3.8. Samotność


Upiła łyk gorącego kakao i podwinęła nieco za długie rękawy żółtego swetra, który dostała od babci Molly jako prezent bożonarodzeniowy. Drapał okrutnie, ale i tak postanowiła go założyć. Babcia wysyłała im swetry co roku — to jest jej, Albusowi, Jamesowi, Hugonowi oraz Rose, a oni co roku wkładali je w pierwszy i drugi dzień świąt. To była ich tradycja. Miła tradycja, choć akurat tegoroczne Boże Narodzenie trudno było nazwać miłym. 

W Wigilię James jak zawsze katował wszystkich swoim autorskim wykonaniem kolęd, mimo że słuch miał taki, jakby mu słoń na ucho nadepnął. Rozdał prezenty, wyściskał wszystkich obecnych w pokoju wspólnym Gryffindoru, wliczając w to zszokowanego, pryszczatego drugoroczniaka, po czym ekscytując się tym, co sam dostał, zbił trzy bombki zawieszone na dorodnej sośnie ustawionej w rogu pomieszczenia. Jednak właściwie na tym ich wspólne spędzanie świąt się kończyło. Jeszcze przed kolacją umknął do znajomych. 

Albus, który nigdy nie przykładał większej wagi do rodzinnej celebracji Bożego Narodzenia, pod pretekstem nadprogramowych esejów oraz czekających go w czerwcu SUMów znikał na długie godziny w gabinecie nauczycielki mugoloznawstwa. Lily nie widziała w tym nic podejrzanego aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy to chcąc upewnić się, że jej karna praca będzie zawierać wszystko to, co powinna, odwiedziła profesor Itchi i nakryła go na korzystaniu z jej komputera. Okazało się, że czatuje z Julią. Cokolwiek to znaczyło.

Jednak zachowanie Jamesa i Albusa było niczym, w porównaniu z tym, co wyprawiali Hugo z Jerrym. Od czasu przyjęcia w Klubie Ślimaka Jerry traktował Hugona jak powietrze i vice versa. Szczerze, wolałaby, aby zaczęli na siebie krzyczeć, obrażać się i wyzywać, bo ciche dni w ich wykonaniu były nie tylko przykre, depresyjne, ale również, najzwyczajniej w świecie, męczące. Przynajmniej Ian wyjechał do domu na tydzień. Na szczęście, ponieważ nawet bez niego panująca wokół atmosfera przyprawiała ją o stany depresyjne, a im bardziej starała się pomóc, im usilniej chciała mediować, aby pogodzić przyjaciół, tym gorzej na tym wychodziła. W końcu dała sobie spokój i skupiła na bardziej przyziemnych rzeczach takich jak prace domowe zadane na świąteczną przerwę, opracowywanie strategii na kolejną wizytę w snach Magiego, czy czytanie codziennej prasy.

Teraz także zignorowała mordercze spojrzenia, które wysyłali sobie za jej plecami i rozłożyła na stole najnowszy numer „Proroka Codziennego". Duży nagłówek na pierwszej stronie głosił: Piękno z natury. Czy chochliki kornwalijskie mogą w tym roku udekorować twoją choinkę? Nowa lista magicznych stworzeń objętych ochroną. Pod spodem znajdowały się zdjęcia co najmniej kilkudziesięciu mniej i bardziej przerażających zwierząt, w tym wspomnianych wcześniej chochlików w małych czapkach mikołaja, zwisających na sznurkach z gałęzi oplecionej lampeczkami sosny. Na samym dole widniał kolejny napis: Nowelizacja ustawy o Łagodzeniu Mugoli wejdzie w życie z początkiem roku? s.5

Przekartkowała prędko gazetę, postanawiając wrócić do chochlików kornwalijskich później. Do artykułu na stronie piątej nie dołączono żadnych fotografii. Był zwięzłą, czarną ścianą tekstu.

