3.6. Wypadek w Hogsmeade

— Zaczniemy od Miodowego Królestwa. Po zrobieniu zapasów pójdziemy do Zonka, potem na kremowe piwo do Trzech Mioteł i jak czas pozwoli, zajrzymy do sklepu u Derwisza i Bangesa, podobno sprzedają magiczne koszulki „To mrok", zakładasz taką na siebie i wtapiasz się w ciemność... — zarządził Hugo, po raz setny tego dnia zmieniając plan.

Profesor Itchi, która od kilku minut starała się obrazowo przekazać, na czym polega różnica między ruszającymi się fotografiami a mugolskim telewizorem, odwróciła się od tablicy, piorunując go wzrokiem. Jasna kreda lewitująca w powietrzu z głośnym zgrzytem przejechała po czarnej powierzchni i z prędkością światła dorysowała na namalowanym wcześniej ekranie poturbowanego, wijącego się w męczarniach człowieczka.

— A co z Wrzeszczącą Chatą? — mruknęła Lily, chowając głowę za „Tygodniem ludzi niemagicznych — dzień pierwszy".

Choć w sali mugoloznawstwa panował większy niż zazwyczaj rozgardiasz, a podekscytowane szepty oraz unoszące się nad okrągłymi, czteroosobowymi ławkami napięcie związane z wypadającą w ten weekend pierwszą wizytą trzeciorocznych uczniów w Hogsmeade były niemożliwe do opanowania, to czuła się w obowiązku jakkolwiek zamaskować swoje niezainteresowanie trwającą lekcją. 

W przeciwieństwie do Hugona, który wyciągnął z przepastnej torby stertę bułek i aktualnie z istnym namaszczeniem rozkładał je na blacie.

— Szkoda marnować cenny czas na oglądanie kupy przegniłych desek, wyciąłem ją z harmonogramu na rzecz dodatkowej godziny w Miodowym Królestwie — prychnął, odwijając po kolei bułki z folii i wąchając zawartość.

Z każdym przeanalizowanym pakunkiem jego nos robił się coraz bardziej zmarszczony, a usta coraz mocniej skrzywione.

— Kazałem naszym pseudo-członkom Biura przygotować wersję testową prowiantu na jutro, ale te gówniaki nawet kanapki nie potrafią dobrze zrobić — westchnął nieszczęśliwie, najwyraźniej mylnie interpretując zażenowaną minę spoglądającej na niego Lily.

Po początkowej fazie rozpaczy Hugo doszedł do wniosku, że skoro on nie może formalnie wyrzucić nowych członków Biura, najlepszym sposobem jest sprawienie, aby sami chcieli się wyrzucić. Absurdalnie poważnym tonem kazał im dźwigać swoje rzeczy, oddelegowywał do biblioteki po „potrzebne" mu książki w liczbie przekraczającej ogólnie przyjęte normy i nawet ich nie przeczytawszy, kazał z powrotem odnosić je na półki, albo odsyłał do czyszczenia sowich klatek. Czasami zlecał również pisanie obszernych notatek w ramach prowadzonych przez Biuro korepetycji, choć zadziwiająco często notatki te obejmowały zagadnienia dla trzeciego roku i lądowały później w zeszycie młodego Weasleya, a wszelkie obiekcje, czy marudzenia, kwitował słowami: „Biuro Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych to miejsce dla zdeterminowanych ludzi, jeśli nie jesteś w stanie zrobić tak prostej rzeczy, lepiej odpuść sobie już teraz".

Lily na miejscu tych dzieciaków już dawno uciekłaby z krzykiem, ale najwyraźniej zależało im bardziej, niż ktokolwiek przypuszczał. Chociaż sama nie zajmowała się przydziałem zadań, to widząc smutne, zdesperowane twarze młodych uczniów, zaczynały ją łapać wyrzuty sumienia. Podobnie jak Jerry, raz na jakiś czas prosiła kogoś z młodszych o pomoc przy własnych zadaniach, ale odkąd współpracowała z Ministerstwem przy śledztwie i brała regularny udział w spotkaniach Klubu Ślimaka oraz lekcjach animagii, stanowiły one zaledwie mały odsetek wszystkich zleceń.

— O, to wygląda całkiem zachęcająco! — zawołał Hugo, obracając w rękach przezroczysty pakunek z cienkimi, trójkątnymi ciasteczkami.

Zgarnąwszy zamaszystym ruchem wszystkie kanapki z powrotem do torby, odwiązał czerwoną kokardkę podtrzymującą opakowanie od ciasteczek i wsadził do środka nos, zaciągając się głęboko cynamonowym zapachem. Oczy mu zalśniły, a usta wyciągnęły się w uśmiechu, lecz gdy tylko zauważył małą, białą karteczkę naklejoną na folii, na powrót przybrał minę człowieka pokrzywdzonego przez los.

— A nie, to twoje, Jerry, niech to szlag...

— Ty też?! — żachnęła się Lily, wyściubiając nos zza książki i przenosząc oburzone spojrzenie na swojego jasnowłosego przyjaciela. Od Hugona nie oczekiwała zbyt wiele, ale tego się nie spodziewała.

Jerry, będący chyba jedyną osobą w pomieszczeniu słuchającą jeszcze profesor Itchi, oderwał wzrok od swoich notatek. Czarne pióro, które trzymał w ręku, zawisło w powietrzu, tworząc na schludnym pergaminie spore kleksy. Zerknął na Hugona, na Lily, na paczkę ciastek i w końcu na przyczepioną do nich białą karteczkę, a jego uszy zrobiły się podejrzanie czerwone.

