3.9. Konfrontacja

Kochani!

Na wstępie chciałam bardzo, bardzo, ale to bardzo podziękować za wszystkie głosy oddane w konkursie HP Awards 2017. Dzięki wam "Oswój mnie" zajęło pierwsze miejsce w swojej kategorii, z czego jestem tak absolutnie dumna i tak szczęśliwa, że najchętniej wykrzyczałabym to całemu światu :). Wiem, że w ramach rekompensaty powinnam dać wam coś od siebie, więc jeśli macie jakiś pomysł — piszcie śmiało, a tymczasem zapraszam na wyjątkowo odwlekany rozdział (to się już nie powtórzy, jak Merlina kocham).

***


Najpierw była pustka. Cisza i ciemność otaczały ją ze wszystkich stron. Wzięła głęboki oddech, wyobrażając sobie, jak jej ciało dryfuje na powierzchni wody. Tak jak za każdym razem stopniowo przywoływała w pamięci obraz konkretnego zwierzęcia. Tak jak zawsze skupiła się na równomiernym przepływie tlenu przez płuca. Tak jak dziesiątki razy wcześniej oczyściła umysł, zostawiając w nim jedynie odległe, pierwotne pragnienie przemiany.

Robiła krok po kroku to samo, co na każdej poprzedniej lekcji, przy każdej kolejnej próbie. Ale tym razem było inaczej.

Z początkowo bezładnej plamy stopniowo kształtowały się elementy tak żywe i tak prawdziwe, jakby nie stanowiły wyłącznie tworu wyobraźni, a część otaczającego ją świata. Nim się spostrzegła stała na pustym placu, pośrodku niczego, a wśród bezkresnej bieli słyszała cichy śpiew małego ptaka. Unosił się wysoko w powietrzu, miał błyszczące, ciemne oczka i rude piórka przyprószone na ogonku oraz skrzydełkach czernią i błękitem. Wyciągnęła nieśmiało dłoń w jego stronę, bojąc się, że przy gwałtownym ruchu zwierzątko spłoszy się i rozpłynie w powietrzu. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Ptaszek zaćwierkał radośnie, przekrzywiając główkę, po czym podfrunął bliżej. Zupełnie tak, jakby na nią czekał, jakby wiedział, po co się tu znalazła.

Poczuła mrowienie w okolicy karku — najpierw delikatne, z czasem coraz bardziej intensywne, promieniujące od szyi, przez kości, wzdłuż kończyn. Świat wokół zaczął się rozciągać. Biel powoli ustępowała wieczornej ciemności, z której wyłaniały się szkolne ławki, rzędy krzeseł, poszarzałe firanki osłaniające uchylone okna i drewniana podłoga, a wszystko to rosło w zastraszającym tempie tuż przed jej oczyma. Kolory wyostrzyły się nagle, zwiększył się zakres widoczności. Była pewna, że dostrzega każdy liść na rosnącej hen za oknem wierzbie, widziała ślady jarzące się na nieznane jej barwy, plamy światła niemożliwe do zobaczenia dla ludzkiego oka. A potem znów poczuła to dziwne mrowienie i czar prysł.

Siedziała na starych, skrzypiących panelach w nieużywanej sali zaklęć, oddychając płytko i łapczywie. Całość trwała może kilka sekund.

Odgarnęła włosy z czoła, przenosząc zaskoczone spojrzenie na stojącego przy nauczycielskim biurku Scorpiusa. Oczy mu błyszczały.

— Czy ja właśnie...? — wydukała, próbując zrozumieć to, co przed chwilą miało miejsce.

— Udało ci się — odpowiedział, uśmiechając się półgębkiem. — Chociaż trzy sekundy to niezbyt piorunujący wynik.

Prychnęła. Po dziesiątkach godzin męczących prób oraz katorżniczej nauki nawet najkrótsza przemiana wydawała się sukcesem. Samo znalezienie właściwego zwierzęcia było wystarczającym powodem, aby skakać z radości i nie zamierzała tego niszczyć przez jeden zgryźliwy komentarz Scorpiusa. Już chciała zapytać, ile czasu jemu udało się utrzymać kocią formę za pierwszym razem, ale prędko zrezygnowała. Znając życie, zdążył wtedy upolować swoją pierwszą mysz. Oczyma wyobraźni widziała głupawy uśmieszek rosnący na jego twarzy.