Departament Magicznych Wypadków i Katastrof szykuje nowelizację ustawy dotyczącej reagowania w przypadkach, w których osoba nieobdarzona zdolnościami magicznymi ma styczność z sytuacjami mogącymi ujawnić świat czarodziejów. Komitet Łagodzenia Mugoli oraz członkowie Kwatery Głównej Amnezjatorów wspólnie opracowują nowe strategie radzenia sobie w trudnych przypadkach, których ostatnimi czasy jest coraz więcej. Pomysłodawcy przekonują, że aktualnie, gdy istnieje realne zagrożenie ze strony nieznanych sprawców, dla ogólnego bezpieczeństwa konieczne jest rozszerzenie możliwości używania czarów amnezyjnych na mugolach o osoby spoza Ministerstwa, a także włączenie w obręb stosowanych przez Komitet środków, środków przymusu w sytuacjach wyjątkowych. Sytuacje wyjątkowe nie są jednak jednoznacznie sprecyzowane, przez co...

— Lily, powiedz Jerry'emu, żeby puścił ten cholerny dzbanek

Uniosła powoli oczy znad Proroka. Nie doczytała nawet jednej czwartej tekstu. Siedzący po jej obu stronach Hugo z Jerrym w tym samym momencie złapali za dzbanek z kakao. Z zaciętymi minami ściskali szkło i przeciągając je to w jedną to w drugą stronę, trącali ją przy okazji łokciami.

Przymknęła powieki i wzięła głęboki oddech, aby nie wybuchnąć.

— Lily, powiedz Hugonowi, żeby się wypchał — syknął Jerry, ciskając z oczu piorunami.

— Nie jestem sową... — warknęła.

Wigilia — czas pojednania i spokoju. Bzdura. Z każdym dniem było coraz gorzej, a najgorsze było to, że jej cierpliwość nieubłaganie zbliżała się do granicy krytycznej.

Hugo prychnął. Z całych sił pociągnął za uchwyt dzbana. Jerry mocniej zacisnął palce na szklanej szyjce. Obydwaj prawie już leżeli na stole.

— Na Merlina, przeproś go w końcu i miejmy to z głowy! — krzyknęła, odchylając się do tyłu i rzucając kuzynowi wściekłe spojrzenie.

— Och, świetnie, więc jesteś po jego stronie!

Lily zacisnęła zęby, próbując zachować opanowanie, co obecnie było zadaniem nad wyraz trudnym. Wiedziała, że prędzej, czy później TO się stanie. Że prędzej czy później wplączą ją w ten swój durny konflikt, choć naprawdę z całych sił starała się być obiektywna i bezstronna. Z jednej strony zostawienie Iana na lodzie, gdy oni we trójkę szli na przyjęcie Slughorna, wydawało się po prostu nie fair, w końcu stanowili, dziwny bo dziwny, jednak całkiem zgrany zespół. Z drugiej, Hugo zachowywał się co najmniej infantylnie. Ani Jerry, ani Amanda Goodfrey nie zasłużyli na docinki i kpiny tak okrutne, jakie zaserwowali im on i Ashvill tamtego wieczora. Jerry miał prawo być wściekły. Ona by była.

— Nie jestem po niczyjej stronie! Uważam po prostu, że przesadziłeś! — wycedziła w końcu. — A ty? Zamiast porozmawiać jak człowiek, obrażasz się o dziecinne zaczepki! Przez cholerną Amandę Goodfrey! Po prostu w to nie wierzę! — dodała, spoglądając na Jerry'ego.

Blondyn zrobił wielkie oczy.

— Amanda nie ma tu nic do rzeczy. Kto jak kto, ale myślałem, że TY to rozumiesz, Lily — odpowiedział z wyczuwalnym wyrzutem w głosie.

— Rozumiem, tylko...

— Przesadziłem? Fajnie, Lily. Jak dla mnie to ty przesadzasz. Zgrywasz świętą, ale wcale taka nie jesteś. Szkoda, że wtedy nic nie powiedziałaś, bo byłaś zbyt zajęta sobą, Jonsenem i Simons — przerwał jej Hugo.

Każde jego słowo bolało jak policzek wymierzony prosto w twarz.

Nie wiedziała co powiedzieć. Na usta cisnęły jej się same żale, obelgi i przekleństwa, które tylko pogorszyłyby sprawę. Kiedyś nawet by o tym nie myślała, ale teraz wiedziała, że pewne rzeczy lepiej zachować dla siebie. Pewnych rzeczy nie trzeba mówić, nie można mówić. Zwłaszcza kłamstw podsyłanych przez złość i rozgoryczenie.