— To od Amandy Goodfrey, tej drugorocznej Puchonki, która pomaga mi w korkach... Sama chciała je upiec, ja jej nie kazałem... — mruknął, nie patrząc im w oczy.

Lily rozdziawiła usta, a Hugo zaśmiał się gromko.

— Amanda Goodfrey, hohoho... może szykuje się do walentynek...

— Zamknij się — warknął Jerry, cały już czerwony na twarzy. Odłożył pióro na blat i ciskając z oczu piorunami, sięgnął po leżące na środku stolika ciastka.

Niestety, Ian był szybszy. W ostatniej chwili złapał zwieńczone czerwoną wstążką opakowanie i przyciągnął je do siebie. Palce Jerry'ego zacisnęły się w powietrzu. Przez moment starał się odzyskać swój prezent, ale Ian zacmokał z niezadowoleniem i skutecznie odchylił się na krześle tak, aby pozostać poza zasięgiem rąk blondyna. Rozsunął przezroczystą folię, wyjął jeden z cynamonowych trójkątów i bezceremonialnie włożył go sobie do ust. Żuł przez chwilę w milczeniu, z każdą sekundą krzywiąc się coraz bardziej.

— Obrzydliwe... — skwitował, krztusząc się teatralnie. — Lepiej tego nie jedz, zatrujesz się.

Zmiął paczkę ciastek w garści, obrócił się do tyłu, po czym rzucił nią przez całą salę w stronę śmietnika. Resztkę tego, co miał w buzi, wypluł na podłogę, tuż pod nogi siedzącej nieopodal ciemnowłosej Krukonki z wielkim pryszczem na środku czoła.

Dziewczyna wrzasnęła z obrzydzeniem, Hugo jęknął, Jerry zacisnął usta w wąską kreskę, a Lily wstrzymała oddech, ponieważ obok ich stolika zmaterializowała się nagle profesor Itchi.

Dyszała ciężko, żyłka na jej czole pulsowała rytmicznie, nozdrza falowały groźnie, a na policzkach i odsłoniętym dekolcie pojawiły się ciemnoróżowe plamy.

— Ja rozumiem, że to wasza ostatnia lekcja... Ja rozumiem, że jutro macie pierwszą wycieczkę... Rozumiem wszystko. Ale to, na brodę Merlina, przechodzi wszelkie granice! Ty...! — syknęła, wskazując palcem rozwalonego na krześle Iana — skoro nie masz zamiaru mnie słuchać, wyjaśnij wszystkim, na czym polega działanie mikrofalówki. Proszę bardzo!

Ian przestał się bujać i przekrzywił śmiesznie głowę.

— Nie wiem. Ja nawet nie jestem zapisany na te zajęcia.

Profesor Itchi nabrała powietrza w płuca, rozszerzając oczy, które teraz przypominały dwa galeony. Wyglądała jak tykająca bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem.

— To. Co. Tu. Robisz? — wycedziła przez zaciśnięte zęby.

— Siedzę — Ian wzruszył ramionami, gapiąc się na nauczycielkę. — Ciasteczko? — dodał, wyciągając w jej stronę na wpół zjedzony cynamonowy trójkąt.

Lily przymknęła powieki, czekając na wybuch. Nawet nie zorientowała się, w którym momencie, po raz pierwszy od rozpoczęcia lekcji, w sali zapanowała absolutna cisza. Nikt już nie rozmawiał o Hogsmeade, nikt nie plotkował, ani nie ekscytował się zakupami. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w milczeniu w ich stolik niczym średniowieczny lud w oczekiwaniu na egzekucję.

Aż w końcu Hugo nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.

— Won! — wrzasnęła profesor Itchi, uderzając dłonią o blat. Kałamarz Jerry'ego zakołysał się niepewnie, po czym upadł z hukiem, rozlewając atrament wprost na jego schludny zeszyt.

— No i zepsuła pani jedyne notatki... — zaczął z westchnięciem Ian, ale nauczycielka, której cierpliwość skończyła się już jakiś czas temu, nie dała mu dokończyć.

— WYNOCHA!

Ian pokręcił głową i uniósłszy ręce w rozjemczym geście, bardzo, bardzo powoli skierował się w stronę wyjścia. 

Jerry schował twarz w dłoniach, Hugo nieudolnie starał się opanować chichot, a Lily skuliła się w sobie, z całych sił starając się sprawiać wrażenie niewidzialnej. Prawie namacalnie czuła unoszący się wokół grudniowy chłód, chociaż wszystkie okna w sali pozostawiały szczelnie zamknięte od samego początku zajęć.

Profesor Itchi zmrużyła powieki i niczym wygłodniały sęp zaczęła krążyć wokół ich stolika.

— Weasley... Mikrofalówka. Opisz działanie — wycedziła w końcu, stając za plecami Jerry'ego.

Hugo chrząknął, momentalnie przybierając poważną minę.

— Mikrofalówka to taka mała płachta, którą zakładają mugole, gdy idą popływać. Dzięki niej nie toną na morzu — wyrecytował tak pewnym tonem, że gdyby Lily nie miała przed sobą „Tygodnia ludzi niemagicznych (...)" opisującego dokładne działanie mikrofalówki wraz z ilustracją, uwierzyłaby mu na słowo.