— Musisz uzupełnić płyny. I kalorie. Animagia pożera mnóstwo energii — mruknął, wyciągając w jej stronę butelkę z wodą oraz czekoladowego batonika.

Złapała je pośpiesznie, łapczywie rozrywając foliowe opakowanie. Faktycznie, czuła się tak, jakby zjedzona wieczorem kolacja w ogóle nie istniała. Wzięła do ust kęsa i przystanąwszy obok Scorpiusa, oparła się biurko. Na blacie wciąż leżał jej egzemplarz „Najpiękniejszych baśni i bajek o zwierzętach". Mimowolnie sięgnęła po tkwiącą między stronami zakładkę i delikatnie przeciągnęła po niej palcami. Malowana sójka poruszyła leciutko skrzydełkami. Była piękna, przyciągająca wzrok, nieoczywista, a jednocześnie tak zwyczajna. Nikt nie wiedział, gdzie pofrunie, gdy w końcu poderwie się do lotu. Nikt, prócz niej samej i chyba to właśnie sprawiało, że Lily tak bardzo zapragnęła poznać odpowiedź.

— Skąd wiedziałeś? — zapytała, odkładając na bok pustą butelkę. — Skąd wiedziałeś, że to ona?

Scorpius wzruszył ramionami, wbijając spojrzenie w ciemność zmąconą srebrzystym światłem gwiazd.

— Intuicja? A może po prostu widzę w tobie coś, czego sama nie zauważasz.

Znów się uśmiechnął, choć uśmiech ten zarezerwowany był wyłącznie dla niego, pełen jakiejś nieopisanej melancholii, której nie potrafiła odgadnąć. Poprawił wpadające do oczu kosmyki włosów i z westchnięciem zadarł głowę do góry.

Miała wrażenie, że dostrzega na jego policzkach kilka zagubionych piegów, dotychczas umykających jej uwadze, ale nie była pewna, czy naprawdę tam są, czy to tylko złudna gra cieni.

— Spróbuję jeszcze raz — stwierdziła pewnym głosem, podwijając rękawy żółtego swetra.

Miała najlepszą nauczycielkę i wsparcie, o którym niektórzy mogli wyłącznie pomarzyć. Jedyną osobą, muszącą się bardziej postarać, była ona sama. Potrzebowała więcej ćwiczeń, więcej praktyki, pełniejszego skupienia. To wszystko. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Scorpius już jakiś czas temu opanował przemianę wystarczająco dobrze, by móc ograniczyć ich nocne lekcje do minimum, a mimo to zjawiał się za każdym razem, gdy go prosiła. Nie chciał nic w zamian, rezygnował z odpoczynku, snu i ryzykował szlabanem, aby jej pomóc. Nie miała zamiaru tego marnować na własne rozterki egzystencjalne.

— Jeśli nie zebrałaś wystarczająco sił, to i tak nic z tego nie wyjdzie — mruknął.

— Zebrałam — ucięła krótko, stając z powrotem na środku sali.

Wzięła głęboki oddech, przymykając powieki. Powoli rozluźniła ciało, pozwalając emocjom opaść w dół, a myślom zniknąć na moment w odległe zakamarki świadomości. Znów zaczęła zatapiać się w bezkresnej bieli otaczającej spokojny, niczym niezmącony ocean. Etap drugi — wizualizacja. Rudy ptaszek sfrunął z góry, osiadając na gładkiej tafli wody. Zrobiła krok naprzód, wsłuchując się w ciszę. Dudniła w jej głowie, przerywana jedynie od czasu do czasu cichym pluskiem, wydobywającym się spod bosych stóp. Przystanęła, wyciągając pomału dłoń, tak jak robiła to wcześniej — delikatnie, a jednocześnie stanowczo, na tyle, by nie spłoszyć zwierzęcia, ale dać mu do zrozumienia, że się nie boi. Że jest tu po to, aby go oswoić, przyjąć do siebie, zaabsorbować bez strachu, bez zbędnych wątpliwości.

Głuchą ciszę przeciął melodyjny śpiew ptaka, gdy dotknęła miękkich piór. Ale prócz radosnego ćwierkania było coś jeszcze. Nagły huk otwieranych drzwi.

Rozwarła powieki, na powrót lądując na chłodnej podłodze. Zbita z tropu rozejrzała się w popłochu dookoła.

