3.7. Kot i ptak
Stanęła na palcach, z całych sił napierając na zawieszoną u góry, drewnianą, przeżartą kornikami klapę. Pchnęła, złapała za uchwyt, zaparła się stopami o wystający z ziemi konar, sapnęła, jęknęła — na nic.
— Trzeba więcej siły. Przesuń się, to ci pomogę — zaproponował Albus zziajanym głosem.
Była tak bardzo skupiona na tym, aby jak najszybciej dotrzeć na miejsce, że nie zauważyła, jak w połowie drogi zwolnił tempa, zostając w tyle. Dogonił ją dopiero teraz. Dyszał ciężko, część czarnych kosmyków posklejała mu się od potu na czole, a reszta fryzury trwała w absolutnym nieładzie, jednak minę miał zaciętą.
Posłusznie zrobiła krok w bok, szorując rękawem szarej kurtki po oblepionej ziemią ścianie tunelu. Kilka grudek oderwało się od zbitej reszty, zasypując jej buty. Poruszyła machinalnie stopą, choć po przebytym przed chwilą marszu, całe jej ubranie przypominało bardziej uniform górnika, niż odzienie wierzchnie nastolatki.
Albus włożył zakończoną świetlistą kulą różdżkę między zęby i przecisnąwszy się obok Lily, stanął pod klapą.
— Na trzy — zarządził, wyciągając ręce w górę i uginając lekko kolana tak, jakby szykował się do wyskoku.
Skinęła pośpiesznie głową, po czym idąc za jego przykładem, ponownie zaparła się stopami o podłoże.
— Raz... dwa... trzy.
W momencie, gdy jej dłonie uderzyły o deski, zawiasy skrzypnęły, a drewniana klapa otworzyła się, z łoskotem opadając na wyłożoną kafelkami podłogę po drugiej stronie.
Lily wydobyła z siebie okrzyk radości i korzystając z pomocy Albusa, wygramoliła się na zewnątrz.
Wieczorem Miodowe Królestwo wyglądało zupełnie inaczej niż za dnia. Olbrzymia powierzchnia sklepu pozbawiona kręcących się po niej klientów sprawiała wrażenie jeszcze większej, elektryzującej pustką, ciszą i wszechobecną magią. Na wysokich półkach wciąż piętrzyły się słodycze, jednak z rozstawionych na stoliczkach słojów zniknęła znaczna część ich zawartości, a blachy, które w godzinach otwarcia cukierni pełne były ciepłych smakołyków, teraz świeciły pustkami. W całym pomieszczeniu panował przyjemny półmrok — zawieszone u sufitu lampy zgaszono, pozostawiając włączone wyłącznie nieliczne kinkiety i pulsujące w powietrzu plamy jasnej energii podświetlające za pomocą czarów pełne towarów, okrągłe stoły nie większe niż dorodne dynie hodowane przez Hagrida.
Przy kontuarze z kasą stała stara czarownica w fioletowej tiarze poruszająca za pomocą różdżki dużym, kudłatym, czerwonym mopem. Przyrząd z prędkością miotły wyścigowej sunął po podłodze, zostawiając za sobą mokre ślady.
Lily z całych sił starała się przemknąć bokiem, by uniknąć nabrudzenia umytej już powierzchni, niestety suchych miejsc pozostało niewiele, a założone na prędko przed wyjściem pepegi z płaską niczym szkło podeszwą ślizgały się na wilgotnych panelach, którymi wyłożono główną salę sklepu.
— Kiedyś powiem o tym waszym przejściu dyrektorowi Hogwartu, jak Merlina kocham — warknęła czarownica, piorunując wzrokiem najpierw Lily i Albusa, a potem błotniste ślady, jakie za sobą zostawiali.
Mop zatrzymał się w miejscu, niebezpiecznie przechylając drążek w ich stronę.
Zrobili przepraszające miny i czmychnęli do wyjścia. Gdyby profesor Flitwick dowiedział się o tajemnej drodze do Hogsemade i, co gorsza, postanowił ją zamknąć, mieliby nie lada kłopoty. Nawet jeśli udałoby się im odeprzeć wszelkie zarzuty oraz skutecznie zgrywać niewiniątka, kara dopadłaby ich prędzej, czy później. Jeśli nie ze strony Flitwicka albo Vector, to ze strony Jamesa, który rozpaczałby, jęczał, a na końcu wyrzekł się rodzeństwa, uważając siostrę i brata za zdrajców rodu. Teraz jednak mieli zbyt wiele innych problemów, by o tym myśleć.
Już od progu uderzył ich chłód mroźnego wiatru. Śnieg utrzymywał się od kilku dni, chociaż był dopiero początek grudnia. Zima w tym roku miała zamiar albo wyjątkowo szybko odejść, albo pobić rekordy niskich temperatur z ostatniego dziesięciolecia. Lily po raz kolejny przeklęła w duchu cieniutkie, płaskie pepegi, których zazwyczaj używała jako kapci do chodzenia po Wieży Gryffindoru. Nie pomagały nawet grube, wełniane skarpety za kostkę. Nogi zaczęły jej odmarzać po pięciu minutach pobytu za zewnątrz.
Gdyby miała więcej czasu, z pewnością lepiej by się przygotowała na tę nocną wyprawę. Problem w tym, że kiedy dopadł ją Albus, siedziała już w pokoju wspólnym, umyta, przebrana w piżamę i praktycznie gotowa do snu. Bezceremonialnie przerwał jej przydługi monolog skierowany do jednego z pierwszaków, a traktujący o tym, że Biuro Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych z całą pewnością nie może i nie będzie mogło przyjmować zleceń na morderstwa i oznajmił, że idzie do Hogsmeade. Właściwie to wymyka się sekretnym przejściem pod garbem jednookiej wiedźmy. Lily nie potrzebowała wyjaśnień, by wiedzieć, co takiego się stało, że jej spokojny, ułożony brat ma ochotę na łamanie regulaminu i nocne wędrówki. Musiał dostać sowę z informacją. Informacją, że po przeszło dwóch dobach ona się obudziła. Ich mugolka.