Profesor Itchi zaśmiała się szaleńczo.

— Minus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru, Weasley. Opisujesz cholerny kapok. Fale w słowie mikrofalówka nie mają nic wspólnego z morzem.

Ciemnowłosa Krukonka z pryszczem na czole zaczęła złośliwie chichotać.

— I jak ja mam teraz do niej iść? — mruknęła zrozpaczona Lily, gdy nauczycielka, wyraźnie pocieszona odjęciem im punktów, oznajmiła koniec lekcji, a na sali znów zapanował rozgardiasz.

— Dasz sobie radę — stwierdził Hugo, pakując swoje rzeczy. 

Razem z Jerrym poklepali ją pocieszająco po ramieniu, po czym skierowali się wraz z rozentuzjazmowanym tłumem uczniów w stronę wyjścia.

Już od jakiegoś czasu zbierała się, aby wypytać profesor Itchi o mugolskie urządzenia pojawiające się w snach Magiego, ale nigdy nie mogła wybrać odpowiedniego momentu. Głównie dlatego, że każda lekcja mugoloznawstwa wyglądała podobnie — ktoś nie słuchał, śmiał się, gadał, nauczycielka odejmowała punkty jednemu z domów i z miną spełnionego skrytobójcy kończyła lekcję. Lily chciała dopaść ją, gdy kobieta była w dobrym nastroju, ale po kilku miesiącach zajęć miała wrażenie, że chwila ta mogła nigdy nie nadejść. 

Sama profesor Itchi budziła w niej mieszane odczucia. Z jednej strony była jednym z najmłodszych, jeśli nie najmłodszym członkiem grona pedagogicznego — ubrana w młodzieżowe mugolskie ubrania, z roztrzepanymi włosami w kolorze mlecznej czekolady, plastikową biżuterią imitującą złoto, mająca może dziesięć lat więcej niż oni, powinna dobrze rozumieć oraz dobrze pamiętać jak to jest być uczniem. I może i pamiętała, z tym tylko, że absolutnie nie potrafiła zapanować nad swoimi podopiecznymi. Lily nie znała nikogo, w kim profesor Itchi wzbudzałaby respekt. 

Z drugiej strony, skoro w tak młodym wieku przyjęto ją na posadę nauczycielki Hogwartu, musiała posiadać niemałą wiedzę merytoryczną. Dodatkowo już na zajęciach, w tych nielicznych momentach, gdy mogła w spokoju prowadzić lekcję, widać było, że nie tylko wie, o czym mówi, ale najzwyczajniej w świecie to lubi.

Właśnie ta pasja, bijąca z jasnych oczu nauczycielki mugoloznawstwa, pozwoliła Lily zacisnąć pięści i zaryzykować, licząc, że profesjonalizm oraz zamiłowanie do nauczanego przedmiotu wezmą górę nad złością wobec dzisiejszego zachowania Iana i Hugona.

Niepewnym krokiem podeszła do znajdującego się pod oknem, zagraconego mnóstwem śmiesznych mugolskich rzeczy biurka i z równie niepewną miną przystanęła obok wypełniającej dziennik profesor Itchi.

— Nie przywrócę wam tych punktów, panno Potter. Proszę nawet na to nie liczyć — burknęła kobieta, łypiąc na nią znad sterty papierów.

Lily pokręciła głową z prędkością światła.

— Nie o to chodzi. Chciałam się dopytać o kilka niemagicznych urządzeń... Zwłaszcza o te prostokątne z ekranem i mnóstwem przycisków — wypaliła, w popłochu wertując swój podręcznik. Gdy tylko znalazła zaznaczoną wcześniej stronę opisującą pokrótce widziany w snach Magiego przedmiot, obróciła ją w stronę nauczycielki. — Komputer. Nie do końca rozumiem to, co jest tu napisane, a bardzo tego potrzebuję...

Twarz profesor Itchi momentalnie zmieniła wyraz. Podirytowanie zniknęło zupełnie, ustępując miejsca szczeremu podekscytowaniu. Odłożyła dziennik oraz pióro na blat, pochylając się konspiracyjnie w stronę swojej uczennicy.

— To ma związek z tym całym śledztwem, tak? — szepnęła wyraźnie uradowana, a gdy Lily w odpowiedzi kiwnęła głową, pisnęła z uciechy. — Pan Gepp mówił mi, że może zgłosisz się do mnie w tej sprawie. Z chęcią pomogę, dobrze, że przyszłaś. To, co opisujesz to laptop, taki komputer, tylko przenośny. Najlepiej będzie, jak wyjaśnię ci wszystko w praktyce.

Klasnęła w dłonie, przenosząc spojrzenie z powrotem na biurko. 

Lily z zaskoczeniem obserwowała, jak nauczycielka przerzuca walające się na blacie testy, notatki i uwagi, wygrzebuje spod sterty papierów mały, złoty kluczyk i wciska go w dziurkę w jednej z wysuwanych szuflad, po czym z zadowoloną miną wyciąga z niej urządzenie prawie identyczne z tym, które starała się jej opisać. Było nieco mniejsze niż to w snach Magiego, srebrne z obrazkiem białego jabłka na środku, które zaświeciło, gdy tylko profesor Itchi otworzyła klapę.

— Myślałam, że nie można używać ich w Hogwarcie — wypaliła, z zaciekawieniem zaglądając nauczycielce przez ramię.