Hugo szarpnął za dzbanek, akurat w momencie, gdy Jerry zwolnił uścisk. Chór Flitwicka wszedł na wystawiany w wielkiej sali podczas uroczystości podest, zaczynając tym samym coroczne kolędowanie. Ktoś rozpoczął Cichą Noc solowym występem. Kakao rozlało się na otwarte strony „Proroka Codziennego".

— Idę. Smacznego śniadania — oznajmiła, najspokojniej jak umiała, choć ręce jej drżały, a serce waliło z wściekłości.

Przeszła przez ławkę i zostawiwszy za sobą niedopite kakao, niedoczytaną gazetę i niepogodzonych przyjaciół, ruszyła w stronę głównego holu. Po drodze minęła jeszcze Meredith, która siedziała kilka miejsc dalej, zajadała naleśniki i z zaniepokojoną miną przysłuchiwała się całemu zajściu.

— Może James coś by na to poradził... Uwielbia wtrącać się w nie swoje sprawy... — zaproponowała, zerkając niepewnie na Lily.

Pomysł wydawał się niezgorszy, tylko że, niestety, został wypowiedziany w bardzo złym momencie.

— Byłoby łatwiej, gdyby zaczął ze mną rozmawiać jak człowiek — warknęła w odpowiedzi i nie odwracając się, przemaszerowała przez wielką salę.

Była tak zła, tak rozgoryczona, że nawet nie patrzyła przed siebie. Choć oczy miała otwarte, nie docierało do niej nic, co działo się wokół. Przy wejściu do głównego holu wpadła na jakiegoś pierwszaka, który z przerażenia zakrztusił się czekoladowym mikołajem. Nie przeprosiła. Po co miała przepraszać, skoro bycie w porządku nic nie dawało, wręcz przeciwnie — działało jak jakaś cholerna klątwa. Im bardziej starała się wszystkich zjednoczyć, znaleźć rozwiązanie i nić porozumienia, tym bardziej zostawała w tym sama. A teraz, mimo że wokół było wiele życzliwych jej osób, czuła się potwornie samotna.

Przy schodach prowadzących do wieży Gryffindoru znów na kogoś wpadła. Tym razem była to Eva, która w ostatniej chwili złapała ją za ramiona, ratując ich głowy przed niechybnym zderzeniem.

— Lily! Właśnie cię szukałam! — wypaliła prędko, opierając się o poręcz, którą, podobnie jak wszystkie inne poręcze i balustrady w Horwarcie, oplatały w czasie świąt pełne igieł gałązki, lampki wielkości kciuka przypominające świece oraz przyczepione doń cukierki w pasiastych papierkach.

Każdy, kto próbował takiego cukierka zerwać, zostawał odrzucony do tyłu, a jego ręka na dwadzieścia cztery godziny przybierała barwę intensywnego fioletu. Ręka Hugona dopiero dziś rano odzyskała swój normalny kolor. Lily mimowolnie poczuła nieprzyjemny uścisk w żołądku. Była prawie pewna, że Jerry znałby przeciwzaklęcie.

Eva chrząknęła, widząc najwyraźniej niezbyt przytomny wyraz twarzy swojej rozmówczyni.

— Zwróciłabyś mi te książki z mugoloznawstwa, które pożyczyłam ci przed świętami?

Lily zrobiła wielkie oczy, momentalnie wracając na ziemię. Książki z mugoloznawstwa. Nawet ich nie otworzyła. Tak biadoliła Evie o esejach podczas przyjęcia u Slughorna, a przez święta, nie licząc ramowego planu pracy, który konsultowała z profesor Itchi, nawet nie kiwnęła palcem, aby się za nie zabrać. Zrobiło jej się autentycznie głupio.

— Jeszcze ich nie przejrzałam, przepraszam — jęknęła.

— Nic nie szkodzi. — Eva machnęła ręką. — Potrzebuję ich na chwilę, pół godzinki i masz je z powrotem.

— W porządku. Pewnie. Zaraz ci przyniosę. — Kiwnęła prędko głową, strofując się w duchu.