Oczywiście mugolka nie była tak naprawdę ich. Nie należała do nikogo prócz siebie, jednak znaleźli ją, otoczyli opieką, a z racji tego, że nie znali jej imienia, tak mówili o niej między sobą. Tak myślała o niej Lily i mimowolnie, tak już zostało.
Teraz przemierzała puste uliczki Hogsmeade, by dowiedzieć się, kim ich dziewczyna była naprawdę.
Drżąc z ekscytacji i z zimna przeszła obok przygaszonych witryn sklepowych Derwisza i Bangesa, Zonka, Trzech Mioteł, w których nieliczni klienci smętnie dopijali Ognistą Whisky z niewielkich szklaneczek i przeszedłszy migocącą świątecznymi lampkami główną ulicę, skierowała się w stronę wschodniej części miasteczka. O tej porze prawie zupełnie wyludnione Hogsmeade przypominało bardziej zakopaną w śniegu wioskę niż tętniący życiem czarodziejski kurort. Im dalej od centrum, tym więcej opuszczonych domów mijała, ścieżki pomiędzy nimi były coraz mniej odśnieżone, a uliczne latarnie rzadziej rozstawione. Gdyby nie Albus, błądziłaby pewnie w ciemności do rana. Na szczęście jej brat zdawał się dobrze pamiętać drogę prowadzącą do chaty miejscowej uzdrowicielki. Kluczył między szarymi, pogrążonymi we śnie kamienicami, aż przystanął przed niewielkim, starym, ceglanym budynkiem, którego ściany oplatał gęsty bluszcz. Nie zadając sobie trudu, by zapukać, pchnął niskie drzwiczki, wokół których wisiały zaczepione na długich sznurkach złote dzwoneczki i wszedł do środka.
Kolorowe wnętrze pachniało mokrym drewnem, kotami oraz mieszanką ziół. Przy prostokątnym, zbitym z bali stole siedziała staruszka, powoli pykając fajkę. Miejsce naprzeciwko zajmował jej wnuk. Ze znudzoną miną wyrytą na poszarzałej twarzy rozkładał na blacie pasjansa. Dama karo puściła zaczepnie oczko i zaczęła chichotać, gdy kładł na nią czarnego Jopka.
— Na Merlina, co wy tu robicie?! — wrzasnęła stojąca przy drzwiach do sypialni profesor Itchi.
— Pani Bromwich wysłała mi sowę — mruknął Albus, wycierając przemoczone buty o wzorzysty, wiekowy dywanik.
Tara Itchi syknęła, posyłając staruszce mordercze spojrzenie.
Uzdrowicielka wzruszyła ramionami.
— Chciał informacji o dziewczynie, to poinformowałam.
— Niepotrzebnie się fatygowaliście. Zaraz odsyłamy ją do domu...
Dopiero teraz Lily zauważyła, że kobieta trzyma w dłoni niewielkie prostokątne urządzenie. Był to mugolski telefon komórkowy, służący do porozumiewania się z ludźmi na odległość, elektroniczna sowa, o czym wiedziała, odkąd tylko zaczęła wystarczająco mocno zagłębiać zagadnienia mugoloznawstwa.
— Dlatego przyszliśmy najszybciej jak się dało. Chcemy ją tylko zobaczyć — wyjaśniła, uśmiechając się przymilnie.
Mogli darować sobie tę nocną eskapadę, w końcu Markus obiecał, że nie poinformuje Ministwestwa Magii o chorej dziewczynie, a jedynie o niepokojących śladach walki nieopodal Hogsmeade, jednak obydwoje czuli się w pewien sposób odpowiedzialni za los ich mugolki. Musieli się upewnić.
— Nie wiem, czy to najlepszy po... — zaczęła profesor Itchi, ale Albus nie miał zamiaru wysłuchiwać jej wątpliwości. Prędkim krokiem minął nauczycielkę i wszedł do znajdującego się obok pomieszczenia, a Lily równie prędko wślizgnęła się za nim.
Czarnowłosa dziewczyna leżała na łóżku oparta o białą poduszkę z czerwonym haftem i słabym głosem tłumaczyła coś siedzącemu na niskim taborecie Markusowi. Miała bladą twarz, podkrążone oczy i spierzchnięte usta, lecz mimo to bez trudu można było stwierdzić, że w normalnych warunkach — zdrowa, czyta i doprowadzona do porządku, uchodziłaby za prawdziwą piękność. Jej okrągła buzia była idealnie symetryczna, wargi pełne, a kruczoczarne włosy i równie ciemne oczy idealnie komponowały się z oliwkową skórą.
Na widok Albusa i Lily drgnęła, spięła mięśnie i wbiła się mocniej w poduszkę.
— Nie bój się, to przyjaciele. Choć nie mam bladego pojęcia, co tutaj robią... — powiedział Markus, wlepiając w nich trochę zaskoczone, a trochę rozbawione spojrzenie.
— Jestem Albus, razem z Lily znaleźliśmy cię na drodze i przynieśliśmy tutaj, pamiętasz? — zapytał Albus, powoli podchodząc bliżej łóżka.
Lily uśmiechnęła się szeroko, machając przyjacielsko ręką.
— Albus... tak, pamiętam... chłopak o dziwacznym imieniu — szepnęła dziewczyna, na powrót się rozluźniając. Opadła na posłanie, odgarniając z czoła ciemne loki. — Przepraszam, wciąż jestem trochę rozbita... Chciałabym być już w domu, z mamą...