Profesor Itchi zaśmiała się gromko, zakładając nogę na nogę i rozsiadając się wygodniej na swoim fotelu.

— Jako nauczycielka mugoloznawstwa mam pewne przywileje. Nieco go zmodyfikowałam, działa dzięki zaklęciom, nie potrzebuję prądu, by go zasilić, ale ma funkcje identyczne z oryginałem — wyjaśniła, uśmiechając się szeroko. — Weź sobie krzesełko, pokażę ci, o co w tym wszystkim chodzi.

*

Chociaż Lily, jak przystało na dziecko urodzone w rodzinie czarodziejów, nie raz słyszała opowieści o Hogsmeade — znajdujących się tam, jedynych w swoim rodzaju sklepach, kawiarniach, barach; widziała masę zdjęć, czy to publikowanych w gazetach, ulotkach, biuletynach, książkach, czy też pokazywanych jej przez małego, odkrywającego hogwarckie sekrety Jamesa, to ujrzenie tego wszystkiego na własne oczy przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania. 

Nie wiedziała, co sprawiało, że to miejsce miało tak niezwykły, przesiąkający w głąb serca klimat — wąskie, zaśnieżone o tej porze roku uliczki, już po południu oświetlone starodawnymi, potężnymi latarniami; domki o strzelistych dachach pokrytych białymi czapami; sklepy z barwnymi witrynami, do których wejść strzegły pohukujące radośnie sowy; unoszący się w powietrzu zapach karmelu, ziół i czekolady, czy może przechadzający się wzdłuż kamiennych zabudowań czarodzieje przyodziani w grube, zimowe peleryny i ozdobne tiary.

Cokolwiek by to nie było, sprawiło, że Lily pokochała Hogsmeade od pierwszego wejrzenia. Chciała zobaczyć jak najwięcej, poczuć jak najwięcej i czerpać z tego miejsca jak najwięcej się da.

Niestety, w przeciwieństwie do niej, Hugo Weasley miał tylko jeden, najważniejszy oraz absolutnie priorytetowy cel, do którego dążył, nie obracając się na boki i na jej nieszczęście ciągnął zarówno ją, jak i Jerry'ego za sobą.

— Moi dzielni towarzysze, dotarliśmy do raju — wypalił, przekraczając próg Miodowego Królestwa.

Zdjął grube, wełniane rękawice, z rozkoszą wdychając głęboko do płuc powietrze przesiąknięte wonią słodkości, po czym przystanął na samym środku sklepu i zaczął rozglądać się dokoła, to otwierając, to zamykając usta. Lily miała wrażenie, że tylko krok dzieli go od dostania oczopląsu.

Ona również zdjęła rękawiczki, ściągnęła zaśnieżony kaptur i przecisnąwszy się między grupką Puchonów ubranych w ciemne, szkolne płaszcze zimowe, stanęła obok Hugona. 

Ilość oferowanych w Miodowym Królestwie słodyczy robiła niemałe wrażenie. Kandyzowane ananasy, owocowe żelki, karmelowe muszki, czy lodowe myszy piętrzyły się na olbrzymich regałach sięgających samego sufitu. Ostatnie półki znajdowały się dobre pięć metrów nad ziemią, tak, że pracownicy sklepu, aby zdjąć poukładane na nich produkty, musieli korzystać z zaklęć albo specjalnych, rozsuwanych i przesuwanych magicznie drabin, stojących pod każdą ze ścian. Oprócz tego, w całym pomieszczeniu pełno było małych, okrągłych stoliczków, na których ustawiono pękate słoje pełne musów-świstusów, befsztykowych lizaków i wybuchających cukierków, a przy kasie położono dwie spore blachy z parującymi jeszcze dyniowymi pasztecikami.

Dobre dwadzieścia minut zajęło Lily zdecydowanie, co powinna zakupić, aby nie czuć, że coś pysznego ją ominęło, a jednocześnie nie spłukać się do reszty ze swojego kieszonkowego. W końcu postawiła na paczkę pieprznych diabełków, paczkę kociołkowych piegusków oraz czekoladowe kociołki i czekoladowe szkielety, po jednej sztuce każdego. Miała wrażenie, że dokonała niemożliwego, podejmując najcięższą i najbardziej czasochłonną decyzję w swoim życiu, ale najwyraźniej i tak poszło jej nieźle, ponieważ Hugo wciąż miotał się od jednej półki do drugiej oraz od jednego słoja do drugiego, mamrocząc coś histerycznie pod nosem.

— Jerry, musisz mi pożyczyć galeona... albo najlepiej dziesięć galeonów... — jęczał, krążąc w kółko i potrącając co chwilę wybierających czekoladę, coraz bardziej podirytowanych Ślizgonów.

Lily uciekła chyłkiem w kąt, nim zdążył z podobną prośbą dopaść i ją. Nie miała wystarczająco dużo oszczędności, by rozdawać je na prawo i lewo, i jednocześnie nie miałaby serca odmówić, gdyby spojrzał na nią tymi swoimi płaczliwymi oczami.

