3.17. Pustka
— Jeszcze raz. — Niski tembr głosu Rudolfa Yaxleya wypełnił przez moment zaplecze Trzech Mioteł.
W pierwszej chwili chciała zapytać, czy istnieje szansa, aby ten „jeszcze raz" był ostatni, ale zanim myśli wypłynęły na zewnątrz, ugryzła się w język. Nie było sensu pytać o coś, na co odpowiedź znała. Minęło pięć dni, odkąd opuściła szpital, a Yaxley w tym czasie zdążył odwiedzić ją już cztery razy. Wiedziała, że tych razy oraz idących za nimi pytań będzie więcej i skończą się prawdopodobnie dopiero, gdy Ministerstwo albo mugolska policja złapią porywacza. Choć nawet to nie dawało jej pewności. Nikt, łącznie z Rudolfem Yaxleyem nie wiedział, jak sądzony będzie Nowy Porządek, a właściwie Ernest Richardson, bo tak podobno miał naprawdę na imię.
Zza drzwi dochodził głośny gwar rozmów, śmiechy, stukanie szklanek oraz energiczne pokrzykiwanie Madame Rosmerty. Lily miała wrażenie, że w całym tym hałasie słyszy podniesiony głos Hugona. Rozmasowała palcami skronie.
— Opisałaś wygląd podejrzanego sprzed ponad dwudziestu lat. Myślisz, że byłabyś w stanie rozpoznać go teraz?
— Może... — zawahała się przez moment.
Trudno jej było wyjaśnić, na jakiej zasadzie zapamiętała obrazy z czasu, gdy przebywała w śpiączce. Większość wypełniała czerń. Głęboka, lepka i gęsta niczym smoła, oplatająca jej ciało, myśli i umysł, pochłaniająca całą resztę, z jednej strony epatująca pustką oraz ciszą, z drugiej przepełniona rozdzierającym krzykiem rozpaczy. Czerń, którą Lily nazywała w duchu Nicością, nie pożarła jednak wszystkiego. Przedzierały się przez nią różne klisze: młody Magi jadący do szkoły na rowerze, magnolie rosnące pod oknami wielkiego budynku, wąż owijający się wokół bezbronnej dziewczyny, roztrzaskane szkło, atak śmerciożerców, przeraźliwy, pełen rozpaczy wrzask i twarz. Pociągła, piegowata twarz chłopca o ciepłych, dobrych oczach, które widziały tak wiele rzeczy nieprzeznaczonych dla oczu dziecka, że pochłonęło je zło. Chciała wymazać ten obraz z pamięci, ale trzymał się jej uporczywie, był wyraźny, ostry i nasycony, jakby ten chłopiec stał przed nią tu i teraz.
— Nie — sprostowała prędko. — Poznam. Na pewno.
Rudolf Yaxley pokiwał z zamyśleniem głową, po czym sięgnąwszy po swoją brązową aktówkę, położył ją na stół. Grzebał w niej w milczeniu przez kilka sekund, aż w końcu znalazł to, czego szukał. Na blacie, obok aktówki wylądowało duże, nieruchome zdjęcie jasnowłosego, piegowatego mężczyzny. Yaxley końcówkami palców przesunął je w stronę Lily, choć tak naprawdę nie musiał tego robić. Rozpoznała go od razu. Wystarczyło jedno spojrzenie.
— To on — stwierdziła szybko, czując nieprzyjemny uścisk w żołądku.
Nie chciała na niego patrzeć. Nie chciała znów dostrzegać w nim tych wszystkich ludzkich rzeczy, czuć żalu i współczucia. Nie chciała ponownie łapać się w nocy na tym, że tłumaczy sobie jego zachowanie i powoli przestaje nienawidzić za to, co zrobił jej, Scorpiusowi, Katrin, Edmurowi, Aghacie, Magiemu i reszcie.
Czarna, gęsta gula rosła w jej brzuchu. Bulgotała, rozpryskując się falami po całym ciele. Wpadła do oczu. Przez moment znów widziała tylko ciemność. Zamrugała prędko.
— Znaleźliście go? — zapytała, uciekając wzrokiem w kierunku drewnianych drzwi prowadzących do głównej sali Trzech Mioteł.
Skupiła się na dźwiękach. Gwar przybierał na sile. Z pewnością większość uczniów skończywszy już robić zakupy w sklepikach Hogsmeade, zasiadała teraz przy stolikach oraz ladach aby napić się czegoś orzeźwiającego i poplotkować: o SUMach, OWUTEMach, balu końcoworocznym, nad którego organizacją Meredith pracowała od kilku dobrych miesięcy, esejach poprawkowych, czy ostatnich meczach quidditcha mających wyłonić tegorocznego zwycięzcę. Jakaś pokaźna, sądząc po głosach, grupa chłopców zaczęła właśnie nucić głośno przyśpiewkę:
„O zniczu złoty, jak lew Gryffindoru,
nam nie brak odwagi, męstwa, honoru.
Po niebie latamy, jak złote gwiazdy lśnimy,
sny się spełniają, dziś zwycięstwo wyśnimy.
O zniczu złoty, jak lew Gryffindoru,
Ślizgonom brak odwagi, męstwa i honoru.
Po niebie się snują, dwie lewe ręce mają,
więc patrzeć będziemy, jak z mioteł spadają...".
Trzeciej zwrotki nie zaśpiewano. Za drzwiami coś łupnęło, ktoś przeklął siarczyście, a potem słychać już było wyłącznie krzyki poprzetykane niecenzuralnymi słowami.
Rudolf Yaxley spojrzał w tamtą stronę z miną co najmniej podirytowaną. Wyjął z kieszeni różdżkę, machnął nią, a na zapleczu zapanowała zupełna cisza.
Lily westchnęła. Jak dziwnie by to nie brzmiało, gwar rozmów za drzwiami działał na nią kojąco. Nawet ten pełen złości, przekleństw i głupawych piosenek. Chyba dlatego, że był naładowany energią, emocjami, nieważne jakimi. Po prostu świadczył o życiu. Ostatnio hałas uspokajał ją o tysiąckroć bardziej niż cisza. Nie miała jednak żalu do Yaxleya, bo skąd mógł o tym wiedzieć...
— Jeszcze nie — mruknął Yaxley, wracając do ich rozmowy. Schował różdżkę, napiął mięśnie na swoim olbrzymim karku i spojrzał na Lily, która patrzyła na niego nie mniej wyczekująco niż pięć sekund temu. — Chcieliśmy go przesłuchać. Sprawdziliśmy szpital, w którym pracował, dom, rozmawialiśmy z synem, z żoną. Nic. Przepadł jak kamień w wodę.
— I co teraz?
— Teraz wyślemy list gończy... Będą go szukać aurorzy w całym kraju. Zlokalizują miejsca, które opisałaś, może ukrył się w rodzinnym miasteczku.
— Chyba że zdążył uciec za granicę — wypowiedziała na głos myśl, która dręczyła ją od jakiegoś czasu.
Yaxley zmarszczył brwi.
— Wątpliwe.