Powinna dziękować, że w ogóle mogła pożyczyć tak rzadkie pozycje, a nie marudzić, że musi je oddać właścicielce. Czasami miała ochotę wylać na siebie kubeł zimnej wody. Albo najlepiej dziesięć kubłów.

Wbiegła do pokoju wspólnego, zostawiając Evę na korytarzu przy portrecie Grubej Damy. W środku, nie licząc pary przytulającej się na kanapie przed kominkiem i grubego kocura polującego na bombki zawieszone na dolnych gałęziach choinki, było zupełnie pusto. Ogień trzeszczał wesoło, a z małych pozytywek w kształcie zaśnieżonych kul, którymi prefekci udekorowali parapety, leciały świąteczne piosenki. Na szczęście nie kolędy. Miała dosyć kolęd na najbliższy rok. Wzdychając ciężko, wspięła się po schodach i otworzyła drzwi dormitorium. Tutaj również nikogo nie było. Jenna, Maria i Elza wyjechały do domów już kilka dni temu, co z jednej strony stanowiło okazję do brania kilkudziesięciominutowych pryszniców, na które normalnie nie mogła sobie pozwolić, a z drugiej potęgowało dziwne uczucie osamotnienia. Posiadanie całej sypialni wyłącznie dla siebie najpierw wydawało jej się totalnie ekstra, potem zrobiło się po prostu przykre.

Przeszła przez pomieszczenie do swojego łóżka, omiatając je szybkim spojrzeniem. Panował na nim absolutny nieład, poduszka leżała na podłodze, kapa w miejscu, gdzie kładła głowę, kołdra w znacznej części wydostała się z poszewki, a na prześcieradle walały się zużyte chusteczki higieniczne, papierki po cukierkach i kubek z niedopitą herbatą. Żadnych książek. Syknęła pod nosem, przerzucając zalegające na szafce nocnej pergaminy, pomięte gazety oraz lakiery do paznokci Jenny. Nie miała pojęcia, co te lakiery tam robiły, aczkolwiek była pewna, że nie ukrywała się pod nimi ani jedna książka. Podobnie jak na półce i w szafie. W kufrze znalazła same podręczniki, a obok łóżka, pod poduszką „Baśnie i Bajki o zwierzętach", które czytała codziennie przed snem. Już zaczynała panikować, zastanawiając się, jak ma powiedzieć Evie, że w ogólnym bałaganie zagubiła jej własność, gdy dostała olśnienia. Odsunęła zamaszyście bordową zasłonę, susem dopadając do parapetu. „Najznamienitsi mugole XIX i XX wieku" oraz „Mugolskie wynalazki, które zmieniły świat" leżały nietknięte i nieco zakurzone obok dorodnego fikusa Marii.

Z miną zwycięzcy złapała książki i przebiegła przez pokój, by tuż przy drzwiach potknąć się o koc zwisający z posłania Jenny, upuściwszy przy tym wprost na stopę wszystko, co trzymała w rękach. 

Przeklinając głośno i podskakując jak oszalała, podniosła z powrotem książki oraz to, co z nich wypadło. Miała zamiar kulturalnie wsadzić rzeczy tam, gdzie były, czyli między strony „Najznamienitszych mugoli (...)", jednak jej wzrok mimowolnie padł na jedną z, jak się okazało, fotografii, a serce stanęło.

Miała przed oczami zdjęcia. Swoje zdjęcia. Te same, które zrobił jej Carl, gdy szykował artykuł o Biurze Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych w zeszłym roku. Te same, które zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach i zostały zastąpione okropnymi fotografiami, na myśl o których, do dziś przechodził ją dreszcz zażenowania.

Poczuła falę wielkiej, trudnej do opanowania wściekłości. Podczas gdy ona najpierw oskarżała o złośliwość Carla Jonsena, a potem jak dziecko naiwnie uwierzyła w bajkę o samoistnie gubiących się zdjęciach, te cały czas trzymała Eva. Cały, cholerny czas.

Jak w transie przeszła przez pokój wspólny, przelazła przez dziurę w portrecie i stanęła przed Evą.

— Dlaczego?! — zapytała, ciskając w jej stronę fotografie.