Przelazłszy pod przejeżdżającą z głośnym świstem drabiną, usadowiła się na małym taborecie, między regałem z fasolkami wszystkich smaków a sklepową witryną. Na zewnątrz wciąż prószył śnieg. Przy wejściu do Trzech Mioteł kłębiła się gromada uczniów Hogwartu, przestępujących z nogi na nogę. Nad drewnianymi drzwiczkami karczmy zawieszono kolorowe, świąteczne lampeczki oplatające pokaźny szyld, chociaż do Bożego Narodzenia zostały jeszcze trzy tygodnie. Świecidełka migotały również nad wystawą sklepu u Derwisza i Bangesa znajdującego się naprzeciwko Miodowego Królestwa. Doskonale widziała odbijające się od szkła blaski czerwieni przechodzącej najpierw w zieleń, a potem w złoto, lśniące wśród ułożonych na poduszeczkach przedmiotów, w usypanym pod witryną śniegu oraz w ciemnych włosach Jamesa Pottera stojącego na usłanej bielą drodze.

Był odwrócony do niej tyłem, ze skupieniem oglądał wystawiony asortyment i niczego się nie spodziewał. A na pewno nie jej.

Nie zastanawiając się długo, odnalazła Jerry'ego jedzącego dyniowego pasztecika na pół z Ianem, rzuciła krótkie: „Złapiemy się później", po czym wybiegła na zewnątrz. 

Grudniowy wiatr owiał jej ciało, więc opatuliła się szczelniej szalikiem, zaciągnęła z powrotem kaptur na głowę i dziarskim krokiem ruszyła w kierunku brata. Zatrzymała się dopiero za jego plecami, gdy dzieliło ich nie więcej niż wyciągnięcie ręki.

— Na co patrzysz? — zapytała, mimo że doskonale widziała, jak wlepia oczy w misternie żłobiony, złoty pierścionek z rubinem.

Podskoczył z zaskoczenia, momentalnie odrywając wzrok od witryny.

— Och, Liluś — zaśmiał się nerwowo, robiąc krok w tył. — Wybieram... prezenty. Tak, tak... prezenty bożonarodzeniowe, to już czas. Co byś chciała dostać?

— Wyjaśnienia — warknęła, ponownie zmniejszając dystans pomiędzy nimi.

Czekała już wystarczająco długo, cierpliwie znosiła jego dziwaczne zachowanie, z początku nawet starała się zaakceptować kulawe wymówki, którymi ją raczył, ale to trwało zbyt długo. Zbyt długo jej unikał, zbyt długo zachowywał się dziwnie, a ona zbyt wiele razy zastanawiała się, co takiego zrobiła, że nie chciał z nią rozmawiać. Problem w tym, że nie znalazła żadnego, nawet błahego, infantylnego powodu. Było jej smutno i źle. Jeśli mogła wybrać gwiazdkowy prezent, pragnęła wyjaśnień. Chciała odzyskać Jamesa, chciała, aby traktował ją tak jak zawsze.

Ponownie się zaśmiał, lecz to nie był szczery, radosny śmiech. Miał zamiar zwiać. Znowu.

— Jakie wyjaśnienia? Przecież wiesz, że wszystko sobie mówimy, maleńka...

— Zachowujesz się dziwacznie — przerwała mu, łapiąc się pod boki — powiesz mi w końcu dlaczego?

— Absurd, wszystko gra. Wszystko w porządku. Muszę teraz lecieć, jestem umówiony... z Meredith. Porozmawiamy potem — zawołał śpiewnie, pogłaskał ją po zakrytej kapturem głowie i nim zdążyła go złapać i zatrzymać, umknął w tłumie rozgadanych Krukonów.

Przeklęła pod nosem, próbując wyminąć uczniów dyskutujących o planach na zbliżającego się sylwestra. Plackiem przecisnęła się między chichoczącymi dziewczynami, skupiając myśli tylko na tym, aby nie stracić z oczu czarnej czupryny Jamesa, w efekcie czego wlazła prosto na starą czarownicę ubraną w fioletową pelerynę i szpiczastą tiarę z piórami sokoła. Niesiony przez kobietę kociołek upadł na ziemię, a jego zawartość rozlała się po śniegu.

— Bardzo przepraszam — jęknęła Lily, podnosząc naczynie. Miała nadzieję na uratowanie choć odrobiny szlamu z kociołka. Na marne.

Kobieta syknęła, obrzucając ją wściekłym spojrzeniem, po czym odwróciła się na pięcie i rzucając wymyślne klątwy, weszła do jednej z pobliskich chatek. James zniknął.

Lily przystanęła pod ścianą, próbując opanować narastającą złość. Nie chodziło tylko o jego dziwne zachowanie. Chodziło o bezsilność, z której coraz bardziej zdawała sobie sprawę. Nie wiedziała, co zrobić, aby zaczął z nią normalnie rozmawiać. Nie wiedziała, co zrobić, aby znaleźć swoje duchowe zwierzę do przemiany. Nie wiedziała, co zrobić, aby wędrowanie w snach Magiego przyniosło szybsze rezultaty. Nie wiedziała, co zrobić, aby czuć się lepiej z samą sobą, aby lepiej wyglądać, aby częściej spotykać się ze Scorpiusem, aby nie czerwienić się wiecznie jak popaprana. Nie wiedziała nic.

Z zamyślenia wyrwał ją ciepły głos, dochodzący spod wejścia do Trzech Mioteł.

— Co to za mina?

Albus przystanął obok, również opierając się o ścianę. Miał szalik szczelnie owinięty do połowy twarzy, czarną czapkę na głowie i prezentową torebkę, z której wystawał wierzch książki.