Posłała mu pytające spojrzenie. Musiała to robić za każdym razem, gdy chciała się dowiedzieć czegoś więcej, niż pojedyncza odpowiedź w formie burknięcia, bo Rudolf nie miał w zwyczaju argumentować swych tez. Nie dlatego, że uważał to za coś złego. Doszła do wniosku, że po prostu z natury nie czuł takiej potrzeby.
— Jego syn jest ciężko chory — rozwinął myśl. — Pani Richardson twierdzi, że Ernest osobiście włączył się w leczenie chłopaka, a że sposób jest podobno... eksperymentalny, nie będzie ryzykował życia własnego dziecka, ukrywając się.
— Tym bardziej nie będzie ryzykował, dając się zamknąć — odparła trzeźwo Lily. — Nie wiemy nic. Po takim czasie może być wszędzie...
Usłyszała złość we własnym głosie. Niepotrzebnie. To nie na Yaxleya była zła. Właściwie oprócz jej taty, tylko on podchodził do poszukiwań poważnie. Ciągnął wszystko do przodu, szukał, dopytywał i wściekał się na opieszałość Ministerstwa. Ona też się wściekała. Nie mieściło jej się w głowie, jakim cudem weryfikacja faktów mogła trwać tak długo, nie wiedziała, czemu tyle dni zwlekano z próbą przesłuchania i identyfikacji podejrzanego. Zwłaszcza że Yaxley nie omieszkał jej poinformować o śledztwie Scorpiusa, który właściwie odwalił za Ministerstwo całą robotę jeszcze, kiedy ona była w śpiączce. Całe postępowanie, które wszczęto, gdy się ocknęła, przypominało kabaret. Jej ojciec wraz z Biurem Aurorów został odsunięty od sprawy, ponieważ podejrzany nie był osobą magiczną. Odpowiedzialność spoczęła na Komitecie Łagodzenia Mugoli, który chyba nigdy wcześniej nie miał do czynienia z czymś poważniejszym niż zdjęcie centaura na forum internetowym i który przez prawie tydzień nie zrobił praktycznie nic. Tak więc Komitet był absolutnie bezsilny, a organy wyższego szczebla bagatelizowały sprawę, dowiedziawszy się, że Ernest Richardson jest mugolem. Lily zaczęła się wtedy poważnie zastanawiać, co jeszcze musiałoby się stać, aby czarodzieje zaczęli traktować tego człowieka poważnie. Bo do tej pory zachowywali się, jakby nie chodziło o groźnego przestępcę, a o ułomne dziecko, które w swym niezrozumieniu walnęło kolegę kapciem po głowie. Na szczęście ciotka Hermiona poruszyła niebo i ziemię, a właściwie Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, dzięki czemu przypadek Ernesta Richardsona uznano za sytuację nadzwyczajną, wprowadzono odpowiednią nowelizację i przekazano sprawę w ręce Biura Bezpieczeństwa, w ramach którego działał Yaxley oraz Biura Aurorów, czyli biura taty Lily. Teraz wszystko ruszyło pełną parą, niemniej czasu minęło dość, aby Richardson ukrył się w bezpiecznym miejscu.
Wzięła głęboki oddech, starając się stłumić narastające rozgoryczenie. Było za cicho, a w jej głowie szumiało za dużo myśli. Skupiła się na swoim oddechu, na działaniu, na rzeczywistości. Za późno. Drewniane ściany zaplecza zaczęły zatapiać się w smole. Znów ta czerń — gęstniejąca, pochłaniająca wszystko kawałek po kawałku. Cisza zmieniła się w dudnienie pustki. Lily zacisnęła powieki.
Jej tu nie ma. Nie ma. Ona nie istnieje...
— Masz wątpliwości. — Głos Rudolfa Yaxleya sprowadził ją na ziemię, a głucha czerń prysnęła prawie tak szybko, jak się pojawiła. — Rozumiem. To naturalne. Na szczęście ja nie mam. Wiem, że dopadniemy Richardsona i ten koszmar się skończy.
Drzwi do pomieszczenia skrzypnęły. Przez chwilę znów słychać było podniesione głosy klientów Trzech Mioteł. W progu stanął Markus. Miał potargane włosy, przekrzywioną koszulkę, która wyłaziła mu ze spodni i czerwone plamy na prawym ręku. Przypominał osobę, która stoczyła przed chwilą walkę z chmarą chochlików, ale mimo to wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego.
— Yaxley! — krzyknął z miną, która miała prawdopodobnie wyrażać oburzenie, lecz przez uradowany ton głosu straciła na znaczeniu. — Przesłuchujesz moją podopieczną bez obecności bezpiecznego dorosłego?
— JA jestem bezpiecznym dorosłym — burknął Yaxley, posyłając Lily coś, co prawie przypominało uśmiech.
Schował zdjęcie Richardsona pośpiesznie do aktówki i podniósł się z krzesła.
— Jest dobrze — potwierdziła Lily. — Zresztą szukaliśmy cię, ale gdzieś wsiąkłeś... Może i dobrze, że cię nie znaleźliśmy... — dodała, lustrując podejrzane, czerwone pręgi na jego szyi. Była prawie pewna, że widzi tam ślady paznokci.
Markus chrząknął. Chyba dotarło do niego, jak wyglądał, bo w pośpiechu pogładził koszulkę, włosy i rozmasował kark, uśmiechając się przepraszająco.
— Coś nowego?
— Nie bardzo — mruknął Yaxley, zerkając na swój błyszczący, złoty zegarek. — Jeśli Lily będzie miała ochotę, może ci później streścić przebieg spotkania. Ja jestem już praktycznie spóźniony... trzydzieści sekund. Do zobaczenia.
Kiwnął im głową na pożegnanie, po czym machnąwszy różdżką, zniknął z pomieszczenia z trzaskiem towarzyszącym teleportacji.
Lily spojrzała na stojącego obok beczułek z Kremowym Piwem Markusa i westchnęła cicho.
— Mogę streścić ci to na naszej sesji? Kolejne pięć minut w tym pomieszczeniu i zwariuję jeszcze bardziej, choć myślałam, że to niemożliwe.
Markus uniósł brwi, stał przez chwilę w milczeniu, aż jego ciemne oczy błysnęły zrozumieniem.
— Wyciszył je...
— Nie wiedział.
— Lily... wiesz, że i tak będziesz musiała się z tym zmierzyć. Nie możesz atakować swojego mózgu bodźcami w nieskończoność...
Machnęła ręką, drepcząc nerwowo w miejscu. Wiedziała. Oczywiście, że wiedziała. Nie miała natomiast pojęcia, jak przekonać swój mózg do tego, że nie trwa już w pustce.
— Czy mogę zmierzyć się z tym wieczorem? Mam wrażenie, że nie było mnie w Hogsmeade od wieków...
Skinął głową ze strapioną miną i przesunął się o krok, aby mogła wyjść.
Nie chciała uciekać. Chciała walczyć. W głębi ducha zdawała sobie sprawę z tego, że czerń, która zalewała ją w chwilach ciszy i refleksji, czerń, która dusiła ją, odbierając oddech, wywoływała panikę oraz obezwładniała z przerażenia, odeszła. Jednak wspomnienie jej było wspomnieniem najtrwalszym, najbardziej realistycznym ze wszystkich, jakie zostały po snach i tak samo realnie wracało, a ona nie czuła się na siłach, by je pokonać...