Lily przysiadła na łóżku, kiwając głową ze zrozumieniem. Jej serce drgnęło, gdy czarne oczy dziewczyny zaszkliły się niebezpiecznie. Takie rzeczy w ogóle nie powinny mieć miejsca. Knucie, spiskowanie, tajemnice. Wolała sobie nawet nie wyobrażać, co przeżywała w tej chwili rodzina chorej, co przeżywała ona sama. Powinni być razem, wiedzieć co się dzieje, bez obaw, że ich pamięć lada moment zostanie skasowana. Mimowolnie pomyślała o Agathcie.
— Właśnie tłumaczyłem Julii, że przez mrozy drogi z miasteczka były nieprzejezdne, dlatego przetransportowaliśmy ją do miejscowej lekarki. Nie mogliśmy też skontaktować się z jej bliskimi, bo miała rozbity telefon — powiedział Markus, wyraźnie akcentując każde słowo i uparcie patrząc przy tym na dwójkę Gryfonów. Odpuścił, dopiero gdy kiwnęli głowami na znak, że rozumieją, po czym przeniósł wzrok na mugolkę. — Ale teraz, gdy już się obudziłaś, Julio, odeskortujemy cię gdzie trzeba. Nie masz się czego bać.
Dziewczyna również skinęła głową, choć znacznie niepewniej niż oni.
— Gdybyśmy chcieli cię skrzywdzić, zrobilibyśmy to już dawno. Byłaś nieprzytomna dwa dni — dodał Markus, widząc jej niepokój. Julia uśmiechnęła się blado. — Dasz radę wstać?
— Pomogę — zaoferował się Albus, rzucając się przez pokój i potykając po drodze o haftowaną matę w etniczne wzorki.
Stanąwszy przy łóżku, wypiął dziwacznie pierś, po czym wyciągnął ramię tak, aby dziewczyna miała się na czym wesprzeć.
Przy drzwiach prowadzących za dwór stała profesor Itchi i zawzięcie gestykulując, gadała z kimś przez telefon. Magiczna talia kart zniknęła z blatu. Stara uzdrowicielka siedziała na bujanym fotelu, robiąc ręcznie na drutach coś z czerwonej włóczki, a jej wnuk czytał przy stole mugolską gazetę pełną nieruchomych zdjęć. Przy uważniejszym przyjrzeniu się, Lily dostrzegła, że gazeta jest po francusku, czytający ją mężczyzna nie porusza oczami, a pani Bromwitch macha drutami na oślep, kłując się przy tym w nogi i prawdopodobnie nie mając zielonego pojęcia, co robi. Na szczęście Julia była albo niezbyt spostrzegawcza, albo wystarczająco zestresowana całą sytuacją, aby zauważyć w ich zachowaniu coś podejrzanego.
Albus zdjął z przybitego do ściany wieszaka puchową, damską kurtkę, pomógł dziewczynie ją założyć, po czym z głupawym uśmiechem na ustach ponownie wyciągnął ramię w kierunku Julii.
— Samochód będzie na nas czekał za piętnaście minut, przy wyjściu z miasteczka — poinformowała profesor Itchi, kończąc rozmowę i wkładając telefon komórkowy do kieszeni szarego płaszcza.
— W takim razie musimy się pospieszyć — mruknął Markus. — Pani Bromwitch, dziękujemy za pomoc i za opiekę.
— Dziękuję pani bardzo — powtórzyła za nim Julia, kłaniając się staruszce.
Kobieta machnęła ręką, powoli podnosząc się z fotela.
— Nie ma za co, nie ma za co — zarechotała, człapiąc w ich stronę.
Przystanęła przy progu, tuż obok Markusa, po czym zamlaskała dziwnie, wyciągając ukradkiem dłoń, na której Markus prawie niezauważenie położył trzy galeony.
Tara Itchi przewróciła oczami i pchnąwszy drzwi, wyszła na zewnątrz, a za nią z chatki wylała się reszta grupy.
Mróz szczypał jeszcze silniej niż wtedy, gdy szli z Miodowego Królestwa. Lily zaciągnęła kaptur na głowę i wsadziła dłonie do kieszeni długiej do kolan kurtki. Chociaż sama kurtka była puchowa i ciepła, to pod spodem miała wyłącznie piżamę. Gdy Albus poinformował ją, że dostał list od pani Bromwitch, za bardzo się spieszyła, aby kłopotać się przebraniem w normalne ciuchy, czego teraz, oczywiście, potwornie żałowała.
— Właściwie, to skąd mamy coś takiego jak samochód? — zapytała szeptem idącą obok niej profesor Itchi.
Śnieg trzeszczał pod stopami, z każdym krokiem coraz bardziej mocząc pepegi, które podczas pobytu w chacie uzdrowicielki zdążyły nieco przeschnąć.
— Poprosiłam brata — odpowiedziała nauczycielka, uśmiechając się pod nosem. — Jest mugolem — dodała, widząc zdezorientowaną minę swojej uczennicy.
Lily pokiwała głową. Tara Itchi wiedziała tyle na temat niemagicznej części świata i tak sprawnie posługiwała się wszelkimi niemagicznymi urządzeniami, że fakt, iż pochodziła z mugolskiej, rodziny wydawał się wręcz oczywisty.
Los najwyraźniej im sprzyjał. Przynajmniej tym razem.
Westchnęła, spoglądając na idącą przed nimi Julię. Trzymała pod ramię Albusa, rozmawiając z nim o czymś po cichu. Ciemne, boczne uliczki Hogsmeade nie epatowały magią, a nawet gdyby, dziewczyna musiałaby mieć sokoli wzrok, by dostrzec cokolwiek w gęstej czerni nocy. Mieli szczęście, że trafili na tę porę i szczęście, że prowadzący cały korowód Markus znał teren na tyle, by wybrać najgorzej oświetloną oraz najmniej uczęszczaną trasę.