— James przede mną uciekł, Hugo myśli tylko o słodyczach, a ja nie jestem taka, jaka powinnam być — westchnęła, kopiąc kamyk walający się pod jej stopami.

— James to głupek, Hugo to żarłok, a reszta mija. — Uśmiechnął się lekko, po czym widząc jej zdziwioną minę, dodał: — Ten przykry stan. To przejściowe, wierz mi.

Westchnęła ponownie. Bardzo chciała, aby przeszło już teraz. Nie miała pojęcia, co się dzieje. W jednej chwili czuła się znakomicie, a kilka sekund później miała wrażenie, że cały świat zapada się pod jej stopami.

— Idziesz ze mną pod Wrzeszczącą Chatę? — zapytał Albus, wyciągając w jej kierunku ramię.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna wrócić do Jerry'ego i Hugona, albo nie szukać dalej ukrywającego się gdzieś po kątach Jamesa, ale szybko zrezygnowała. Skoro była w Hogsmeade powinna z tego skorzystać. Młody Weasley wykreślił Wrzeszczącą Chatę z oficjalnej wersji swojego planu zwiedzania, a ona od początku chciała ją zobaczyć. W dodatku od długiego czasu nie miała okazji pobyć z Albusem sam na sam i w sumie brakowało jej tego.

Skinęła głową, po czym złapała brata pod bok i razem ruszyli w stronę wyjścia z miasta.

— Wiesz, że Hogsmeade zostało założone przez jednego człowieka, który miał tu swój dworek? — zagaił Albus, gdy znaleźli się już wystarczająco daleko od głównej ulicy, by w swobodnej rozmowie nie przeszkadzał nieustanny szum i głośne śmiechy wszędobylskich uczniów Hogwartu.

Gęsta zabudowa przerzedziła się, ustępując miejsca pustym, zalanym miękkim puchem łąkom, a droga, którą szli, najwyraźniej nie była odśnieżana tak często jak w centrum, bo regularnie wpadali w głębokie, kilkudniowe zaspy. Panująca wokół cisza i dzikość zupełnie nie pasowały do znajdującego się zaledwie dwa kilometry dalej, tętniącego życiem miasteczka.

— Tego Hergistna? — dopytała, próbując sobie przypomnieć cokolwiek na ten temat z lekcji profesora Binnsa.

— Hengitsa — poprawił, skręcając w boczną uliczkę z jednej strony otoczoną polem, a z drugiej gęstym lasem. — Hengitsa z Woodcroft. Postawił gdzieś niedaleko tabliczkę z nazwą miasta i dopiskiem: „Populacja: 1". Gość musiał być strasznym samotnikiem. To za dużo nawet jak dla mnie...

Lily zaśmiała się szczerze. Poprawiła opadający szalik, spoglądając na tonący w bieli horyzont. Śnieg trzeszczał rytmicznie pod ich stopami.

— Zadziwiająco pusto tutaj — stwierdziła z zaskoczeniem.

Zawsze wydawało jej się, że Wrzeszcząca Chata to niemała atrakcja turystyczna, oblegana przez masę osób, tymczasem podczas całej drogi, odkąd opuścili centrum, nie spotkali ani jednej osoby. Dodatkowo słońce zniknęło zupełnie, a szare niebo ciemniało z każdą minutą. Zastanawiała się, czy zdążą wrócić do wioski, nim dopadnie ich zmrok.

Albus kiwnął głową.

— W zimę rzadko kto się tu zapuszcza. Większą furorę robią magiczne przedmioty w sklepach, bo Boże Narodzenie i kremowe piwo w Trzech Miotłach, bo czymś się trzeba rozgrzać. Wrzeszcząca Chata to rozrywka na lato, o tej porze roku przychodzę tu tylko ja i Katrin... kiedyś.

— Przykro mi, że tak z nią wyszło... — mruknęła Lily, spinając się nieco. Nieświadomie zacisnęła mocniej dłoń na ramieniu brata i z lekkim niepokojem zerknęła w jego stronę.

Nie wiedziała, czy rozdrapywanie starych ran nie przysporzy mu nowego cierpienia. Bała się, że wciąż jest delikatny, że jego stabilność wciąż jest krucha jak porcelanowa laleczka i że niechcący, gdy spróbuje ją dotknąć, rozbije się w proch. Najwyraźniej jednak niepotrzebnie się obawiała.

— Mi już nie jest przykro. Najwyraźniej tak musiało być. Ale próbowałem. Zresztą wszyscy próbowaliście razem ze mną — zaśmiał się, kręcąc głową. — To już niedaleko, zaraz będziemy na...

Urwał w połowie, przystając nagle. Nim Lily zdążyła sobie uświadomić, jak daleką drogę przeszedł wewnętrznie Albus, a potem nim zdążyła się zdziwić, czemu zatrzymał się teraz, zupełnie fizycznie, zalała ją fala strachu. Okrutnego, paraliżującego wszystkie kończyny przerażenia.

Z ciemnego lasu otaczającego z prawej strony dróżkę, którą szli, dobiegł krzyk — krótki, ludzki i pełen cierpienia. Nie trwał dłużej niż dwie sekundy, ale tyle wystarczyło, by w jej umyśle pojawił się Edmur, a potem deszcz, łzy Agathy i nieludzko chłodna dłoń Scorpiusa.