Pchnęła za klamkę. Drzwi otworzyły się, a potem zatrzymały z hukiem w akompaniamencie donośnego krzyku. Lily w popłochu wyskoczyła przez próg, starając się zorientować, komu znów zrobiła krzywdę.
W sali panował gwar. Znajdowała się praktycznie za barem, widziała obróconą do niej plecami Madame Rosmertę, która nalewała duży kufel piwa kremowego z syropem korzennym uradowanemu Hagridowi. Przy barze siedziała również rumiana profesor Itchi plotkująca o czymś z nieco przygaszoną profesor Vector. Lily domyślała się, skąd te rumieńce, ale wolała o tym nie myśleć. Na sali, przy okrągłym stoliku nieopodal okna siedziała grupa poturbowanych Gryfonów, a kilka stolików dalej równie poturbowana grupka Ślizgonów. Po lewej stronie pomieszczenia maleńki człowieczek w zielonej tiarze przygrywał szybką, wesołą melodię na ukulele. Obok Kit Oppel stojąc na krześle, zawieszał na korkową tablicę kolorowy plakat promujący bal końcoworoczny. Zauważyła również Jamesa, czatującego przy wyjściu z Trzech Mioteł, lustrującego spod przymrużonych powiek całą salę.
Natomiast za drzwiami, które tak niefortunnie otworzyła, tuż przy ścianie, stał Hugo. Zginał się w pół, oczy miał załzawione, a prawą ręką trzymał się za czerwony nos.
— Och, to tylko ty — wypaliła Lily z nieskrywaną ulgą.
Brązowe tęczówki Hugona zapłonęły groźnym blaskiem.
— Och?! To tylko ja?! TYLKO JA?! — krzyknął, machając energicznie wolną ręką. — Co z ciebie za rodzina?! Przywaliłaś we mnie drzwiami! Krew mi leci!
— Krew z nosa to nie koniec świata, mogę zatamować ci to jednym zaklęciem — zaproponował Jerry, który przyglądał się całemu zdarzeniu z bezpiecznej odległości.
— Jak ty nic nie wiesz, Jerry — żachnął się Hugo, wciąż uciskając dłonią nos.
Lily westchnęła. Doskonale wiedziała, że Hugo się ze sobą pieści, ale z drugiej strony była mu winna odrobinę czułości. Odkąd wróciła do Hogwartu, nie mieli czasu spokojnie pogadać dłużej niż pół godziny, bo aby nadrobić materiał i zaliczyć trzeci rok musiała uczęszczać na obowiązkowe zajęcia wyrównujące, podczas przerw odsypiała nieprzespane noce, zazwyczaj odpływając przy akompaniamencie monologów Hugona, na lekcjach uciszała go notorycznie, nie chcąc podpadać nauczycielom, a rano i wieczorem siedziała w gabinecie Markusa, mijając się z kuzynem podczas śniadań i kolacji. Wyjście do Hogsmeade mieli spędzić wspólnie, omawiając wszystko, o czym nie mieli czasu sobie opowiedzieć. Niestety, przybył Rudolf Yaxley i wszystko szlag trafił.
— Dobra, chodź do mnie, zobaczymy, czy naprawdę jest tak źle — mruknęła, wyciągając ręce i zbliżając się o kilka kroków, lecz Hugo umknął w bok.
— Nie. Krwi jest tyle, że zemdlejesz na jej widok... — wypalił, po czym począł wycofywać się plackiem przy ścianie w głąb baru.
Nie przeszedł nawet dwóch metrów, gdy wpadł na Madame Rosmertę niosącą skrzynkę kremowych piw. Jerry doskoczył do niej w ostatniej chwili, ratując trunki i kobietę przez niechybnym upadkiem.
— No jak Merlina Kocham! — krzyknęła Madame Rosmerta, cała czerwona na twarzy. — Po raz dziesiąty powtarzam, że to przestrzeń dla pracowników! Albo pójdziecie w końcu do stolika, albo wywalę was na ulicę. Ostatnie ostrzeżenie!
Podparła sobie skrzynkę na kolanie, poprawiła uchwyt, po czym zniknęła na zapleczu, trzaskając drzwiami.
Lily uniosła brwi. Przeniosła spojrzenie z wściekłego Hugona, na drzwi, za którymi zniknęła Madame Rosmerta, a potem znów na Hugona, powoli łącząc fakty.
— A tak właściwie, to kitraliście się tu tyle czasu, bo...?
— Bo czekaliśmy na ciebie, niewdzięczniku — prychnął Hugo.
— Podsłuchiwaliście — odpowiedziała sobie sama, ignorując wytłumaczenie kuzyna.
— Co? Podsłu... Że co proszę? Za kogo ty nas masz?! — Oburzenie Hugona było tak autentyczne, że może i by mu uwierzyła, gdyby z kieszeni jego spodni nie wystawały Uszy Dalekiego Zasięgu.
Jerry westchnął z rezygnacją.
— Dobra, to było głupie, Lily, przyznaję. Ale martwimy się o ciebie. Nie wiemy, co się dzieje i nie mamy jak się dowiedzieć, bo prawie w ogóle nie rozmawiamy.
— Wiem, przepraszam...
— Rozumiem, że przeszłaś przez rzeczy, których może nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, ale na Merlina, chcielibyśmy chociaż spróbować. Jesteśmy przyjaciółmi i powinniśmy się wspierać, a ta bezsilność jest dobijająca — kontynuował Jerry na jednym wdechu.
— Wiem...
— Jeśli nie chcesz naszej pomocy...
— Chcę — przerwała mu prędko Lily.
Jak mogłaby nie chcieć? Byli jej światełkiem w tunelu, radością i normalnością, dzięki której mogła żyć tak, jakby każda krzywda i przeciwność losu była po prostu kolejną przeszkodą do pokonania, a nie końcem wszystkiego.
— Chcę — powtórzyła, przyciągając ich do siebie — Bardzo was potrzebuję. Zaczęliśmy to razem i razem skończymy i obiecuję, opowiem wam wszystko.
Jerry uśmiechnął się z ulgą, a Hugo poklepał ją energicznie po plecach, zapominając zupełnie o swoim nosie. Na jego twarzy nie było nawet kropli krwi.
***
Jako że o szczegółach śledztwa oraz Erneście Richardsonie Hugo i Jerry dowiadywali się na bieżąco albo od niej, albo od Albusa, przez następne kilkanaście minut skupiła się na tym, o czym do tej pory nie mówiła nikomu poza Markusem. Opowiedziała o pustce, która pochłaniała ją, gdy śniła, o tygodniu spędzonym w domu i o ciszy, której nie mogła znieść.