— Pani brat... odwiezie ją do domu? — upewniła się, gdy zabudowania miasteczka zaczęły się przerzedzać, ustępując miejsca dzikim łąkom, a w oddali na pustej, wiejskiej drodze błysnęły dwa złote punkty, rzucające światło na zaśnieżoną drogę.
— Oczywiście. Co prawda nie był zachwycony, że musiał zostawić w domu żonę i malutką córeczkę, ale to dobry kierowca. No i uważa, że w końcu ktoś z nas miał jaja, aby postąpić właściwie — zaśmiała się profesor Itchi, machając stojącemu przy aucie mężczyźnie.
Pierwszy do pojazdu dotarł Markus i wymieniwszy z panem Itchi uprzejmości, przywołał do siebie Tarę. Lily również przywitała się grzecznie, przeprosiła za kłopot, który z pewnością mu sprawiali, prosząc o odwożenie obcej nastolatki z czarodziejskiego miasteczka w środku nocy, po czym korzystając z okazji, zerknęła ukradkiem do środka samochodu. Nigdy nie znajdowała się tak blisko, czegoś takiego i właściwie sama nie wiedziała czego się spodziewać. O dziwo okazało się, że mimo tego, iż machina warczała groźnie i wydzielała dziwny zapach, w środku wyglądała całkiem zachęcająco. A przynajmniej zdecydowanie bardziej zachęcająco niż zielone płomienie oraz popioły sieci Fiuu...
Mile zaskoczona obróciła się z powrotem w stronę drogi, po czym podeszła do Julii i Albusa.
— Dziękuję wam, rodzeństwo Potter, naprawdę wam dziękuję. Choć brzmi to trywialnie, zważając na to, że prawdopodobnie uratowaliście mi życie... — powiedziała Julia, uśmiechając się do nich szczerze. Lampy samochodu oświetlały jej zarumienioną od mrozu twarz. — Jesteście moimi bohaterami.
Zrobiła krok i nieśmiało objęła ich na pożegnanie. Pan Itchi otworzył drzwi auta, a stojący obok Markus zaczął ich nieco ponaglać.
— To nic takiego — wymamrotał Albus, czerwieniąc się jak burak.
— Dobrze, że mogliśmy pomóc. Myślę, że ty zrobiłabyś tak samo — dodała Lily, odwzajemniając uścisk.
— Kiedyś - nie wiem, teraz - z pewnością — odparła Julia, ponownie się uśmiechając. Złapała ich dłonie, przytrzymała przez moment w milczeniu, po czym ruszyła w stronę samochodu.
— Znajdę was jakoś i się odwdzięczę! — krzyknęła jeszcze, wychylając głowę przez okno.
Stali dłuższą chwilę, patrząc jak pan Itchi, pomachawszy im na pożegnanie, wykręca zgrabnie autem i wraz z Julią odjeżdża pustą drogą w ciemność. Stali, czekając aż warkot pojazdu oddali się na tyle, by stopić się z ciszą, a jasne tylne światła znikną za horyzontem, zostawiając za sobą skrzący w blasku księżyca śnieg, pustą przestrzeń i czwórkę targanych różnymi emocjami czarodziei.
— Dobra robota, dzieciaki — szepnął Markus, kładąc im ręce na ramionach. — Możecie być z siebie dumni.
Lily uśmiechnęła się, obejmując Albusa. Była dumna. I z siebie i z niego. W końcu udało jej się zrobić coś tak, jak należało.
*
Regularne spotkania Klubu Ślimaka przyzwyczaiły Lily do tego, że profesor Slughorn lubił rozmach. Wystawiał na pokaz unikatowe przedmioty, proponował członkostwo jedynie unikatowym, przynajmniej w jego mniemaniu, uczniom, zastawiał stół ekskluzywnym jedzeniem i prowadził długie dyskusje na najbardziej chwytliwe tematy. Organizując przyjęcie Bożonarodzeniowe, przeszedł jednak samego siebie.
Przekąski serwowały osobiście skrzaty domowe ubrane w fikuśne garnitury z ogromnymi muszkami w mocno nasyconych kolorach, z sufitu zwisały srebrne, lśniące brokatem gwiazdy, nad okrągłymi stoliczkami okrytymi czerwonymi obrusami sypał śnieg, który w magiczny sposób znikał tuż nad powierzchnią blatu, a całość dopełniała siedząca w rogu dostojna kobieta, sądząc po gabarytach — pół-olbrzymka, przygrywająca na lutni świąteczne melodie. Hugo był w raju.
Lily dość długo analizowała sens zapraszania kogokolwiek jako swoją osobę towarzyszącą. Z początku bardzo, bardzo intensywnie myślała nad zaproponowaniem tego Scorpiusowi, lecz gdy tylko miała okazję, by ową propozycję wyartykułować, plątał jej się język, żołądek tańczył cza-czę, a czoło oblewał zimny pot. Przekładała ten moment tysiąc razy, aż w końcu na jednej z ich lekcji Scorpius oznajmił jej beznamiętnym tonem, że na święta wyjeżdża do domu. Postanowiła więc zlitować się nad Hugonem, który przez ciągły galimatias z Biurem był na niedobrowolnym oraz zdecydowanie niechcianym słodyczowym odwyku. Zapasy z Miodowego Królestwa skończyły mu się wcześniej, niż ktokolwiek byłby w stanie to pojąć i powoli robił się nie do wytrzymania.