Ugięły się pod nią kolana, wszczepiła palce w płaszcz Albusa, który silnym szarpnięciem schował ją za swoimi plecami. Dzisiejszej nocy nie wypadała nawet pełnia, lecz nie była w stanie trzeźwo myśleć. Jedno wspomnienie za drugim wirowały jej przed oczami kalejdoskopem najsmutniejszych barw. Jedno wspomnienie za drugim wbijały się szpilą w jej serce. Na oślep sięgnęła do kieszeni po różdżkę. Miała wrażenie, że otaczająca ją pustka zaczyna pulsować rytmicznie. Wciągnęła chłodne powietrze głęboko do płuc.

Racjonalne myślenie. W lesie mógł być ktokolwiek.

Krzyk się nie powtórzył, jednak zastąpiły go dźwięki łamiących się gałązek oraz przyśpieszony, łapczywy oddech i jęki — pełne bólu i przerażenia.

Albus wyciągnął różdżkę w pogotowiu. Ktoś przedzierał się przez las, dysząc ciężko. Kroki to przyspieszały, to zwalniały na zmianę, w akompaniamencie szumiących, nagich olch i łkania.

Wypuściła powietrze, zaciskając pięści. Była przygotowana na wszystko. Musiała być gotowa na walkę i gotowa do ucieczki. Musiała być gotowa na najgorsze.

Gałęzie rosnących przy drodze drzew rozstąpiły się z trzaskiem, jednak ich oczom nie ukazał się Edmur, wilkołak, ani żaden potwór.

Na białą, wąską ścieżkę, wypadła dziewczyna.

Miała na sobie ciemnozieloną puchową kurtkę, jeansy oraz chustkę w kratę, twarz zalaną łzami i potargane czarne włosy.

— Pomóżcie mi... pomóżcie... błagam — wychlipała panicznie, gdy tylko ich dostrzegła. — Tam coś jest... to mnie zabije... pomóżcie mi...

Zrobiła krok w przód, jej nogi zachwiały się niepewnie, próbowała rękami utrzymać równowagę, lecz najwyraźniej była zbyt słaba, aby udźwignąć ciężar własnego ciała i opadła bez sił na ziemię. Dopiero teraz mogli dostrzec trzy ogromne rany na jej plecach. Coś musiało zajść ją od tyłu, przecięło ubranie i wbiło się głęboko w skórę aż do kości. Biały śnieg powoli przesiąkał krwią.

Lily niewiele myśląc, rzuciła się w kierunku dziewczyny, a chwilę później za jej przykładem poszedł Albus.

Przyklęknął na ścieżce, układając głowę nieznajomej na swoich kolanach.

— Pomóżcie mi...

Dwa słowa odbijały się po pustym polu jak mantra i nikły gdzieś w lesie. Wypowiadający je głos był coraz cichszy, coraz bardziej bełkotliwy i coraz bardziej nieobecny.

— Spokojnie, zabierzemy cię stąd — powiedział Albus, zerkając przerażonym wzrokiem na siostrę. — Nic ci nie będzie.

Z gęstwiny drzew nie dobiegał już żaden dźwięk. Jeśli to coś, co goniło dziewczynę, miało zamiar ją dopaść, najwyraźniej już zrezygnowało, albo czaiło się w oddali, nie ryzykując kolejnej konfrontacji. Niemniej nie mogli tu zostać. Lily rozumiała to aż nazbyt dobrze. Wysunąwszy różdżkę, uniosła ją w górę, lecz zamiast wypowiedzieć zaklęcie, zawahała się.

— Nie wiem, czy... — zaczęła cicho, by po chwili ugryźć się w język. 

Czego u licha tu nie wiedzieć? Czemu w ogóle zastanawiała się, czy udzielić pomocy komuś potrzebującemu. Tylko dlatego, że wykrwawiająca się osoba nie miała na sobie szat Hogwartu, właściwej dla czarodziei peleryny i nie ciskała zaklęciami? W tym momencie miała to gdzieś. Albus najwyraźniej również, bo spiorunował ją ponaglającym spojrzeniem.

— Vulnera Sanentur — szepnęła raz, potem drugi i trzeci, dziękując w duchu Jerry'emu za jego katorżnicze korki z zaklęć, które regularnie przygotowywał także dla niej i Hugona.

Cieknąca szaleńczo krew przestała się sączyć z ran, jednak zaklęcie było zbyt słabe, aby zdziałać coś jeszcze. Zbyt słabe, aby kogoś wyleczyć.

Dziewczyna zakasłała, wyciągając na oślep rękę.

— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz — powtórzył Albus, łapiąc jej dłoń i przyciągając do siebie. — Będzie dobrze. Ja nazywam się Albus Potter, a to moja siostra, Lily. Pomożemy ci... Lily, musimy ją zabrać do wioski... Ja ją zaniosę, a ty biegnij po kogoś dorosłego, już.

Lily kiwnęła głową. W dzikim pędzie podniosła się z klęczek i pomknęła pustą drogą przed siebie. Zanim oddaliła się zupełnie, zdążyła usłyszeć jeszcze cichy, dziewczęcy głos:

— Albus... Co za dziwne imię...

*

— Musimy to zgłosić Ministerstwu — powiedział Markus, wędrując tam i z powrotem po niewielkiej izbie wypełnionej kociołkami, ziołami i fragmentami zwierzęcych kończyn.