Zajęli stolik nieopodal toalet. Miał on swoje minusy, ale przynajmniej stał na uboczu i prócz ludzi zmierzających od czasu do czasu za potrzebą nikt im nie przeszkadzał. Lily cieszyło to, tym bardziej że z każdą minutą klientów w Trzech Miotłach przybywało. Do maleńkiego grajka w zielonej czapce dołączył inny, który wyglądał jak jego brat bliźniak z tym że ubrany w czerwień i operujący głosem zamiast ukulele. Nad barem zapalono lampiony o przyjemnym, ciepłym kolorze, a z zaplecza przyniesiono dodatkowe krzesła. Meredith biegała od stolika do stolika, zbierając podpisy pod petycją w sprawie balu. Lily złożyła swój jeszcze w drodze do Hogsmeade, dowiadując się przy okazji, że szanse by pomysł wypalił, są całkiem spore, choć uzależnione głównie od tego, czy Ernest Richardson zostanie złapany przed końcem roku szkolnego. Mimo że rozumiała troskę nauczycieli o bezpieczeństwo swoich podopiecznych, osobiście uważała, że blokowanie zabawy z jego powodu to tak, jakby dać mu kolejny powód do zadowolenia. Na szczęście sprawa Richardsona nie miała wpływu na atmosferę przed rozstrzygającymi meczami w walce o Puchar Quidditcha. Do decydujących starć miało dojść dopiero za trzy tygodnie, ale różnica punktów między Gryfonami, Ślizgonami i Puchonami była tak niewielka, że już teraz dawało się wyczuć napięcie. Nie dalej jak pięć minut temu grupa Gryfonów obległa Kita Oppela, Kristi oraz Steve'a Andrewsa i skakała wokół nich, śpiewając na nowo: „O zniczu złoty jak lew Gryfindoru". W końcu udało im się wciągnąć do kółka również Jamesa, który z jednej strony wymachiwał rękoma dumny jak paw, a z drugiej wciąż zerkał zapobiegawczo w kierunku Lily.
Odkąd się obudziła, James starał się odpokutować swoje zachowanie na wszelkie możliwe sposoby. Siedział przy niej godzinami, przynosił ciastka, żelki, opowiadał anegdoty, a po jej powrocie do Hogwartu chronił, bronił i zgadzał się dosłownie ze wszystkim, co mówiła. Nie powiedział tylko jednego słowa, „przepraszam". Wiedziała, że rozmawianie o problemie było dla Jamesa czymś nie do przeskoczenia. Był człowiekiem czynu, zamiast tłumaczyć, wolał zadośćuczynić. Tak samo było dwa lata temu, gdy pokłócił się z Albusem. Rozumiała go i nie miała zamiaru udawać obrażonej, skoro dawno mu wybaczyła. Miała jednak wrażenie, że to jedno niewypowiedziane słowo wyrosło między nimi niczym mur.
— Lily — zaczął ostrożnie Jerry, gdy skończyła opowiadać im o swoich nawracających lękach — rozumiem, że potrzebujesz teraz zająć czymś myśli, ale nie wiem, czy uzdrowiciel Baum nie miał racji, twierdząc, że dłuższy pobyt w domu dobrze ci zrobi. Przecież moglibyśmy do ciebie codziennie pisać, a część materiału też zaliczyłabyś korespondencyjnie. Były już takie przypadki w historii i nie wierzę, że Slughorn albo Vecotr mieliby coś przeciwko...
— Nie chodzi tylko o zajmowanie głowy — westchnęła Lily. — Po prostu potrzebuję normalności. Czegoś, co znam. Markus twierdzi, że stabilność, nawet jeśli nie jest najwspanialsza, daje poczucie bezpieczeństwa.
— A w domu...
— W domu było wspaniale, ale nie normalnie... — Urwała na moment, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co czuła.
Po trzech dniach pobytu w Świętym Mungu stwierdzono, że fizycznie nic jej nie dolega. Jej uzdrowiciel prowadzący, pan Baum przepisał jej szereg eliksirów: na sen, na regenerację mięśni nieco zwiotczałych po śpiączce, na lęki, na odporność... Zalecił również początkową rekonwalescencję w domu. Wytrzymała tydzień. To nie tak, że czuła się tam nieszczęśliwa. Raczej zupełnie odwrotnie. Albus i James dostali zwolnienie ze szkoły, rodzice wzięli urlop. Całymi dniami siedzieli razem, gadając, grając w różne gry i zajadając wypieki. Mama pozwalała Albusowi godzinami opowiadać o globalnym ociepleniu i tragicznym traktowaniu kurczaków hodowlanych, choć zazwyczaj kazała mu milczeć po dwóch zdaniach, a Jamesowi dała przyzwolenie na przygarnięcie bezpańskiego kocura, który sikał w domu, obdrapał połowę mebli i nie dawał się głaskać nikomu, poza samym Jamesem oczywiście. Lily traktowali jak księżniczkę. Odwiedzili ją ciocia Hermiona, wujek Ron, Victorie z Tedem oraz liczne kuzynostwo. Tata starał się nie wściekać na Ministerstwo w jej obecności, a ona nagle spojrzała na niego zupełnie inaczej. Nie wiedziała, jak olbrzymią różnicą jest słyszeć o wojnie, torturach i bestialskim traktowaniu, a samemu tego doświadczyć. Nigdy w życiu nie odczuła z taką mocą, jak wiele jej ojciec zrobił dla świata i za co tak naprawdę są mu wdzięczni ludzie. Ona jednak też miała coś zrobić. Przede wszystkim żyć swoim życiem, za wszystkimi radościami i trudnościami.
— Dom był jak bańka szczęścia — powiedziała w końcu. — Gdy przychodziła noc, nie miałam głowy zaprzątniętej niczym, poza wspomnieniami. Żadnych problemów z Biurem, nienapisanych esejów, kłótni, rozmów do przeprowadzenia, planów na dzień następny...
— Brzmisz jak masochistka, Lils — podsumował Hugo, opadając plecami na oparcie krzesła.
— Może, ale Markus twierdzi, że przeciwwagą dla pustki jest życie, a życie to i radości i smutki, nie można istnieć tylko z jednym... — westchnęła. — A tak a'propos masochistów... Gdzie u licha jest Ian? Wysłaliście go na jakieś zlecenie z Biura?
Jerry zacisnął usta w wąską kreskę, a Hugo zachichotał podejrzanie.
— Poszedł do Świńskiego Łba, po coś specjalnego na dzisiejsze spotkanie - Truskawkowy Trunek Musujący... ale nie stresuj się — dodał prędko, widząc minę Lily. — Daleko mu do Ognistej Whisky. Właściwie nie jest bardziej szkodliwy niż Kremowe Piwo, po prostu pod Trzema Miotłami go nie sprzedają, a póki Ian ma szlaban na wykonywanie zadań Biura, trzeba mu wymyślać różne nielegalne zajęcia. Inaczej zaczyna obmyślać plan zniszczenia świata.
— A ma szlaban na wykonywanie zadań, bo... — zapytała powoli Lily, zastanawiając się jednocześnie, czy aby na pewno chce usłyszeć odpowiedź.
— Bo PEWIEN debil, wysłał go na misję razem z Amandą Goodfrey — syknął Jerry.
Hugo machnął ręką, udając zobojętnienie.
— Nie moja wina. Twierdził, że nawet nie pamięta, kto to...