Jej problemy z doborem osoby towarzyszącej były jednak niczym, w porównaniu z tym, co przeżywał Jerry. Tydzień temu postanowił zaprosić na przyjęcie Amandę Goodfrey i choć Lily przypuszczała, że zrobił to bardziej z grzeczności niż z jakichkolwiek innych pobudek, od tego czasu dostawało mu się po stokroć. Po pierwsze od Hugona, który, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się Amanda, machał dwuznacznie brwiami, szturchając go w bok i irytująco się przy tym uśmiechając. Po drugie od Iana, który nagle zaczął traktować Jerry'ego jako wroga publicznego numer jeden. Jakby tego było mało, jakimś cudem Ian przyszedł na przyjęcie jako osoba towarzysząca koleżanki Rose. Lily nie miała pojęcia, jakiego haka musiał na nią mieć, ale jakiegoś miał na pewno, bo dziewczyna wyglądała na co najmniej zrozpaczoną zaistniałym faktem. Siedziała razem z Rose przy stole, dwa krzesła od Lily, i z markotną miną przeżuwała krówki-ciągutki, od czasu do czasu rzucając tęskne spojrzenia w stronę jasnowłosego towarzysza Mirandy Stone — szukającej Krukonów. Ian oczywiście miał w głębokim poważaniu jej samopoczucie. Razem z Hugonem grał w szachy Slughorna, od czasu do czasu wymieniając jakieś prześmiewcze uwagi na temat Amandy.
— Widzę, że obydwoje zostaliśmy sami — mruknął Carl Jonsen, odsuwając krzesło i siadając obok.
Miał na sobie granatową marynarkę, czerwony krawat oraz miękką czapeczkę mikołaja z białym pomponem i wielkim napisem „Nie jestem święty".
Lily uśmiechnęła się mimowolnie.
— Przyszłam z Hugonem. Jest głupi, ale to w końcu rodzina. A co z tobą?
Carl wzruszył ramionami, opierając łokieć na stole. Czapka mikołaja przekrzywiła się zabawnie na jego głowie.
— Najładniejsza dziewczyna jaką znam i tak jest członkiem Klubu Ślimaka. No i nie mam kuzynów — mruknął, wbijając w nią wzrok.
— Czyli jesteśmy skazani na siebie. To chyba nie tak źle — skwitowała Lily, po czym, nie mogąc się powstrzymać, pociągnęła za biały pompon zwieńczający carlową czapkę, która nagle zaczęła wygrywać fragment heavymetalowej piosenki.
Chłopak zaśmiał się radośnie, widząc jej zaskoczoną minę.
— Masz rację, nie tak źle — odparł, a ona zaczęła się zastanawiać, czy Eva zdaje sobie sprawę, co Carl o niej myśli.
„Najładniejsza dziewczyna jaką znał". Według Lily pasowali do siebie jak ulał, ale może mieli problem tej samej natury co James i Meredith, a może było to coś innego, czego nie umiała dostrzec. W końcu nie znała ich tak dobrze.
— Och, brownie z kresowymi malinami... próbowałaś? — przerwał jej rozmyślania, przysuwając do siebie srebrną tackę ze smakowicie wyglądającymi ciastkami.
Pokręciła głową, próbując powstrzymać narastającą chęć na czekoladowy smakołyk. Dorastanie i słodycze nie komponowały się ze sobą zbyt dobrze, a ostatnimi czasy znów musiała przybrać na wadze, bo nowe, jasne jeansy zaczęły niebezpiecznie opinać jej uda. Obiecała sobie więc, że będzie silna i nie da się pokonać rarytasami Slughorna. A przynajmniej nie na każdym spotkaniu Klubu Ślimaka. Szło jak zawsze — czyli do kitu.
— Nie powinnam... — mruknęła, machając rękami i chichocząc nerwowo.
— Mówisz to samo za każdym razem — zaśmiał się Carl, dzieląc widelcem jedno z ciastek na dwie równe części. — To może na pół?
Spojrzała na niego zaskoczona. W milczeniu przeżuł swoją część ciastka, po czym świdrując ją ciemnymi oczami, przesunął talerzyk.
— Brzydzisz się mnie? — zapytał, opierając się na łokciu, bo wciąż patrzyła niepewnie to na niego, to na ciastko. Zabrzmiało jak wyzwanie.
— Nie brzydzę — odparła, pokazując język.
Wyrwała mu z dłoni widelczyk i przyciągnąwszy do siebie deser, zaczęła jeść. Było pyszne, choć już w połowie, zaczęły ją łapać wyrzuty sumienia. Nim jednak w pełni pożałowała swojej decyzji, na wolne krzesło obok opadła Eva.
— Lily, Carl... wreszcie. Ktoś normalny. Beca Norfilt przytrzymała mnie w łazience, przez pół godziny nie mogłam wyjść, bo próbowała mnie namówić, abym napisała artykuł o eliksirze na pryszcze. Eliksirze na pryszcze. Ogarniacie to?
Lily z grzeczności pokręciła głową, choć w głębi ducha eliksiry na pryszcze wciąż mocno ją nurtowały.
— Bynajmniej. A propos, muszę iść do Slughorna. Panie wybaczą — mruknął Carl, ulatniając się od stołu.
— Uparł się, aby zrobić numer poświęcony sekretnemu życiu nauczycieli. Magluje mi o tym od roku — westchnęła Eva, widząc pytającą minę Lily. — A co u ciebie?
— Może być. Zostaję na święta w Hogwarcie, chciałam spędzić ten czas z chłopakami, ale chyba skończy się na pisaniu karnych esejów dla Itchi. Powstanie elektryczności, najwięksi wynalazcy mugolskiego świata... nawet nie wiem skąd wziąć materiały... — jęknęła, chowając twarz w dłoniach.