Zdjęcia otarły się o szary sweterek Evy i upadły na podłogę.

— Dla żartu, dla draki?! To miało być śmieszne?! Miało mnie zranić?! Chciałaś mi dopiec?! Dlaczego? Przecież nic ci nie zrobiłam! — wrzasnęła, nie zwracając uwagi na przechodzących korytarzem uczniów, zerkających na nią z mieszaniną zaciekawienia i zażenowania.

Eva zrobiła wielkie oczy. Ze smutną miną niepewnie wyciągnęła dłoń, ale Lily zrobiła krok w tył. Nie chciała być dotykana, uspokajana ani pocieszana. Była zła. Potwornie, potwornie zła. Na Jamesa, Jerry'ego, Hugona, Evę, a najbardziej na to, że została jeszcze bardziej sama niż zaledwie pół godziny temu.

— To zupełnie nie tak... — szepnęła Eva. Dłonie jej drżały, oczy zaszkliły się niebezpiecznie.

— Właśnie że dokładnie tak! Mówiłaś, że się zgubiły, a najzwyczajniej w świecie je schowałaś. Okłamałaś mnie, choć przecież nie dałam ci powodu! Myślałam, że się kolegujemy!

— Lily, nic nie rozumiesz...

— Nigdy nic nie rozumiem! — krzyknęła piskliwie. — Może i tak. Może jestem na was wszystkich za głupia!

Wcisnęła Evie książki w ręce, używając do tego zdecydowanie więcej siły, niż było to konieczne, odwróciła się na pięcie, po czym ignorując prośby i przeprosiny dobiegające zza jej pleców, uciekła z powrotem do dormitorium.

Nie miała siły zachowywać się dłużej normalnie, nie miała siły udawać zadowolonej, cieszyć się świętami, ani uśmiechać. Usiadła na łóżku, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać — głośno, rozpaczliwie, wylewając z siebie cały żal ostatnich dni, wyrzucając smutek, a wraz z nim słabość i osamotnienie oplatające jej serce. Nie ważne, czy ta samotność była prawdziwa, czy wywołana chwilową słabością. Ważne, że ją czuła. Tak jak złość, zawód i bezsilność.

Nie wiedziała, ile czasu tak siedziała. Może minutę, może pięć, a może godzinę. Gdy wypłakała wszystkie złe rzeczy, przyszedł spokój, a wraz z nim cel. Działanie.

Pomaszerowała do łazienki, opłukała twarz zimną wodą, wytarła się rękawem swetra i zacisnęła pięści. Musiała się czymś zająć. Nie chciała być jedną z tych osób, które siedzą w zamknięciu, lamentując nad własnym losem, pogrążając się w płytkiej rozpaczy. Przeżyła gorsze rzeczy, widziała gorsze rzeczy, co z tego, że mogła wtedy liczyć na wsparcie drugiej osoby. Była silna. Chciała być silna. I chciała coś zrobić.

Nie miała zamiaru błagać Hugona o przydzielenie jej jednego z zadań biura. Planowała zachować resztki godności na bardziej krytyczny moment. Na szczęście wypadał ostatni piątek miesiąca — dzień, w którym zazwyczaj odwiedzała pewien mugolski szpital.

Spakowała do torby fiolkę eliksiru słodkiego snu, Łapacz Snów, szalik i czapkę, założyła zimową kurtkę, naciągnęła buty, po czym niewiele myśląc, ruszyła do Markusa.

Zastała go w jego gabinecie. Kręcił się na fotelu i rozwiązywał drażliwe sudoku, w którym cyfry przeskakiwały pomiędzy kratkami w najmniej oczekiwanym momencie. Legendy głosiły, że ktoś kiedyś je skończył, ale Lily nie chciało się w to wierzyć.

— Idziemy — zarządziła od progu, nie siląc się nawet na powitanie.

Markus przestał się kręcić, zdjął nogi z krzesła i uniósł brwi, wbijając w nią zaskoczone spojrzenie.

— Jesteś pewna? Jest przerwa świąteczna, możemy sobie odpuścić. Rudolf pewnie nawet na to liczył.

— Na sto procent — odparła zdecydowanie.