— Niestety PAMIĘTAŁ. Mieli iść do Zakazanego Lasu sprawdzać tropy, bo trzy dni wcześniej dostaliśmy cynk od jednego z centaurów, że coś zagryza mniejsze zwierzęta. I poszli. Z tym że Ian dzień wcześniej wykopał tam wilczy dół, w który absolutnym przypadkiem wpadła Amanda...
— Nie ma co demonizować. Przecież ją stamtąd wyciągnął. To znaczy, jak tylko przysięgła, że więcej nie odezwie się do Jerry'ego — odparł Hugo z całkowitym spokojem.
— ZAŁOŻYŁ PELERYNĘ Z KAPTUREM, WZIĄŁ BIBLIĘ SZATANA I KAZAŁ JEJ PODPISAĆ PAKT! WŁASNĄ KRWIĄ! — syknął Jerry, wymachując rękami i czerwieniejąc na twarzy.
Hugo prychnął głośno.
— Każdy głupiec wie, że magia krwi nie istnieje.
— Co nie zmienia faktu, że Amanda jest przerażona i boi się nawet na nas spojrzeć — wycedził Jerry przez zęby.
Hugo wzruszył ramionami, a Lily pokiwała z powagą głową.
— Brzmi jak Ian — skwitowała.
— Niesamowite... — mruknął radosny głos, tuż za nią.
Ian stał za jej plecami. Był ubrany w jeden ze swoich za dużych swetrów, włosy miał już na tyle długie, że związał je w kucyk, co wydawało się jej dosyć bezsensowne, bo i tak połowa kosmyków wylatywała mu na czoło. Owiązał się zielono-srebrnym szalikiem Slytherinu, a w rękach trzymał cztery kubki wypełnione różowym płynem.
— Lily Potter wybudziła się ze śpiączki, cała Wielka Brytania szuka Richardsona, za trzy tygodnie finały tych idiotycznych meczów quidditcha, zbliża się pierwszy w historii bal Hogwartu poza Hogwartem, a wy rozmawiacie o mnie. Łechta to me ego, nie powiem...
Z uśmiechem na ustach postawił kubki na blacie i z gracją opadł na wolne krzesło. Dopiero teraz do Lily dotarło, że automatycznie wybrali czteroosobowy stolik.
— Właściwie to rozmawialiśmy o Amandzie — skłamał gładko Jerry, ciskając z oczu piorunami.
— Jerry, widzę, że też chcesz trafić do wilczego dołu. Dobrze, że Hugo ma już wprawę w kopaniu... — odparł Ian.
Hugo zakrztusił się własną śliną.
— Strasznie zmienna ta pogoda ostatnio... Co to się w ogóle dzieje na tym świecie. Szaleństwo, ha, ha, ha — zaśmiał się histerycznie, machając rękami w kierunku okna.
Jerry poczerwieniał aż po koniuszki uszu, ale nim zdążył się odgryźć i wywołać poważniejszą kłótnię, Lily podniosła swój kubek wysoko w górę, uśmiechając się szeroko.
— Strasznie za wami tęskniłam. Za całą trójką. Więc skoro Ian już się pofatygował i ukradł ten Truskawkowy Trunek Musujący, wypijmy za to, że znów jesteśmy razem.
— I za wilcze doły — dodał ze śmiechem Ian, stukając swoim kubkiem jej kubek.
— I za błędy młodości, które wypada przebaczać — wypalił Hugo, unosząc dłoń z napojem.
— I za nieziemską cierpliwość — westchnął Jerry.
Lily spojrzała w głąb ciemnoróżowego płynu. Hugo twierdził, że Truskawkowy Trunek Musujący zawiera niewiele więcej alkoholu, niż piwo kremowe. Oglądała rzeczy, których widzieć nigdy nie powinna, zatapiała się w pustce i poszukiwała okrutnego przestępcy, a wciąż przerażały ją tak przyziemne rzeczy. Markus byłby dumny, pomyślała, po czym biorąc głęboki wdech, wychyliła kubeczek, wypijając całą zawartość duszkiem. Popatrzyła na swoich przyjaciół i czując dziwny spokój, opadła na oparcie fotela.
Wyglądali jak zawsze, zachowywali się jak zawsze. W końcu było normalnie. Chciała się uśmiechnąć, zamiast tego syknęła z bólu. Coś zapiekło ją dziwnie w okolicach prawego ucha.
— Lily... — jęknął z przerażeniem Jerry, zamierając z kubkiem w dłoni. — Twoje uszy. Puchną...
Przymrużył powieki, zbierając w sobie resztki cierpliwości, po czym huknął tak, że wszyscy łącznie z Lily skulili się na swoich fotelach.
— Powariowaliście do reszty?!
— No jasne, co złego to Ashvill — prychnął Ian, zaplatając ręce na piersi. — Ja jestem dumny ze swych dokonań, ale uszy Lily to nie jedno z nich. Nie jestem potworem.
Jerry obdarzył go pełnym powątpiewania spojrzeniem, po czym przeniósł wzrok na Lily.
— Bierzesz jakiś eliksir na stany lękowe?
Pokiwała z przerażeniem głową. Uszy piekły ją coraz bardziej. Prawie czuła ich ciężar.
— Coś z wyciągiem z Garenu?
— Etrogaren — pisnęła przerażona.
— Tego nie wolno łączyć z alkoholem! — wrzasnął spanikowany Jerry.
— W Truskawkowym Trunku Musującym prawie nie ma alkoholu. Trzeba by wypić chyba całą baryłkę, aby się upić... — żachnął się Hugo, który pobladł tak, że teraz przypominał ducha.
— Nieważne. Wystarczy niewielka dawka... — westchnął Jerry. — Jaki jestem głupi. Mogłem wcześniej o tym pomyśleć...
— Co teraz? — jęknęła Lily, łapiąc się za głowę. Czuła, jak uszy jej pulsują. Urosły już do rozmiarów dorodnych pomarańczy.
— Wypiłaś tylko kubek, więc NA SZCZĘŚCIE nic poważnego się nie stało. Trzeba iść do Slughorna po antidotum, w innym wypadku przez dobę będziesz się męczyć z gigantycznymi uszami.
Wzięła głęboki wdech. Slughorn. Antidotum. Nie brzmiało to tak absolutnie źle. Mistrz eliksirów powinien być w miasteczku do wieczora, ponieważ to u niego odmeldowywali się dziś uczniowie wracający do Hogwartu przed końcem dnia. Próbowała przypomnieć sobie, co takiego mówił Slughorn na zbiórce przed wyjściem. Z pewnością informował, gdzie będzie czekał, niestety była wtedy zbyt zajęta gadaniem z Albusem, by cokolwiek zapamiętać... Och, jak bardzo teraz tego żałowała.
Ku jej zaskoczeniu osobą, która słuchała Slughorna, okazał się Hugo.
— Powiedział, że będzie sprawdzał eseje drugoklasistów w Herbaciarni u pani Puddifoot — stwierdził, wstając z miejsca i zgarniając z oparcia fotela jasnożółtą bluzę. — Pójdę z tobą, Lils.