Pół-olbrzymka zaczęła wygrywać na lutni nieco bardziej znane kawałki. Jeden ze skrzatów domowych, który do tej pory krążył między gośćmi z tacą pasztecików dyniowych, wytrzasnął skądś keyboard i teraz, stojąc na wysokim taborecie, robił za żywy podkład muzyczny. Światło przygasło, a na środku sali powstało coś na kształt parkietu.
— Też musiałam to robić. Mam kilka książek, podrzucę ci jutro, jeśli chcesz. Będzie dobrze — uśmiechnęła się Eva, puszczając jej oczko. — Idziesz tańczyć?
Lily pokręciła głową. Brownie z kresowymi malinami wciąż czekało, aby je dokończyć.
— A ja chyba się skuszę... — pisnęła radośnie, po czym tanecznym krokiem oddaliła się od stołu.
Na parkiecie szalało już kilkanaście osób. Wśród nich między innymi Jerry z Amandą, co nie uszło uwadze nie tylko Lily, ale również Hugona i Iana. Siedzieli rozwaleni na miękkich fotelach przy prószącej śniegiem etażerce, wgapiając się w dwójkę tańczących nastolatków i wymieniając co jakiś czas półgębkiem krótkie lub dłuższe komentarze. Najprawdopodobniej bardzo kąśliwe. Gdy Jerry i Amanda zostali zepchnięci przez roztańczony tłum w kąt, nieopodal miejsca, gdzie siedzieli chłopcy, Ian założył nogę na nogę, jedną wyciągając przed siebie. Teraz, za każdym razem, gdy Amanda robiła piruety, obijała się o nią i przepraszała Ashvilla z coraz bardziej zakłopotaną miną. Ian przewracał oczami, Hugo chichotał, a Jerry z każdą minutą robił się coraz czerwieńszy i coraz mocniej wkurzony.
— Wszyscy jakoś dojrzewają, jedynie mój brat utknął w rozwoju na poziomie dziesięciolatka... — westchnęła Rose, również obserwując całą scenę.
Lily nawet nie zauważyła, w którym momencie zostały przy głównym stole tylko we dwie.
— Chce zwrócić na siebie uwagę... Myślał, że będą z Jerrym razem degustować nowe przysmaki... — odparła, przypominając sobie podekscytowaną paplaninę Hugona trwającą praktycznie całe popołudnie.
— Właśnie o to mi chodzi, Lily. Jerry umówił się z Amandą, ty pół wieczoru flirtujesz z Carlem Jonsenem, a on liczy, że wiecznie będziecie trzymać się we trójkę jak małe dzieciaki... — prychnęła, kręcąc głową ze strapioną miną.
Lily o mało nie zakrztusiła się kawałkiem ciastka. Po pierwsze nie widziała nic złego w trzymaniu się wiecznie razem, a po drugie zdecydowanie NIE FLIRTOWAŁA z Carlem. W ogóle nie flirtowała, choć kiedyś czytała artykuł w jednej z gazet Jenny, jak to powinno się właściwie robić, gdyby w przyszłości zechciała się podjąć czegoś takiego. Ale nie dziś. Nie teraz. Nie z Carlem Jonsenem. Chyba.
— Jerry nie umawia się z Amandą, a ja wcale nie flirtuję... — zaczęła konieczne, w jej mniemaniu, sprostowanie, jednak urwała w połowie.
Ian przeciągnął się sennie na fotelu, wyciągając nogi akurat w momencie, gdy Amanda Goodfrey, cała w skowronkach, robiła piruet. W połowie obrotu potknęła się, straciła równowagę i w akompaniamencie głośnego śmiechu Ashvilla i Hugona, runęła na podłogę.
Jerry, oddychając ciężko, spoglądał to na swoją partnerkę, to na przyjaciół.
— Interwencja, interwencja — wymamrotała Rose, wstając prędko od stołu.
Lily ruszyła za nią, czując się bardzo nieswojo. Szukała w myślach rozwiązania całej sytuacji, czegoś, co udobruchałoby Jerry'ego, postawiło do pionu Hugona i przywróciło Iana do stanu względnej możliwości koegzystowania z innymi. Czegoś, co rozładowałoby napięcie.
Niestety, na jak genialny pomysł by nie wpadła, było już za późno by wcielić go w życie.
Ian, rozwalony na swoim fotelu niczym król, spoglądał spod przymrużonych powiek na Amandę, która, chyba po raz setny tego wieczora, próbowała go przeprosić za swoją nieuwagę. Lily doskonale wiedziała, że w ogóle nie powinna tego robić. Wiedziała, że wszystko sobie zaplanował. Taki był, do tego dążył, a teraz po prostu próbował poniżyć nieświadomą, onieśmieloną Puchonkę. Najchętniej wytargałaby go za te czarne kłaki.
— Zastanówmy się... Wybaczę ci, jeśli wygrasz ze mną w szachy — mruknął Ashvill, pukając palcem w szachownicę.
— Nie umiem grać w szachy — jęknęła dziewczyna.
— Mogłem się domyślić. Szachy to gra dla raczej inteligentnych ludzi... — zacmokał.
Nawet nie patrzył na Amandę. Jego spojrzenie świdrowało maniakalnie stojącego obok Jerry'ego, którego cierpliwość najwyraźniej skończyła się do reszty, bo odsunął pewnym ruchem swoją towarzyszkę i stanął naprzeciwko przyjaciela. Ręce mu drżały, a wargi zacisnął w wąską kreskę. Był wściekły. Ale nie tylko. Lily widziała w jego oczach zawód. Ogromny zawód, złość i, przede wszystkim, smutek.
— Insynuujesz coś? — warknął, piorunując Iana wzrokiem.
— Nie muszę insynuować czegoś, co jest widoczne gołym okiem.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, obydwaj padliby już trupem. Nawet Hugo, który do tej pory siedział po turecku z bananem na ustach, zmarkotniał nagle i wyglądał teraz na poważnie przestraszonego.