Wolała już koszmarne sny Magiego niż samotny posiłek i puste dormitorium.

*

— Lepiej, żeby coś poszło do przodu. Przez was nie skończyłem tuńczyka w tempurze — burknął Rudolf Yaxley, usadawiając się na swoim przymałym krzesełku pod ścianą.

Lily odłożywszy torbę na łóżko, posłała mu mordercze spojrzenie. Ona miała gorsze problemy niż niedojedzony posiłek. Chociażby brak postępów w przeszukiwaniu snów, narastającą presję czasu, chlipiącą za ścianą Agathę, pokłóconych przyjaciół, zdziwaczałego brata, kłamstwa koleżanki...

Pokręciła prędko głową, aby przerwać pojawiające się znowu koło rozpaczy. Magi. Łapacz Snów. Zadanie. Musiała się skoncentrować.

Markus otworzył fiolkę z eliksirem i ostrożnie wręczył jej flakonik. Upiła dużego łyka, po czym zdjąwszy buty, położyła się na wolnym łóżku pod oknem.

Na dworze śnieg prószył leniwie. Zima jednak nie miała zamiaru wcześniej odejść, bo zaspy powstałe z odśnieżania dróg i szpitalnego parkingu sięgały już na blisko pół metra. Olbrzymia choinka przed głównym wejściem mieniła się na złoto. Refleksy świątecznych lampek odbijały się od szyby, drażniąc jej oczy. Przymknęła powieki. Za drzwiami słychać było radosne głosy kilku osób. Boże Narodzenie zdecydowanie sprzyjało wizytom w szpitalu, jeszcze nigdy nie widziała tu tylu ludzi — rumianych, radosnych, z paczkami w dłoniach przemierzających udekorowane czerwienią i zielenią korytarze. Nawet Berta nie krzyczała na pacjentów stojących w kolejce do rejestracji.

Tylko tu nic się nie zmieniało. Białe ściany, biały sufit, zapach detergentów, cisza i miarowe pikanie aparatury podtrzymującej czyjeś życie...

*

Szła środkiem pustej ulicy. Przez moment zastanawiała się, czy nie skręcić na chodnik, lecz to, którą trasę by wybrała i tak nie miało większego znaczenia. Wokół nie było ani jednego samochodu. Ba, nie dostrzegła żadnego człowieka, żadnego zwierzęcia, żadnego ptaka ani robaka. Nie było nic. Chociażby głupiej mrówki. Tylko szara droga, sięgające chmur szare bloki oraz rozciągająca się nisko nad ziemią mgła. No i ona — stawiająca krok za krokiem, przemierzająca dziwne, miejskie pustkowie.

Zatrzymała się, dopiero gdy poczuła lekką wibrację w okolicach prawego uda, a z kieszeni wydobyło się ciche pikanie. Wyjęła mały, płaski telefon i odpaliwszy aplikację oznaczoną niebieską ikoną, przysunęła ekran bliżej twarzy.

Nowe komentarze na blogu. Z ekscytacją przycisnęła strzałkę w dół, by rozwinąć opinie.

Jesteś oszustem

Te wpisy to jakaś tragedia. Lecz się, człowieku

NowyPorzadek1996 ma rację. Czytanie tego to śmiech przez łzy

Moja stara umie lepiej obsługiwać photoshopa xd

Ścisnęła mocniej komórkę, próbując powstrzymać łzy. Było coraz gorzej. Musiała bardziej się starać, więcej czytać, ciężej pracować... Musiała coś zmienić.

Oderwała oczy od ekranu, biorąc kilka głębokich wdechów, chciała się dotlenić, uspokoić, ale powietrze wokół było gęste jak smoła. Łapała łapczywie hausty raz za razem, szukając wzrokiem pomocy, wsparcia, czegokolwiek lub kogokolwiek. Na marne. Telefon wyślizgnął jej się z rąk, z hukiem lądując na asfalcie. Upadła na kolana.

Nie chciała umierać.

Ostatkiem sił wyłowiła wyłaniające się z mgły ciemne kontury postaci.

— No pięknie, Mad. Do czego to doprowadziło twoje kłamstwo... — powiedziała postać radosnym głosem.