Skinęła głową, również wstając. Bardzo starała się nie myśleć o pulsujących uszach, które robiły się coraz cięższe i cięższe. Jak na złość, gdy tylko się podniosła, jej spojrzenie padło na szybę, a w szybie dostrzegła swoje odbicie. Wyglądała jak Skrzat Domowy, który w ramach pokuty sprasował sobie swoje olbrzymie uszy żelazkiem. Przyklepała je w panice włosami.
Jakby tego było mało, w Trzech Miotłach wciąż przebywał James. Wyglądało na to, że aktualnie brał udział w jakimś przedziwnym konkursie na to, kto jako pierwszy wypije cały kufel kremowego piwa, co nie przeszkadzało mu w łypaniu w jej stronę między kolejnymi łykami trunku. Biorąc pod uwagę jego wzmożoną w ostatnim czasie potrzebę troski oraz to, że przyjął rolę ochroniarza młodszej siostry, była prawie pewna, że wybiegnie za nią, gdy tylko zauważy, jak opuszcza Trzy Miotły. A naprawdę chciała uniknąć dodatkowych tłumaczeń.
Poczekała więc, aż jej brat dopije swoje piwo, co zajęło mu przerażająco mało czasu, z hukiem odstawi pusty kufel na blat, a kibicujący wcześniej nastolatkowie zaczną entuzjastycznie krzyczeć i wiwatować.
Gdy otoczyli go w koło i tym samym zasłonili mu widok na resztę sali, Lily pociągnęła Hugona za rękaw, po czym wybiegła niczym strzała na wilgotną od deszczu uliczkę Hogsmeade.
Słońce chyliło się pomału ku zachodowi. Nie zdążyło jeszcze zupełnie zniknąć, rzucając delikatne promienie jasnego światła na brukowane, wąskie alejki, klomby rozkwitających pelargonii, nagietków i storczyków oraz drewniane szyldy maleńkich sklepików. Dni w maju były długie i ciepłe, jednak dochodziła ósma wieczorem, a część właścicieli zamykała już swoje lokale, zapewne chcąc spędzić resztę dnia z rodzinami. Uczniów Hogwartu również widać było coraz mniej. Część wróciła już do szkoły, a ci, którzy postanawiali zostać do końca, spędzali zazwyczaj ostatnie chwile jedząc i pijąc pod Trzema Miotłami albo delektując się herbatą oraz ciastkami w Herbaciarni pani Puddifoot.
Pomyślała, że ma szczęście, że uszy nie napuchły jej trzy godziny wcześniej, kiedy Hogsmeade tętniło życiem i że nie musi paradować w takim upokarzającym stanie, między dziesiątkami uczniów.
Myślała, że ma szczęście, dopóki nie minęła eleganckiego, mieniącego się złotem szyldu sklepu Scrivenshafta i nie zobaczyła stojącego przed witryną Scorpiusa.
W pierwszym odruchu stanęła jak wryta. Potem przyspieszyła kroku, modląc się, by jej nie zauważył. Potem zdała sobie sprawę, że jest już za późno, bo dostrzegł ją z całą pewnością, jako że w amoku wpadła na tabliczkę reklamującą dwa pióra w cenie jednego, a ta przeklęta tabliczka przewróciła się z hukiem. Potem nie miała już bladego pojęcia, co zrobić.
Uszy zafalowały jak jakiś cholerny radar. Szlag by trafił te opustoszałe ulice.
— Wiesz, co jest w tobie najgorsze? — mruknął Hugo, sprowadzając ją na ziemię. — Że jak masz problem, to przestajesz rozmawiać z ludźmi.
— Jak mam rozmawiać z ludźmi?! Mam uszy jak słoń! — szepnęła wściekle, stając plecami do Scorpiusa.
Przygładziła nerwowo włosy. W skali od jednego do dziesięciu jak źle mogła wyglądać? Jak na złość zatrzymali się na rozdrożu, gdzie nie było absolutnie niczego, w czym dałoby się przejrzeć.
Dlaczego nie pogadała z nim wcześniej? Dlaczego nie zaplanowała jakiegoś normalnego spotkania od razu po tym, jak wróciła do Hogwartu, gdzie zastanowiłaby się wcześniej co powiedzieć, jak powiedzieć...? Ich ostatnia rozmowa zakończyła się fatalnie, może obawiała się, że nie chce jej widzieć, że wciąż jest pogniewany...? Nie. Tak naprawdę doskonale zdawała sobie sprawę, że nie o to chodzi. Tak naprawdę bała się, że się zmieniła. Że jest inna, że gdy będą rozmawiać, pochłonie ją pustka, zaleje okrutna czerń, a on dojdzie do wniosku, że nie chce zadawać się z wariatką.
— Świetnie — syknął Hugo, wbijając w nią podirytowane spojrzenie brązowych oczu. — Więc powiedz to Malfoyowi, bo gapi się w naszą stronę od dobrych kilkunastu sekund. Rozwiązał śledztwo, dowiedział się, kim jest Richardson... Nie uważasz, że należy się mu kilka słów wyjaśnienia? Tak po prostu, po ludzku, z szacunku. Nawet ja mu podziękowałem...
Zdjął bluzę i narzucił ją na ramiona Lily, zaciągając jasnożółty kaptur na jej głowę.
— Idę po Slughorna, a ty przestań w końcu zwiewać — oznajmił, po czym jak gdyby nigdy nic ruszył przed siebie pustą alejką.
Została sama. No, prawie sama. Przymknęła na moment powieki, wzięła głęboki oddech i odwróciła się w stronę Scorpiusa. Wciąż stał pod witryną sklepu z piórami. Dłonie schował do kieszeni czarnych spodni. Miał na sobie gładką, białą koszulkę i czarną, skórzaną kurtkę. Srebrne włosy zaczesał równo na bok, a szare spojrzenie wbił wprost w nią. Naszła ją arcygłupia myśl, czy czasem zauważył, jak podobnie byli dziś ubrani. Ona też założyła ciemne spodnie i biały t-shirt, choć zamiast kurtki zarzuciła czarny sweter, zasłonięty aktualnie przez cytrynową bluzę Hugona. A potem zalała ją setka innych myśli.
Co powiedzieć? Jak zacząć rozmowę? Było tego tak dużo, że na moment ją zaćmiło. Czuła tylko szybkie bicie własnego serca i niepowstrzymane bulgotanie w brzuchu.
Podeszła do niego powoli. Co miała powiedzieć? Był już na tyle blisko, że czuła jego zapach unoszący się w powietrzu.
Co powiedzieć...
Przepraszam? Tęskniłam? Co u Agathy? Jak znalazłeś porywacza? Czemu we własnych snach wyglądasz jak książę? Przytul mnie i nie puszczaj?
Już otwierała usta, by wykrztusić z siebie jedną z setek panicznych myśli, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi sklepu Scrivenshafta. Dzwoneczek nad wejściem zadźwięczał melodyjnie, a na schodkach pojawił się Tom Zabini.
Stał przez chwilę nieruchomo, analizując zastaną sytuację, po czym uśmiechnął się szeroko w stronę Lily.
— Hej, Lily — przywitał się i przeniósł spojrzenie na Scorpiusa. — Kupiłem. Tak że tak... Pójdę teraz wypróbować to pióro... w Trzech Miotłach... tak, zdecydowanie... Spotkamy się później...