— Powiesz coś? — Jerry obrócił się w jego kierunku z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.
Młody Weasley zrobił głupią minę. Zbladł i zaczął nerwowo chrząkać. Przeniósł spojrzenie z Jerry'ego na Iana, z Iana na kulącą się z tyłu przerażoną Amandę, i z powrotem na Jerry'ego.
— Nie wiem co...
— Hugo, głupi bracie, idziemy — warknęła szeptem Rose.
Złapała go za ramię i przecisnąwszy się przez tańczący tłum, skierowała do wyjścia. Młody Weasley próbował się wyrywać, ale powiedziała mu coś na ucho i zdecydowanym ruchem odprowadziła do drzwi.
Ktoś z tyłu zaczął podskakiwać energicznie, pół-olbrzymka wygrywała na lutni coraz to żywsze melodie, bo skrzat z keyboardem puścił podkład disco, a Ian prychnął — ostentacyjnie, wyraźnie i nie spuszczając z oczu wściekłego Jerry'ego.
— Jesteś okropny — szepnął blondyn, kręcąc głową.
— Przestańcie! Powariowaliście do reszty, uspokójcie się! — wrzasnęła w końcu Lily, nie wytrzymując napięcia.
Nigdy nie wiedziała, kiedy powinna, a kiedy nie powinna się wtrącać, jednak patrzenie na nich rozstrajało doszczętnie jej nerwy.
Niestety, nawet na nią nie spojrzeli. Zupełnie jakby mówiła do ściany.
— Dobrze wiesz, jaki jestem, a mimo to...
Jerry walnął pięścią w stolik, nim Ian dokończył myśl. Biały śnieg zakołysał sennie w powietrzu i opadł nagle, zasypując bielą, czerwony obrus.
Lily zrobiła krok do przodu, z zaciętą miną stając pomiędzy nimi. Musiała coś zrobić, chciała coś zrobić, nawet jeśli oni nie mieli zamiaru jej słuchać. To nie było miejsce ani czas na takie kłótnie, nie między przyjaciółmi. Bo przecież nimi byli. Doskonale zdawali sobie sprawę ze specyficznego charakteru Iana, a mimo to, w jakiś pokrętny sposób, akceptowali go w całości. Zwłaszcza Jerry. Nie wierzyła, aby jedna, prawie zupełnie im obca Amanda coś tu zmieniła. Chyba że w tym wszystkim wcale nie chodziło o Amandę.
— Przynajmniej nie jestem tchórzem... — westchnął Ian.
Skrzywił się lekko, podkulając nogi pod brodę. Jego poza i mina przestały w końcu epatować prowokacją. Wyglądał teraz jak skarcone dziecko.
Lily obróciła się w kierunku Jerry'ego. Nadal cały się trząsł. Już otwierała usta, aby postawić go trochę do pionu, gdy poczuła delikatny uścisk na swoim ramieniu.
— Chodź. To nie najlepszy moment — szepnął Carl. — Oni muszą to wyjaśnić między sobą. Porozmawiasz z nim, gdy emocje nieco opadną. Uwierz mi, to lepszy pomysł.
Zawahała się przez chwilę, analizując jego słowa. Przez cały ten czas ani Jerry, ani Ian nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Mimo że stała pomiędzy nimi, krzycząc i machając rękami, nie zaszczycili jej nawet spojrzeniem. W ogóle nie spojrzeli na nic ani na nikogo prócz siebie.
Skinęła głową, nieświadomie łapiąc Carla za ramię. Muzyka wciąż grała, ale ona nie miała już ochoty na zabawę. Nie miała ochoty przebywać w tłumie uczniów, nie miała ochoty na pogawędki ze Slughornem, nie miała nawet ochoty na brownie z kresowymi malinami. Prześlizgnęła się pod ścianą, omijając parkiet i wyszła na korytarz. Dopiero gdy drzwi Klubu Ślimaka zamknęły się za nią, odetchnęła głęboko, starając się uspokoić nerwy.
Przeczesała palcami włosy i z zaskoczeniem spojrzała na stojącego obok Carla Jonsena. Wciąż trzymała go za rękaw marynarki. Bezwiednie przypomniała sobie o dzisiejszym komentarzu Rose dotyczącym rzekomego flirtowania. Zwolniła uścisk i nieco zażenowana odsunęła się od chłopaka.
— Spoko, i tak miałem iść szukać Evy. Pewnie Norfiltowie znów przydybali ją w toalecie — uśmiechnął się szeroko, ruszając korytarzem.
— Może powinnam poczekać... — jęknęła Lily, nie bardzo wiedząc, co teraz ze sobą począć.
Choć było już dość późno, a cisza nocna zaczynała się za pół godziny, wątpiła, by w takich emocjach bodaj zmrużyła oczy. Z drugiej strony stanie na korytarzu i warowanie pod drzwiami skończyłoby się najpewniej na tym, że kierowana nagłym impulsem wróciłaby do środka.
— Nie powinnaś. Odpocznij, w końcu musisz trzeźwo myśleć, jeśli któryś z nich przyjdzie do ciebie po radę — mruknął Carl, obejmując ją ramieniem i popychając do przodu. — Nawet najlepsi przyjaciele się kłócą. To nie koniec świata.
— Miałeś tak z Evą? — zapytała, nim ugryzła się w język.
— Nie raz. Choć nasze kłótnie mają nieco inny charakter... — zaśmiał się Carl. — Umawiałaś się z Malfoyem? — dodał po chwili, mrużąc oczy i wpatrując się w jakiś punkt u szczytu schodów.
Lily drgnęła, zatrzymując się w pół kroku. Z niewiadomych przyczyn jej żołądek ścisnął się nagle w ciasny supeł, a do głowy uderzyła fala gorąca.
