzem. Te wczorajsze słowa, rzucone niby od niechcenia na pożegnanie, naprawdę podniosły mnie na duchu. Może właśnie dlatego, bo wypowiedział je ktoś, komu moje samopoczucie latało koło nosa... Bo ty je powiedziałeś...

Zrobiła pauzę. Wydawało jej się, że Scorpius zwolnił, jednak wciąż szedł przed siebie odwrócony do niej plecami. Powoli wciągnęła powietrze nosem i wypuściła ustami. Czuła się strasznie głupio, ale skoro zaczęła, musiała dokończyć.

— Dlatego właśnie goniłam cię jak wariatka. Chcę ci podziękować i powiedzieć, że nie chowam urazy za wcześniejsze docinki, chociaż w przyszłości wolałabym, abyś tak do mnie nie mówił.

Milczał. Nie spodziewała się po nim wylewnej odpowiedzi, ale miała nadzieję, że powie cokolwiek. Chociaż głupie „spoko", albo „spadaj". Zatrzymała się przy portrecie Grubej Damy, czując narastający smutek. Była przekonana, że chłopak pójdzie dalej, ale on też stanął w miejscu, zaledwie kilka kroków od niej. Odwrócił się i powoli podszedł bliżej. Przez chwilę trwał tak w miejscu, patrząc na nią zamyślonym wzrokiem, a ona bała się cokolwiek powiedzieć, aby go nie spłoszyć. W końcu, bardzo niepewnie, wyciągnął rękę i położył swoją dłoń na jej głowie. 

Zamarła. Dosłownie. Miała wrażenie jakby ktoś walnął w nią drętwotą, z tym tylko, że jej serce waliło jak oszalałe. Wydawało jej się, że bije tak głośno, że kolejne uderzenia niosą się echem po pustym zamku. Czuła ciepło jego dłoni otulające jej włosy, skórę i wnikające głęboko do wnętrza. Nie wiedzieć czemu wcześniej myślała, że musi mieć lodowate ręce, ale myliła się okrutnie. 

— Jesteś strasznie dziwna — mruknął, nie odrywając od niej oczu. Dopiero po chwili, jakby zdał sobie sprawę z tego co zrobił, bo wzdrygnął się lekko i szybko zabrał dłoń, odsuwając się o kilka kroków.

Chciała mu powiedzieć, że wcale nie musi sobie iść. Że może trzymać rękę i gładzić jej włosy ile chce i teraz i kiedykolwiek, ale w porę się opamiętała. Nie znalazła innych, pasujących słów, więc milczała.

— Dziś ostatni raz tędy idę, ale wydaje mi się, że i tak już świetnie pamiętasz drogę — stwierdził, opierając się o ścianę i zaplatając ręce na piersi. 

Faktycznie, przebiegła większość trasy, w ogóle się nad nią nie zastanawiając. Nogi same ją prowadziły. Jednak to nie błąkanie się po Hogwarcie wywołało w niej dreszcz strachu.

— Czy to przeze.... — zaczęła, siląc się na spokój, ale przerwał jej szybko.

— Słyszałem, jak Filch mówił Flitwickowi, że od jutra ma zamiar bardziej pilnować tej części zamku. Podobno nasi namalowani lokatorzy się skarżą... — Spojrzał na pobliski obraz, mrużąc groźnie powieki. Dwóch wieśniaków pasących krowy uciekło za białą chałupkę. — Także tobie również radzę wracać wcześniej.

Włożył ręce do kieszeni, odwrócił się i ruszył powoli przed siebie. Lily wciąż stała w miejscu, nie wiedząc zupełnie, co ma ze sobą począć. Chciała się przynajmniej jakoś pożegnać, ale nie miała bladego pojęcia jak. Zamachać ręką? Uścisnąć dłoń? Przytulić się? Głupota. Nawet nie umiała nazwać tego, kim dla siebie teraz są. Nie wrogami, ale też nie przyjaciółmi. Znajomymi? Jakoś nie mogła sobie wyobrazić, jak witają się na korytarzu w środku dnia. Powinna być zadowolona, wszystko zaczęło się układać... Dlaczego więc czuła, że zaraz się rozpłacze? 

Przystanął w połowie schodów i spojrzał na nią z ukosa. Wciąż tkwiła w tym samym miejscu, wyglądając jak siedem nieszczęść.

— Poradzisz sobie — krzyknął.

— Ty też! — zawołała prędko, patrząc za nim. 

Przeskoczył zwinnie dwa ostatnie stopnie i ruszył prostym korytarzem, aż na rozwidleniu skręcił w lewo. Nie odwrócił się więcej. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top