Wejście do nieużywanej sali zaklęć stało otworem. Z początku widziała jedynie kontury, ciemne cienie, wyróżniające się na jednolitym tle — jeden większy, znajdujący się na przodzie, oddychający ciężko i nierówno. Drugi mniejszy, jakby nieśmiało chowający się za plecami tego pierwszego. Chwilę zajęło jej przyzwyczajenie oczu do ciemności, kontrastującej z otaczającą ją wcześniej krystaliczną bielą, a gdy w końcu wzrok był w stanie rozróżnić coś więcej niż bezładne kształty, serce Lily stanęło. Stanęło na ułamek sekundy, by za moment galopować jak szalone.

W postaci przekraczającej próg rozpoznała bowiem swojego brata.

— A więc jednak. Cały czas miałem nadzieję, że to jakaś cholerna pomyłka! — krzyknął James, machając rękami jak opętany.

Lily poderwała się na równe nogi, odszukując spojrzeniem Scorpiusa. Zaplótł ręce na piersi i z pokerowym wyrazem twarzy wpatrywał się w nieproszonych gości.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Od tak dawna chciała porozmawiać z Jamesem, a teraz zabrakło jej słów. Czuła się, jakby nakryto ją na czymś nielegalnym, na jakiejś potwornej konspiracji, choć przecież nie robiła nic strasznego. Nie była jedyną osobą wymykającą się po ciszy nocnej z dormitorium i akurat ON nie miał prawa się za to złościć. Nie, kiedy sam regularnie urządzał nocne eskapady po zamku. A jednak był zły. Dyszał ciężko, nozdrza mu drgały, a mięśnie na karku napięły się niebezpiecznie. W panicznej gonitwie myśli, starała się jakoś sobie wytłumaczyć jego zachowanie, ale okropny, szepczący głosik w jej głowie uparcie podsyłał to samo wyjaśnienie. Nie chodziło o to, co robi. Chodziło o to z kim.

— Dlaczego tu jesteś? — jęknęła w końcu, bo żadne usprawiedliwienie nie chciało jej przejść przez gardło.

— Dlaczego JA tu jestem?! Dlaczego TY tu jesteś?! — wrzasnął, podchodząc bliżej. — Zwariowałaś do reszty? Wydaje ci się, że nie wiem, że urządzacie sobie regularne schadzki? I jeszcze z Malfoyem! Tłumaczyłem sobie, że nic takiego się nie dzieje, że to pewnie jednorazowa sytuacja, ale jak widać byłem w błędzie! Co by powiedział tata?!

— To zupełnie nie tak, jak myślisz... — szepnęła, powoli łącząc kolejne elementy myślenia Jamesa. Poczuła, jak zaczynają ją piec policzki.

— A jak?

— Nie mogę ci powiedzieć — jęknęła, łapiąc się za głowę.

Czuła się podle. Nie chciała mieć sekretów. Nie przed nim. Jednak odpowiedzenie o animagii wymagałoby kolejnych wyjaśnień, które mogłyby przysporzyć problemów nie tylko Scorpiusowi, ale również Mili. Obiecała zachować milczenie i nie mogła złamać danego słowa. Nie teraz. Nie, kiedy był wściekły.

— Świetnie! — krzyknął.

Ramiona opadły mu wzdłuż tułowia, włosy trwały w nieładzie, a oczy odzwierciedlały niewypowiedziane rozczarowanie. Wiedziała, że to minie. Że prędzej, czy później mu przejdzie. Pod tym względem byli do siebie bardzo podobni. Wybuchali szybko i nagle, by równie szybko i nagle się uspokoić. Nie sprawiało to jednak wcale, że czuła się lepiej.

— James, daj spokój. To nie nasza sprawa — szepnęła Meredith, która do tej pory stała w milczeniu za jego plecami. Pociągnęła go lekko za rękaw bluzy, ale spiorunował ją wzrokiem.

— To jest bardzo moja sprawa. Ty — warknął, robiąc krok naprzód i celując palcem w Scorpiusa — nie wiem, co knujesz, ale masz zostawić moją siostrę w spokoju.

Scorpius prychnął. Prychnął. Nie poruszył się nawet o milimetr, wciąż stał przy biurku z rękami zaplecionymi na piersi i uśmiechał się w ten swój irytujący, ofensywno-defensywny sposób. Lily poczuła jak zlewa ją zimny pot.