— Nie... kłamię... — wycharczała ostatkiem sił.

— Kłamiesz. Jesteś oszustem — zacmokała postać.

— Oszust — zawtórował mu chór kilkudziesięciu osób.

Zza pozamykanych okien szarych bloków zaczęły wyłaniać się twarze, równie szare i martwe, jak cała reszta. Za twarzami podążały tułowia i ręce, otwierające okiennice, dzierżące rzeczy, których z tej odległości nie mogła wyraźnie dostrzec. Dopiero gdy poczuła na sobie pękającą skorupkę, smak białka wlewającego jej się do oczu i ust, zrozumiała co się dzieje.

Nie miała siły protestować. W akompaniamencie okrzyków i obelg opadła na jezdnię, uderzając głową o beton. Obok niej roztrzaskiwały się kolejne skorupy. Widziała już tylko żółte, drgające plamy, czarne buty postaci i kawałek zbitego telefonu.

Telefon.

Skoncentrowała całą swoją wolę na tym jednym przedmiocie, tak jak uczył ją Pan Teodor. Tłum skandował, ale ich głosy zaczynały się zlewać, dochodziły do niej stłumione i niewyraźne, podobnie jak obraz, który z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej zamglony. Musiała skupić się na telefonie, odegnać w bok rozterki Magiego dotyczące porażki, odpędzić narastającą panikę, inaczej on umrze, a ona obudzi się z powrotem w szpitalu, wcześniej niż planowała. 

Wlepiła wzrok w telefon, a przynajmniej tak jej się zdawało, bo nerwy odmawiały posłuszeństwa. Mózg przestał odbierać bodźce. Nie słyszała ludzi, nie widziała rozbitych jaj, nie czuła bólu.

Próbowała unieść powieki. Powinna móc to zrobić, ocknąć się, zobaczyć biały sufit, a potem naburmuszoną twarz Yaxleya. Wycieczka powinna się skończyć. Teraz, w tym momencie.

A mimo to, nie działo się nic.

Leżała tak nie wiadomo ile, próbując choćby poruszyć palcem, mrugnąć powieką, odetchnąć w końcu normalnym powietrzem, wpuścić do płuc bodaj odrobinę tlenu, lecz im bardziej się starała, tym większa ciemność zalewała jej umysł. Nie miała pojęcia, co robić, wiedziała jedynie, że nie może pozwolić jej wejść. Nie teraz, nie tutaj.

Jeszcze raz skupiła całą siłę woli na jednej jedynej czynności. Musiała tylko otworzyć usta. Jedynie je uchylić i wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Bardzo powoli, kawałek po kawałku, zmuszała ciało do pracy katorżniczej niczym przenoszenie tonowych kamieni. Miała wrażenie, że trwa to wieczność, aż w końcu górna warga drgnęła, a za nią uwolniły się całe usta i język.

Krzyknęła ile sił w płucach.

— Lily, na Merlina, Lily!

Otworzyła oczy, łapiąc łapczywie powietrze. Raz, drugi, trzeci. Pierwszy raz w życiu tak bardzo piękne wydało jej się oddychanie. Wciągnęła głęboko zapach detergentów, który nagle zdawał się wyjątkowo przyjemny i powoli uniosła plecy, ocierając pot z czoła.

Markus siedział obok, twarz miał bladą, źrenice rozszerzone, a jego mina wyrażała skrajne przerażenie. Musiał próbować ją obudzić, bo ręce trzymał mocno zaciśnięte na jej ramionach. Rudolf Yaxley dla odmiany chodził po pokoju, mamrocząc coś pod nosem. Najpewniej wymyślne przekleństwa.

— Na Merlina, Lily, co tam się stało? Nie budziłaś się wieki, a potem zaczęłaś tak przeraźliwie zawodzić. Rudolf już wysyłał sowy. Myślałem, że trzeba będzie cię przenosić... Matko, dziewczyno, nie strasz nas tak... — jęknął Markus, łapiąc się za głowę.

— Chyba umie... — urwała w połowie. Serce podeszło jej do gardła. Przecież nie była tam sama. Przez cały czas przeżywała tylko to, co on.