— W jakim sensie? — wydukała, zastanawiając się, o jakie umawianie mu chodzi, po co mu takie informacje i dlaczego zadaje takie pytania właśnie teraz.
Na twarz Carla wypełzł irytujący uśmieszek.
— W takim, że stoi na piętrze i gapi się na nas, jakby na coś czekał. Albo chciał kogoś zabić. Ciężko stwierdzić, zawsze ma taką pokerową minę.
Serce Lily zabiło mocniej. Przyspieszyła kroku i spojrzała w górę. Faktycznie, był tam. Stał obok posągu gryfa z ramionami założonymi na piersi, ubrany w grubą kurtkę, zimowe buty za kostkę i srebrno-złoty szalik. W jednym ręku trzymał torbę podróżną, a w drugim książkę owiniętą czerwoną wstążką.
— Wyjeżdżasz? — wypaliła, dobiegając do niego szybciej, niż by na to wskazywała obojętność, którą starała się nieudolnie zachować przy każdym ich spotkaniu.
— Za pół godziny... Miałem być w domu po kolacji, ale rodzice musieli zostać dłużej w pracy. Żadna nowość — mruknął, przenosząc stalowe spojrzenie na Carla, który kilka sekund wcześniej przystanął obok. — Jonsen... — dodał, skinąwszy uprzejmie głową.
— Hej, Scorpius i do zobaczenia, Lily — odparł Carl. — Idę znaleźć Evę. Nie martw się, będzie lepiej niż myślisz — wyjaśnił pośpiesznie, bo Lily zaczęła marszczyć smętnie brwi.
Poczochrał ją energicznie po włosach i machnąwszy im ręką, ruszył dalej korytarzem.
Przez moment odprowadzała go wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na Scorpiusa. Wyglądał, jakby toczył w głowie jakąś wyjątkowo ciężką batalię. Dopóki go nie poznała, nie miała pojęcia, że ludzkie oczy potrafią zawrzeć w sobie tyle słów, emocji, gestów, uśmiechów i łez. Może nie każde to potrafiły, może nawet nie jej.
Ale jego z pewnością, opanowały tę umiejętność do perfekcji.
— Coś się stało? — zapytał w końcu, przelewając dziwną, miękką, delikatną czułość ze stalowo-złotych tęczówek w słowa.
— Jerry pokłócił się z Hugonem i Ianem... Ale czasem nawet najlepsi przyjaciele się kłócą... tak myślę... — odparła, starając się zabrzmieć przekonująco.
— Mam nadzieję, że naprawdę tak myślisz, a nie powtarzasz wyświechtane frazesy po tym idiocie, Jonsenie.
Spojrzenie Lily niebezpiecznie uciekło w bok. Scorpius westchnął głośno.
— Muszę iść. Przyszedłem tylko, coś ci dać. Zdecydowanie nie jest to tak rewelacyjne jak piknik w listopadzie, ale może ci się przydać — powiedział, wyciągając w jej stronę owiniętą czerwoną wstążką książkę.
Z bijącym sercem przejechała opuszkami palców, po bordowym grzbiecie, czując pod palcami misterne żłobienia w miejscu liter, dekorujące okładkę zawijasy i mocne wgłębienia tam, gdzie złote kontury łączyły się w obrazek podrywającego się do lotu ptaka. Trzymała przed sobą „Najpiękniejsze baśnie i bajki o zwierzętach".
— Czy jest coś, co chciałbyś dostać ode mnie? — zapytała, odrywając oczy od swojego prezentu.
Tym razem nie miała zamiaru chybić. Ktoś mógłby uznać, że takie pytania to dość żałosna sprawa, ale jeśli sprawiłaby mu dzięki temu radość, mogła być i żałosna.
— Święta — szepnął Scorpius, delikatnie dotykając dłonią jej policzka. — Chciałbym, żebyśmy następne święta znów spędzili razem.
Nim zdążyła złapać go za rękę, nim nacieszyła się tą krótką chwilą i nim zatrzymała jego spojrzenie swoim, odsunął palce od jej skóry. Odwrócił się prędko, po czym ruszył pustym korytarzem w stronę schodów, prowadzących na drugie piętro.
Z lochów zaczęli wylewać się roześmiani członkowie Klubu Ślimaka, Hagrid człapał powoli przez główny hol, ciągnąc za sobą wielką choinkę, która prócz igieł zostawiała za sobą rześki zapach zimna, żywicy i świąt. Ktoś nucił radośnie kolędy.
Natomiast Lily wciąż stała w miejscu, wpatrując się w „Najpiękniejsze baśnie i bajki". Odwiązawszy czerwoną wstążkę, z zaskoczeniem okryła, że w środku znajduje się podłużna zakładka z obrazkiem beżowo-pomarańczowego ptaszka z czarno-niebieskimi skrzydełkami. Na zaznaczonej stronie zaczynała się jedna z bajek.
Zacisnęła palce mocniej na książce i zaczęła czytać.
Kot i ptak.
Kot był absolutnie przekonany, że nie potrzebuje do szczęścia nikogo, ani niczego. Wędrował sam, polował sam, jadał sam i odpoczywał, a jakże by inaczej, zupełnie sam. Uważał się za sprytnego indywidualistę z dużym urokiem osobistym oraz równie niemałą inteligencją, którą wykorzystywał wyłącznie dla swojego dobra. I może zostałoby tak do końca jego dni. Może przeżyłby samotnie i bardziej lub mniej szczęśliwie całe swoje życie, włócząc się po ulicach albo wylegując na słońcu. Może zostałby nowym królem zwierząt, a może zginąłby pożarty przez jakiegoś psa, w konsekwencji własnej arogancji. Tego już się nie dowiemy, ponieważ pewnego dnia kot poznał sójkę...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top