Był jedną osobą, która przyszła Lily do głowy podczas szaleńczego biegu do centrum Hogsmeade. Po pierwsze — był uzdrowicielem, co samo przez się tłumaczyło jej wybór. Po drugie — nie licząc przyjaciół i rodziny, ufała mu, jak nikomu innemu i miała pewność, że jeśli poprosi go o pomoc — pomoże. Cała pozostała reszta przesłanek, którymi się kierowała, zwłaszcza odciągając go podstępem od reszty nauczycieli, była mniej oczywista nawet dla niej samej.

Nie rozumiała do końca dlaczego, ale nie chciała, aby ktokolwiek poza nimi dowiedział się o zranionej, mugolskiej dziewczynie wałęsającej się nieopodal Hogsmeade. A już szczególnie nie ministerstwo. W dodatku miała wrażenie, że Albus podzielał jej zdanie równie mocno.

— Wymażą jej pamięć, nie będzie nawet wiedziała, czemu ma na plecach blizny — wypaliła, podnosząc się z małego krzesełka ze zbitych bali, na którym udało jej się wysiedzieć całe pięć minut. — A jeśli to wilkołak? Nie przemieni się, bo nie ma pełni, ale mogą wystąpić pewne komplikacje. Wujek Bill...

— Właśnie dlatego, że to wilkołak, musimy to zgłosić Ministerstwu — odparł Markus, irytująco spokojnym głosem. — A co jeśli to Edmur? Jeśli się tu pałęta po lasach, czyhając na kogoś z was? Jeśli znów stanie się tragedia, bo jego ewentualna obecność nie została zaraportowana, tam gdzie trzeba?

Lily przygryzła wargę. Miał rację. Miał rację i jednocześnie było to tak okropnie niesprawiedliwe, że chciało jej się płakać. Oparła się o okrągły stolik nakryty haftowanym obrusem, wbijając wzrok w zamknięte drzwi po przeciwległej stronie pokoju. Do dzisiejszego dnia, nie wiedziała, że w Hogsmeade mieszka uzdrowicielka. Co prawda kobieta była na emeryturze, nieco zdziczała na stare lata i wyglądała, jakby nie myła włosów od ponad roku, ale znała Markusa i zgodziła się im pomóc, nie zadając zbędnych pytań. Zabrała poszkodowaną dziewczynę do niewielkiej sypialni, w której znajdowało się jedno łóżko, stara, drewniana szafa i z tysiąc haftów zawieszonych na ścianach, po czym razem ze swoim wnukiem, który okazał się małomównym charłakiem o poszarzałej cerze, zamknęła się w środku, a im kazała czekać w pachnącym nieudanym eliksirem oraz pałętającymi się wszędzie kotami saloniku. Nie wyglądało to jak profesjonalny oddział Uzdrowień, ale nie śmiali marudzić.

— Nie zgadzam się — stwierdził Albus grobowym tonem. Do tej pory stał w kącie w milczeniu, więc Lily na sam dźwięk jego głosu, aż podskoczyła. — Powiadomimy Ministerstwo o dziwnych dźwiękach w lesie i śladach ofiar. Ją po prostu przemilczymy.

Markus westchnął, pocierając skronie.

— Czemu, u licha, tak wam zależy?

— To niesprawiedliwe — odparli jednocześnie.

Oczy Albusa zalśniły, gdy spojrzał na równie zaskoczoną, co on, Lily.

— Dobrze, załóżmy, że nie powiemy Ministerstwu o dziewczynie. Wiecie, że to przestępstwo, prawda? — ciągnął Markus, przystając przy oknie i wyglądając przez kolorowe zasłonki.

Na zewnątrz panowała ciemność. Wszyscy troje wiedzieli, że lada moment profesor Vector zwoła wszystkich, którzy jeszcze nie wrócili do zamku na własną rękę i siłą mięśni, zaklęć lub perswazji zaciągnie ich do szkoły.

— Niekoniecznie — mruknął Albus. — Nie widziała, że używaliśmy zaklęć, bo Lily zrobiła to bardzo po cichu i poza zasięgiem jej wzroku. Teraz jest nieprzytomna. Możemy powiedzieć, że zabraliśmy ją do miejscowej zielarki, co swoją drogą nie odbiegałoby tak bardzo od prawdy, a w nocy bocznymi uliczkami odtransportować pieszo na miejsce, z którego przyszła.

Lily kiwnęła głową. Brzmiało sensownie, Albus musiał to dokładnie przemyśleć. Bardzo pragnęła poprzeć go na głos, lecz w momencie, w którym otwierała usta, skrzypnęły drzwi, a do salonu wszedł spocony chłopak o poszarzałej cerze. Przetarł dłonią czoło, poprawił wystającą z kieszeni różdżkę i opadł bez sił na wolnym krześle. Tuż za nim do izby wczłapała się jego babka.

— Już po wszystkim — wychrypiała, odpalając podejrzanie pachnącą fajkę. — Ta wasza mugolka. Będzie zdrów jak ryba.

Lily rzuciła się przez pokój, potykając się po drodze o ręcznie tkany dywan w paski. Rudy kot, fukając dziko, umknął jej spod stóp, gdy przeskakiwała przez taboret, ale nim dotarła do drzwi, Markus złapał ją za płaszcz. Drugą ręką trzymał już wyrywającego się Albusa.

— Zgadzam się — powiedział, wyraźnie akcentując każde słowo. — Zgadzam się, ale jeśli chcemy, aby to wyglądało wiarygodnie, musimy tu sprowadzić profesor Itchi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top