Kiwnął głową i zignorowawszy pełne podirytowania spojrzenie Scorpiusa, zbiegł po schodkach. Nie przestając się szczerzyć od ucha do ucha, ruszył drogą w podejrzanie szybkim tempie.
Lily odprowadziła go wzrokiem.
— Chyba naprawdę bardzo chciał wypróbować to pióro... — stwierdziła, patrząc jak w przeciągu kilku sekund Zabini znika za zakrętem.
— Nie, po prostu jest głupi — westchnął Scorpius. Rozmasował palcami skronie, po czym zeskoczył z chodnika na ulicę i usiadł na krawężniku. — Jak się czujesz?
— Lepiej. To znaczy, to zależy. Różnie. Ale ogólnie lepiej — odparła.
Zaciągnęła rękawy bluzy i siadła obok niego, prostując nogi. Wciągnęła głęboko powietrze do płuc. Pachniało deszczem, kwiatami, bergamotą i nutą piżma. Ze zdziwieniem odkryła, że choć przyjemne bulgotanie w brzuchu nie ustało, myśli przestały gonić, zostawiając w jej głowie miłą, spokojną i przejrzystą taflę.
— A ty? Yaxley twierdzi, że prowadziłeś swoje prywatne śledztwo i przy okazji złamałeś prawo ze sto razy.
Scorpius prychnął.
— Yaxley przesadza, jak zawsze. — Podniósł z ziemi okrągły kamyk i przez chwilę w milczeniu obracał go między palcami. — Powiedziałem Aghacie o magii. I pożyczyłem twój Łapacz Snów od Teodora Switcha.
Lily nabrała głośno powietrza, doznając nagłego olśnienia. O Aghacie wiedziała już wcześniej, od Markusa. Obiecywała sobie wypytać o to Scorpiusa, kiedy w końcu zbierze się na odwagę. O Łapaczu Snów nie miała pojęcia.
— To tak się tam znalazłeś! Zastanawiałam się, czy to nie był tylko dziwaczny sen, ale nic nie kleiło mi się do kupy! — krzyknęła, spoglądając na niego z udawanym oburzeniem. — Och, a kto mówił: „Nie przepraszaj", „Obiecaj, że już nigdy nie użyjesz na mnie tego czegoś"? — Zmieniła głos, całkiem nieźle imitując ton obrażonego Scorpiusa.
— Wtedy zrobiłaś to bez mojej wiedzy, to co innego... Teraz nie miałem wyjścia. Szczerze liczyłem, że nie będziesz tego pamiętać.
— Pamiętam koronę — zamyśliła się głośno, odchylając w tył. — I twoje fikuśne wdzianko. I tablicę. I miękkie łóżko. I wróżkę. I...
Przyciągnął ją do siebie i zatkał jej usta dłonią. Była prawie pewna, że na jego bladych policzkach pojawiły się rumieńce. Choć minę miał nieskazitelnie poważną, z szaro-złotych oczu wręcz wypływało zawstydzenie.
Wyrwała się ze śmiechem, łapiąc go za nadgarstek. Był teraz tak bliziutko, że spokojnie mogłaby położyć głowę na jego barku. Serce znów zabiło jej szybciej. Wciąż trzymała jego dłoń. Zawahała się przez moment, po czym położyła ją na swoim udzie, splatając ich palce. Poczuła dziwny dreszcz przechodzący od lędźwi aż po kark. Nie miała pojęcia, czy to możliwe, że ciało płata jej takie figle, czy może po prostu oblazły ją mrówki. Odwróciła głowę zaskoczona własną śmiałością, modląc się jednocześnie, by nie spłonąć ze wstydu.
— Twój sen był najmilszą rzeczą, jaka spotkała mnie w trakcie śpiączki — szepnęła.
Słyszała, jak westchnął.
— Gdybym wiedział, łyknąłbym wcześniej eliksir długiego snu.
Nie zabrał ręki. Zamiast tego delikatnie ścisnął jej dłoń.
Mrówki znów zaczęły obłazić jej plecy, a mózg eksplodował falą tęczowego szczęścia. Spokojnie mogłaby teraz umrzeć.
— Pomyślałem, że... moglibyśmy wznowić nasze lekcje. Szkoda by było zmarnować postępy i w międzyczasie ja opowiedziałbym ci na spokojnie o szpitalu, Agahcie, Richardsonie, a ty mi o Magim, koszmarach... — powiedział cicho.
Pokiwała energicznie głową w odpowiedzi, bojąc się, że jeśli zrobi to bodaj sekundę później, Scorpius rozmyśli się i stwierdzi, że dostał na chwilę pomroczności jasnej.
Nie stwierdził. Odwróciła się w jego stronę. Oczy mu błyszczały, a usta uśmiechały się lekko.
— Choć jest jedna rzecz, o którą muszę spytać teraz — dodał, biorąc głęboki wdech.
Lily skinęła i też nabrała powietrza głęboko w płuca, a serce stanęło jej na moment. Do czasu aż nie usłyszała dalszej części wypowiedzi Scorpiusa:
— Co u licha stało się z twoimi uszami?
Zamrugała zaskoczona. Raz, drugi, trzeci. A potem fala gorąca uderzyła ją w twarz. Odskoczyła do tyłu jak oparzona, jednocześnie łapiąc się za głowę. Wymacała panicznie włosy z każdej strony. Żadnego kaptura. ŻADNEGO KAPTURA. Za to z całą pewnością, olbrzymie, nabrzmiałe, pulsujące rytmicznie uszy.
Teraz nie mogłaby umrzeć. Teraz chciała umrzeć. A przynajmniej zapaść się pod ziemię na najbliższe kilka tygodni. Niestety nie znała odpowiedniego zaklęcia.
Scorpius patrzył na nią wybitnie rozbawionym wzrokiem. Zaciągnęła z powrotem przeklęty kaptur i podkuliła kolana.
— To nie na stałe — wyjąkała głupio. — To taka reakcja... alergiczna... chyba... Na etrogaren i alkohol...
— Alkohol mówisz... — Uniósł w górę brew. — Ale wiesz, że na dłuższą metę używki nie rozwiążą twoich problemów?
Lily była pewna, że Scorpius wychodził z siebie, aby zachować minimum powagi. Kąciki ust drgały mu niebezpiecznie.
Miała ochotę ukręcić mu ten srebrny łeb.
— Nie jestem pijaczką — warknęła, machając rękami. — Wypiłam kubeczek Truskawkowego Trunku Musującego. Aby się upić potrzeba by chyba całej baryłki — powtórzyła tę idiotyczną mantrę Hugona. — Poza tym, kiedy się spotkaliśmy, szłam właśnie po antidotum do Slughorna.
— Antidotum... — Zamyślił się Scorpius. Na jego twarzy wykwitł irytujący uśmieszek. — Może pomoże... Chociaż czytałem w „Niefortunnych przypadkach warzenia", że różnie to bywa w takich sytuacjach...