James zacisnął pięści, oczy mu błysnęły, gdy ruszał do przodu. Już była gotowa wskoczyć pomiędzy nich i w akcie desperacji dać się pobić na kwaśne jabłko, jednak na szczęście Meredith zareagowała szybciej. Złapała Jamesa mocno za ramię i stanowczym ruchem przyciągnęła go w swoją stronę.

— Idziemy. Już. W tej chwili — oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Dopiero teraz Lily zauważyła, że dziewczyna trzyma w ręku zwiniętą mapę Huncwotów. No tak, nie wiedziała jakim cudem wcześniej na to nie wpadła. Przeklęta mapa Huncwotów z jej przeklętymi oznaczeniami. W tym momencie miała ochotę wydrzeć ją z dłoni Mer i porwać na kawałki.

James stał przez chwilę w miejscu, patrząc to siostrę, to jej towarzysza wściekłym wzrokiem. W końcu sapnął głośno i odwróciwszy się bez słowa, zniknął na korytarzu. Meredith odetchnęła z ulgą.

— Przepraszam, próbowałam go powstrzymać — szepnęła, obdarzając ją pełnym współczucia spojrzeniem, po czym również wyszła z sali.

Dopiero gdy ucichły ich kroki Lily była w stanie zacząć z powrotem normalnie oddychać. Serce wciąż waliło jej szybciej, niż miało to w zwyczaju, a w ustach ciągle czuła nieprzyjemny, gorzki posmak. Posmak kłótni i porażki. Przeciągnęła dłońmi po twarzy, starając się znaleźć jakiekolwiek pozytywy zaistniałej sytuacji. Na próżno. Czuła się tragicznie.

— No i nici z kolejnej przemiany — mruknęła, zerkając na Scorpiusa.

W milczeniu pakował do sportowej torby swoje rzeczy, jednocześnie skutecznie starając się nie spoglądać na Lily. Schował książki, notatki i bluzę, ładując je na chybił trafił do środka, choć zazwyczaj dostawał drgawek, gdy cokolwiek lądowało nie tam, gdzie powinno. Doskonale wiedziała, że na podręczniki, przybory szkolne oraz ubrania miał oddzielne przegródki, które stanowiły dziwaczną przyjemność łechtającą jego pedantyczne skłonności. Znów ogarnął ją niepokój.

— Uda się następnym razem. Napisz do Mili, na pewno da ci potrzebne wskazówki — stwierdził chłodno, wymijając ją łukiem i podchodząc do drzwi.

Otworzyła usta, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiała, czy może przez kłótnię z Jamesem interpretacja czyichś czystych intencji została do reszty wypaczona.

— Napisz do Mili? Co to w ogóle ma znaczyć? Dobrze wiesz, że piszę do niej regularnie — pisnęła, łapiąc w pośpiechu „Najpiękniejsze baśnie i bajki", bo Scorpius zdążył już wyjść na korytarz, nie zaszczycając jej nawet krótkim pożegnaniem. Zresztą nie miała zamiaru się żegnać. Nie w takiej atmosferze.

Zatrzasnęła drzwi i nie zwracając najmniejszej uwagi na zaistniały z tego powodu hałas, pomknęła za nim. Szedł tak szybko, że aby go dogonić musiała prawie biec. Zamkowe przestrzenie tonęły w półmroku. Tylko od czasu do czasu mijała zapaloną lampę, której nie wyłączono pewnie wyłącznie ze względu na komfort oraz bezpieczeństwo patrolujących Hogwart prefektów. Normalnie wracała z zajęć kuląc się przy ścianie, wstrzymując oddech na każdym zakręcie i wsłuchując w ciszę, by zawczasu umknąć przed konsekwencjami nocnych przechadzek. Ale teraz nie było normalnie. Teraz czuła prawdziwy, żywy niepokój, niezwiązany ani z głupim szlabanem, ani z ciemnością, ani z brakiem bezpieczeństwa. Ten wypływał prosto z serca i był jeszcze gorszy.

— Powiesz coś? — zapytała, gdy w końcu udało jej się dogonić go na tyle, że wystarczyłoby wyciągnięcie ręki, by opuszkami palców musnąć koszulkę na jego plecach.

— Co mam powiedzieć?

Zatrzymał się nagle, odwracając się w jej stronę. Prawie uderzyła głową w jego klatkę piersiową, ale w porę odsunął się o krok. A potem zrobił kolejny krok w tył, patrząc na nią obcym spojrzeniem bez żadnego wyrazu i odezwał się ponownie, spokojnie i mechanicznie. Wolałaby już, aby krzyczał.