Poderwała się na równe nogi i lekko chybocząc się na boki, dopadła do łóżka Magiego. Mężczyzna wyglądał okropnie, lecz jego klatka piersiowa unosiła się delikatnie, a aparatura wciąż pikała miarowo, w tym samym rytmie, co przed sesją. Odetchnęła z ulgą, opadając na krzesło.

Nic się nie stało.

— To nic. To tylko zły sen — szepnęła, chowając twarz w dłoniach.

*

Usiadła na łóżku, powoli maczając pióro w kałamarzu. Raporty z sesji nigdy nie były jej mocną stroną. Po pierwsze za bardzo przeżywała wszystko, co działo się w głowie Magiego, by potem na chłodno ocenić istotność poszczególnych elementów. Po drugie niektóre detale musiała przypominać sobie godzinami, by przypadkiem nie zafałszować jakiegoś faktu. Po trzecie zazwyczaj bazgroliła jak kura pazurem, przez co Rudolf Yaxley rwał sobie włosy z głowy, a potem charczał i warczał jej nad uchem, więc musiała mocno się przyłożyć, by dokument wyglądał tak, jak powinien — czyli estetycznie.

Przymknęła powieki, próbując sobie przypomnieć treść komentarzy na blogu Magiego. Z pewnością było tam coś o oszustwach, tragicznej treści, czyjejś matce i jakimś człowieku, którego imię wiązało się z ładem na świecie oraz datą. Tylko co to była za data? Nie mogła sobie przypomnieć. Zapewne byłoby jej łatwiej to wszystko spamiętać, gdyby potem nie ginęła w męczarniach przez kilka godzin...

Westchnęła ciężko, przeczesując palcami włosy. Cisza w dormitorium kłuła ją w uszy. Jeszcze miesiąc temu biadoliła o tym, że nie może się skupić i odrabiać lekcji we własnym pokoju, a teraz oddałaby całe złoto Gringotta za choćby cichy szmer. Chciało jej się śmiać z własnego niezdecydowania.

Ponownie zamoczyła pióro i przeniosła je nad pergamin, brudząc przy okazji pościel.

Szare miasto, brak tlenu, ciemna postać, telefon...

Przerwała, unosząc oczy znad kartki. Przez moment miała wrażenie, że słyszy ciche pukanie, jednak w pokoju nie było nikogo. Co za niespodzianka. Pokręciła głową, strofując się w duchu i na powrót skupiając na raporcie. Nim jednak zdążyła dopisać kolejne podpunkty, pukanie się powtórzyło. Tym razem głośniej i tym razem miała pewność, że nie dochodzi z wewnątrz, a zza okna.

Odłożyła przybory na bok i zaciekawiona rozsunęła zasłony.

Za szybą, na parapecie siedziała spora śnieżnobiała sówka z niewielkim rulonikiem przyczepionym do nóżki. Przez panującą na zewnątrz zawieruchę ledwo utrzymywała równowagę, jednak z zaciętością godną podziwu powracała na miejsce, próbując dostać się do odbiorcy.

Lily prędko otworzyła okno, po czym równie prędko je zamknęła, ponieważ wraz ze zwierzątkiem, do środka dostał się nieproszony gość w postaci wyjątkowo chłodnego podmuchu grudniowego wiatru. Zadrżała lekko, odwiązując przesyłkę. 

Pogłaskawszy sówkę, wróciła na łóżko i rozwinęła list. Zawierał zaledwie dwa zdania.

W Hogwarcie wszystko w porządku? Mój medalik wariował od rana, nie wiem czy się martwić.

S.

Przez chwilę wpatrywała się w równe, staranne pismo Scorpiusa. Patrzyła na nie już tyle razy, że poznałaby je zawsze i wszędzie i było to tak przyjemne odkrycie, że wystarczyło, by nagle cały grudniowy wiatr wyparował, ustępując miejsca błogiemu ciepłu. A potem przeczytała list jeszcze dwa razy, nim opadłszy plecami na materac, zakryła twarz pachnącym bergamotą pergaminem, aby ukryć przed światem swój uśmiech.

— Nie. Nie musisz się martwić. To tylko ja się pomyliłam. Myślałam, że jestem sama... — mruknęła, przymykając powieki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top