Lily wytrzeszczyła oczy. Kłamał. Podle sobie z niej żartował, podczas gdy ona cierpiała skrajne upokorzenie. Wiedziała o tym, doskonale zdawała sobie sprawę, że nie mówi prawdy, a jednak, kiedy się odezwała, usłyszała panikę we własnym głosie.
— Żartujesz sobie...
— Może — Wzruszył ramionami.
Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, po czym pochylił się bliżej i jednym, szybkim ruchem ściągnął jej kaptur.
— Jeśli cię to pocieszy — mruknął, nie spuszczając z niej wzroku — będę cię lubić nawet z tymi uszami.
Gdyby już wcześniej nie przypominała dorodnego buraka, teraz zaczęłaby z całą pewnością. Miała wrażenie, że małżowina zaczęła jej pulsować radośnie, a bulgotanie w brzuchu zmieniło się w istny gejzer.
Ona też tak miała. Lubiłaby go z uszami, czy bez. Uszy nie miały w ogóle znaczenia. Absolutnie żadnego znaczenia.
Uśmiechnął się. Tym razem normalnie, szczerze i tak wspaniale, jak tylko on potrafił. Mogłaby patrzeć na ten uśmiech wieczność i nie przeszkadzały jej ani krople opadające powoli z nieba, ani wywołane alergią pulsowanie na głowie, ani otaczająca ich cisza. Cisza jasna, przejrzysta, spokojna i błoga, pozbawiona niepokoju, ciemności oraz czarnej smoły pochłaniającej świat. Żadnej pustki.
Żadnej pustki.
Czemu bała się tego spotkania? Czemu zwlekała tak długo? Teraz nie mogła tego pojąć.
Wsłuchała się w otaczający świat, jej serce znów nabrało równy rytm, w oddali dudniły czyjeś kroki, pohukiwały sowy, wystawione na sprzedaż przy sklepie zoologicznym przecznicę dalej, mżący deszcz bębnił leniwie o blaszane parapety domów.
— Nie ma jej — szepnęła, lecz nim zdążyła rozwinąć myśl, lub nim Scorpius zdołał o tę myśl dopytać, dostrzegła postać, zbliżającą się do nich w szybkim tempie.
Lily naciągnęła kaptur, spoglądając na Jamesa. Poczuła w ustach kwaśny smak stresu. Scorpius wstał z krawężnika, chowając ręce do kieszeni, a sam James przystanął w bezpiecznej odległości z miną świadczącą o tym, że właśnie toczy w głowie potężną wojnę. Podciągnął rękawy granatowo-białej bejsbolówki, potargał czarne, wilgotne włosy i znów podciągnął, zaciągnięte już, rękawy.
— Malfoy — burknął w końcu, kiwając sztywno głową na powitanie.
Scorpius odwzajemnił gest. Nie ruszył się o krok, ale Lily miała wrażenie, że wszystkie mięśnie miał napięte tak, jakby tylko czekał na atak.
James zerknął na nią przelotnie, po czym szybko przeniósł wzrok na Malfoya.
— Niedługo mecze rozstrzygające... finały... — zaczął powoli. — Poważna sprawa taki mecz...
— Zapewniam, że my potraktujemy sprawę poważnie — odparł z powagą Scorpius, zadzierając nieco głowę.
Lily spoglądała to na jednego, to na drugiego, nie mając bladego pojęcia, do czego zmierza jej brat. Wątpiła bowiem, że podszedł do nich pogawędzić sobie o Quidditchu.
— To dobrze, dobrze... Nie chciałbym zawieść kibiców. Dużo osób trzyma za nas kciuki, dopytuje się o przygotowania i tak dalej... — mruknął James, ostrożnie ważąc słowa. — Niesamowite, jak quidditch łączy pokolenia... Pomyślałbyś, że nawet czarodzieje z portretów, są żywo zainteresowani wynikami?
— Niesamowite...
Scorpius chrząknął. Chrząknął i pobladł. Lily uniosła brwi, absolutnie nic nie rozumiejąc.
— A no niesamowite... Ale jak Lily spała, to dużo jej opowiadałem o meczach, próbach, drużynie... Myślałem, że może coś usłyszy, że raźniej jej tak będzie... — Warga mu drgnęła, a dłonie na moment zacisnęły się w pięści.
Serce Lily również drgnęło. Nie miała o tym pojęcia. Nigdy nie mówił, o tym, jak mu źle i smutno. Z problemów robił kabaret i użalał się nad drobnostkami. A przecież musiał przeżywać to wszystko. Czuć smutek, rozpacz i beznadzieję nie mniej niż Mama, Tata, czy Albus.
Była taka głupia. Taka głupia. Uderzyło to w nią nagle, a fala niepohamowanej miłości i wdzięczności oplotła jej serce. Chciała podbiec i przytulić go mocno, teraz, już. Wiedziała jednak, że próbował coś powiedzieć i że przychodziło mu to z trudem, a jej wylewność mogła zniszczyć cały ten trud.
— A że nie chciałem jej zanudzić, to zacząłem nawet czytać różne bajki z dzieciństwa — ciągnął James. — Ja. Czytać. Lils, mam nadzieję, że to docenisz... W każdym razie prócz Lily słuchała mnie jeszcze ta namalowana kobitka od eliksirów, co ma w Skrzydle Szpitalnym swój obraz. Dopytywała się o mecze i o inne rzeczy... I tak jakoś się stało, że została kibicem. Do teraz sobie gawędzimy. Dasz wiarę, Malfoy?
— Nie bardzo... — odparł Scorpius słabym głosem.
Lily obróciła się w jego stronę i o mało oczy nie wyszły jej na wierzch. Scorpius nie był już blady. Był czerwony. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała go w takim stanie. Otworzyła usta, zamknęła je, po czym znów otworzyła. Nie miała zielonego pojęcia, co tu się właściwie działo. Spojrzała na brata, na Scorpiusa i ponownie na brata. Gapili się na siebie w milczeniu. Zaczynała odnosić wrażenie, że używają oklumencji i czytają sobie w myślach.
Aż w końcu James odkaszlnął.
— Dziękuję — burknął przez zęby. — Niemniej, jeśli kiedykolwiek, powtarzam, kiedykolwiek skrzywdzisz moją siostrę, osobiście ukręcę ci łeb.
— To się raczej nie wydarzy — westchnął Scorpius.
— Dobra! — krzyknęła Lily, nie mogąc już wytrzymać tego dziwacznego napięcia. — Czy ktoś może mi powiedzieć, o co wam na Merlina chodzi?!
— Nie — odpowiedzieli jednocześnie.
Machnęła rękami w geście niedowierzania. Zaczęła się zastanawiać, czy powinna się cieszyć, że są tacy zgodni, czy obrazić, że totalnie wykluczyli ją z tej, najwyraźniej arcyważnej, rozmowy. Nim jednak zdążyła dojść do jakiegokolwiek wniosku, zza pleców Jamesa wyłonił się zziajany Hugo.
Na końcu uliczki widać było tuptającego, czerwonego ze zmęczenia, ubranego w atłasowy, zielony płaszcz profesora Slughorna.
— Mamy antidotum! — oznajmił Hugo, łapiąc dłońmi za brzuch i uśmiechając się zwycięsko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top