— Że twój brat ma rację? Że może to już najwyższy czas, żebyśmy przestali, póki to wszystko nie zaszło za daleko? Póki ja jeszcze mogę...

— Za daleko? Przecież to dopiero pierwsza przemiana, tylko kilka sekund... Myślałam, że ty też chcesz, aby się udało... — jęknęła rozpaczliwie, choć w głębi duszy wiedziała, że bredzi głupoty, że mówią i myślą o zupełnie innych rzeczach.

Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w skórę, aby powstrzymać wilgoć, która bez żadnego, racjonalnego powodu napływała jej do oczu.

— Nie chodzi o animagię, Lily — westchnął, przymykając na moment powieki. — Nie idź za mną. Wracaj do siebie, połóż się, odpocznij, porozmawiaj z Weasleyem, Rockwellem, tylko nie każ mi tego tłumaczyć. Błagam.

Przez chwilę miała wrażenie, że znajduje się obok całej tej sytuacji, że nie może nie tylko odpowiedzieć, ale i drgnąć choćby o milimetr, że zastygła niczym marmurowa rzeźba, aby tylko opanować nagły potok słów, który wylałby się z niej, gdyby ruszyła bodaj małym palcem. Była przekonana, że tak właśnie się stało, więc dlaczego na jej dłoni pojawił się napływający krwią ślad, powstały przez wbijane coraz mocniej i mocniej paznokcie? Przeklinała Jamesa i jego beznadziejną mapę Huncwotów, przeklinała siebie za wieczne wymówki i przeklinała palące łzy, które tak bardzo pragnęły znaleźć ujście. Wiedziała, że na długo ich nie zatrzyma, a ostatnie czego chciała, to dać mu kolejny powód do zmartwień.

Kiwnęła więc sztywno głową i ruszyła w kierunku schodów prowadzących na górę. Miała nadzieję, że wytrzyma jeszcze krótką chwilę, nim piekący smutek wróci do jej ciała. Że może zdąży chociażby wejść na pierwszy stopień. Niestety, gdy tylko rozluźniła w dłonie, emocje uderzyły w nią z siłą najpotężniejszego zaklęcia.

Zalana łzami nie widziała ani drogi, ani wyłaniającego się zza rogu Filcha. Zorientowała się, dopiero gdy w jej nozdrza uderzył okropny, mocny zapach jego wody kolońskiej.

Zatrzymał się tuż przed nią, a jego wzrok powoli przeniósł się z czerwonej od płaczu dziewczęcej twarzy, na jakiś punkt za jej plecami. Z bijącym sercem odwróciła głowę. Scorpius wciąż stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiła, nie próbując nawet ukryć swojej obecności.

Twarz Filcha rozciągnęła się w uśmiechu, ukazując rząd nierównych, żółtych zębów.

— No, no, no. Ktoś tu dostanie szlaban — zacmokał radośnie.

*

— Już dawno chciałam ci powiedzieć, ale James by mnie zabił... — westchnęła Meredith, opatulając się żółto-czerwonym szalikiem.

Lily kiwnęła ze zrozumieniem głową. Nie miała do niej żalu, wręcz przeciwnie. Gdyby nie Mer, Merlin jeden wie, jak skończyłoby się spotkanie w nieużywanej sali zaklęć. Poza tym, odkąd Hugo i Jerry prowadzili zimną wojnę, chciał nie chciał, włączając ją w swoje batalie, Ian toczył otwartą walkę z każdym człowiekiem w tej części świata, James zgrzytał zębami na sam jej widok, a Albus każdą wolną chwilę spędzał na flirtowaniu z Julią online, tylko z Meredith mogła spokojnie porozmawiać, bez obaw, że owa rozmowa zakończy się kolejną kłótnią.

— Wiesz, że on jest przekonany, że robi to dla twojego dobra?

— Wiem, ale to nie daje mu prawa, aby tak się zachowywać. To moja sprawa z kim spędzam czas — żachnęła się Lily, kopiąc mokry od tajającego śniegu kamyk.

Od nowego roku zabójcze mrozy zelżały, a śnieg zamienił się w padający w ciągu dnia deszcz. W nocy, gdy temperatury znów spadały poniżej zera, wilgotną ziemię pokrywała gołoledź, w wyniku czego zaspy okrywające szkolne błonia na zmianę zaczynały topnieć, przypominając bezkresne, grząskie bajora i zamarzać, tworząc śliską jak szkło powierzchnię lodu. Sama nie wiedziała, co było gorsze — to, czy jej aktualne samopoczucie.

— Pewnie, że tak. Nie mam zamiaru go bronić, po prostu trudno wytłuc mu z głowy te konserwatywne przekonania. Zresztą nie tylko na tobie się one odbijają. Czasami mam wrażenie, że on żyje w jakimś chorym świecie, w którym nie możesz związać się z kimś na poważnie, póki nie wybudujesz domu i nie będziesz gotowy sadzić drzewa dla pierworodnego syna. — Meredith przewróciła oczami, a Lily mimowolnie się uśmiechnęła.

Takie myślenie zdecydowanie pasowało do jej najstarszego brata. Z jednej strony kochała Jamesa tak bardzo, że z całych sił starała się zrozumieć jego tok rozumowania, a z drugiej wciąż była zbyt rozgoryczona, aby w pełni je zaakceptować. Zwłaszcza że nie uważała, by było choć trochę właściwe. Zwłaszcza że Scorpius bez wyjaśnień odwołał ich kolejną lekcję animagii.

Jak potwornie by to nie brzmiało, w zaistniałej sytuacji cieszyła się, że przyłapał ich wtedy Filch, a profesor Vector wlepiła im wspólny szlaban pod koniec stycznia. Przynajmniej nie będzie mógł jej unikać w nieskończoność.

Przystanęła nad brzegiem jeziora, obok pocierającej zmarznięte dłonie Mer i rozejrzała się po pustych błoniach. Jedynym plusem aktualnej pogody był fakt, że żaden z uczniów nie wykazywał się wystarczającym szaleństwem, aby dobrowolnie wypuszczać się na przechadzki pod gołym niebem. Chłodna, zimowa aura zapewniała może niezbyt komfortowe, ale za to spokojne, sprzyjające prywatnym rozmowom warunki. Na pewno czuła się tu bezpieczniej niż w wielkiej sali albo pokoju wspólnym, gdzie w każdej chwili Hugo z Jerrym mogli zacząć miotać zaklęciami tuż nad jej głową.

— Przynajmniej wiem już, dlaczego tak dziwacznie się zachowywał — mruknęła, wydmuchując w powietrze obłoczek białej pary.

— Sam się nakręcał, uwierz mi. No nie jest niczyja wina — westchnęła Meredith, krzywiąc się lekko — Muszę uciekać na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Ten, kto wymyślił lekcje po szesnastej, powinien zdychać w piekle. Pogadamy wieczorem — dodała prędko, po czym machnąwszy ręką na pożegnanie, skierowała się w stronę chatki Hagrida, przy której zebrał się niewielki tłumek przestępujących z nogi na nogę, okutanych w wełniane płaszcze uczniów.

Lily przez chwilę obserwowała, jak z niepokojem oglądają ciągnięte przez olbrzymiego nauczyciela, podejrzanie wyglądające znalezisko. Ktoś zatkał nos, ktoś inny zaczął zanosić się kaszlem. Nawet z tej odległości, czuć było silny smród rozkładającej się padliny. Zmarszczyła brwi, ciesząc się, że na trzecim roku najgorsze co może ją spotkać, to zdenerwowany Hipogryf.

Oderwała wzrok od biednych siódmoklasitów i już w nieco lepszym humorze miała ruszać do zamku, gdy jej spojrzenie padło na czającą się za rozłożystym dębem postać. Nie musiała się nawet przypatrywać, by rozpoznać wściekle niebieską czapkę Carla Jonsena. Pomachała mu ręką, na co zaczął kulić się jeszcze bardziej za pniem drzewa, pokazując jednocześnie wymyślne gesty w jej kierunku.

Nie miała bladego pojęcia przed kim albo przed czym się ukrywał, bo wykluczając uczniów Hagrida z listy podejrzanych, do wyboru pozostawały jedynie dwie sowy śnieżne wyrywające sobie z dziobów mysz i owa mysz — najprawdopodobniej już dawno martwa. Niemniej Carl w dalszym ciągu próbował przekazać jej coś na odległość, a z racji tego, że z jego wymachiwań zdołała zrozumieć tyle, co nic, kierowana ciekawością podeszła bliżej.

Nim zdążyła zapytać o cokolwiek, złapał ją za ramię, wciągając za pień dębu.

— Obserwuję Longbottoma. Nie może się dowiedzieć, że tu jestem. Od godziny siedzi w swojej cieplarni. Dałbym sobie rękę uciąć, że trzyma tam coś nielegalnego — wypalił konspiracyjnym szeptem, przytykając do oka okrągły przedmiot wyglądem przypominający spłaszczoną lornetkę.

— Ciągle pracujesz nad artykułem o nauczycielach? — Lily klasnęła w dłonie, doznając nagłego olśnienia.

Carl kiwnął głową z miną zwycięzcy.

— Albo to będzie praca mojego życia, albo wyleją mnie ze szkoły. Ewentualnie jedno i drugie.

— Może w razie najgorszego wezmą pod uwagę twoje absurdalnie dobre wyniki w nauce — mruknęła, opierając się o drzewo.

— Może... — Uśmiechnął się szeroko. — A co u ciebie?

Schował do kieszeni niby-lornetkę i z błyskiem w oku przeniósł wzrok na Lily.

Westchnęła. W spojrzeniu Carla Jonsena była ta sama czysta ciekawość i ta sama szczerość, z którą patrzył na świat Markus. Może dlatego ludzie nie potrafili im skłamać, może dlatego pomieszane słowa tak łatwo układały się w całość w ich obecności, a może tylko ona tak miała. Choć raczej nie bez powodu obydwaj byli świetni w tym, co robili.

— Bywało lepiej. I nie, nie chodzi tylko o Evę — sprostowała szybko.

Eva stanowiła tylko wierzchołek góry lodowej, nie mniej skłamałaby, mówiąc, że ich sprzeczka w ogóle jej nie obeszła. Od czasu, gdy znalazła swoje zdjęcia w podręczniku do mugoloznawstwa, unikała starszej Gryfonki jak ognia. Już dawno doszła do wniosku, że mocno przesadziła. Że powinna wysłuchać jej wersji wydarzeń i dopiero wtedy wydać osąd, ale za każdym razem, gdy czuła się gotowa na konfrontację, życie jak na złość rzucało jej kłody pod nogi. A ostatnimi czasy zdarzało się to tak często, że jeszcze tydzień i mogłaby otworzyć tartak.

— Wszyscy, na których mi zależało, zamiast być bliżej, oddalają się coraz dalej i dalej. Myślałam, że to pech, jakiś potworny przypadek, ale im dłużej to analizuję, tym częściej zadaję sobie pytanie: ile tych przypadków może być? I, niestety, dochodzę do wniosku, że gdzieś w tym wszystkim musi być moja wina.

— Z doświadczenia wiem, że dopóki nie spojrzysz na problem z dystansu, nic nie zmienisz — stwierdził Carl, opierając się o pień tuż obok niej. Pachniał gumą miętową i tuszem drukarskim. Lubiła to połączenie. Podobnie jak jego spojrzenie, utrudniało utrzymanie języka za zębami.

— Poszukaj pozytywów: to, że dzień jest coraz dłuższy, że skrzaty domowe zaczęły w końcu serwować na kolację budyń, że pogoda się ociepla, a za dwa tygodnie mamy kolejną wycieczkę do Hogsmeade. Potem przeanalizuj trudną sytuację na chłodno.

Lily ponownie westchnęła, mimowolnie przewracając oczami. Skrzyżowała ręce na piersi, starając się nie zgrzytać zębami, co robiła ostatnio za każdym razem, gdy ktokolwiek wspominał o szkolnych wycieczkach, imprezach i tym podobnych, ponoć radosnych, wydarzeniach.

— Nie chcę wyjść na nudziarę, ale odkąd zarówno Hugo jak i Jerry obwołali mnie wrogiem publicznym numer dwa, wyjście do Hogsmeade jakoś mnie nie cieszy.

— Więc chodź ze mną — rzucił Carl, przekrzywiając zabawnie głowę.

Zamrugała zaskoczona, zastanawiając się, czy dobrze zrozumiała, czy to znowu jakaś szatańska pomyłka. Na widok jej miny uśmiechnął się szeroko, odsłaniając rząd białych zębów i mały dołeczek w prawym policzku.

— Możemy pójść razem. Ty i ja. Obiecuję, że rozwiążę choć jeden z twoich problemów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top