3.16. Bezradność i głupota
— Więc twierdzisz, że wypadek Amadeusza to tak naprawdę nie był wypadek. — Agatha przymrużyła oczy, pochylając się głębiej nad okrągłym stolikiem szpitalnego bufetu.
Palce oplotła wokół papierowego kubka z kawą i wyglądała tak, jakby z zaciekłą intensywnością próbowała poukładać sobie w głowie rzeczy pozornie nie do poukładania.
Scorpius też miał swój kubek, bo Stanley pożyczył mu dwa funty na espresso, z tym że jego był pusty. Zawartość wypił, gdy była jeszcze tak gorąca, że parzyła go w język. Teraz noga drgała mu nerwowo i nie wiedział, czy to przez zniecierpliwienie, nerwy, czy kofeinę.
— Tak — odparł krótko.
— I że Lily od kilku miesięcy starała się dowiedzieć, kto za tym stoi.
— Tak.
— A kiedy w końcu to odkryła, sama zapadła w śpiączkę. I we śnie przekazała ci, że masz się ze mną skontaktować, PRAWDOPODOBNIE po to, żeby znaleźć odpowiedzialną za to osobę.
— Dokładnie tak — wycedził Scorpius, siląc się na spokój.
Czuł się jak idiota. Rzadko kiedy mu się to zdarzało i poziom jego wewnętrznej frustracji właśnie sięgał zenitu. Zaczynał się poważnie zastanawiać nad tym, czy nie popełnił błędu, decydując się na powiedzenie prawdy.
Oczywiście z początku wcale nie miał takiego zamiaru. Zaczął od wyjaśnienia, że jest znajomym Lily i został poproszony o ustalenie, czym może być „NP96", ale Agatha go zbyła, twierdząc, że już rozmawiała z Lily na ten temat. Oczywiście mógłby wymyślać jakieś bzdurne historyjki dotąd, aż by mu uwierzyła, jednak Scorpius nie miał ochoty na gierki. Chciał najszybciej i najsprawniej osiągnąć swój cel. Wiedział, że Agatha jest wielbicielką zjawisk nadprzyrodzonych, że razem z Magim starała się odnaleźć Hogwart, poza tym widział też, jak na niego spojrzała, gdy złapał ją za ramię. Jakby czegoś szukała. Zgubionej myśli, zbłądzonego wspomnienia. Dostał "W" z eseju na temat Obliviate, a tezą, którą sobie postawił, było: „nic nie ginie bezpowrotnie". Streścił więc Aghacie całą sprawę najzwięźlej, jak tylko potrafił a potrafił być bardzo zwięzły. Mimo że ryzykował wiele, właściwie całe swoje życie, bo za opowiadanie o magii mugolom Ministerstwo z pewnością mogłoby go wtrącić do Azkabanu, wątpił, czy kogokolwiek będzie obchodziło, ile przepisów złamał, gdy znajdzie porywacza.
Jeśli znajdzie. Teraz już nie był taki pewny siebie. Liczył na uśpione wspomnienia Aghaty, instynkt i jej wiarę w rzeczy pozornie absurdalne, jednak patrząc, jak błądzi oczami po bufecie, rosła w nim wątpliwość, czy aby się nie przeliczył.
— I nic nie pamiętam, bo rzucono na mnie zaklęcie — westchnęła, zatrzymując wzrok w bliżej nieokreślonym punkcie za plecami towarzyszy.
Scorpius kiwnął głową.
— Trochę słaba ta wkręta — wtrącił Stanley, który skończył właśnie przeżuwać ostatniego herbatnika w czekoladzie.
Scorpius posłał mu mordercze spojrzenie. Żałował, że w ogóle pozwolił Stanleyowi uczestniczyć w tej rozmowie. Dziecko nie powinno stanowić dla niego większego zagrożenia, bo nawet gdyby postanowiło powtórzyć informacje o czarodziejskim świecie, dorośli zrzuciliby to na karb jego wybujałej wyobraźni. Dziecko w mniemaniu Scopiusa powinno się ekscytować. Powinno skakać i piszczeć. Tymczasem Stan, zamiast chłonąć każdą informację niczym gąbka, okazał się światowej klasy sceptykiem.
— No przecież tak logicznie rzecz biorąc... Jeśli jesteś Magiem, to umiesz czarować. Jeśli umiesz czarować, to zamiast gadać, powinieneś zmienić wodę w wino, czy coś...
— Nie mogę używać czarów poza szkołą — warknął Scorpius, poprawiając za długą grzywkę, opadającą nieznośnie na czoło.
Stanley przewrócił oczami, mamrocząc bezdźwięcznie: „Ściema".
Agatha przygryzła wargę. Tylko tego brakowało młodemu Malfoyowi - aby zaczęła jeszcze bardziej wątpić. Miał ochotę wyciągnąć Stanleya za ucho na zewnątrz i postawić pod zamkniętymi drzwiami, aby trochę pomarzł, obserwując, jak oni piją w cieple napoje oraz zajadają się ciastkami. Zamiast tego zrobił nieco rozsądniejszą, choć znów mocno ryzykowną rzecz. Pogrzebawszy przez chwilę w kieszeni, wyjął z niej złotą monetę i położył ją na stole.
— Nie mogę używać czarów poza szkołą, ale udowodnię, że mówiłem prawdę.
— Pieniążek? — wypalił Stan, wyraźnie zaintrygowany.
Scorpius ponownie kiwnął głową. Oparł się wygodniej o krzesło, obserwując, jak chłopiec podnosi Galeona i z miną znawcy obraca w palcach, wkłada do ust, przygryza, po czym znów obraca w palcach, by w końcu z błyskiem w oku przenieść spojrzenie na Scorpiusa. Aż pokraśniał z radości.
— Prawdziwy! Malezyjski?
— Czarodziejski — syknął Scorpius.
— A równie dobrze mógłby być Malezyjski. — Stanley uśmiechnął się głupkowato, otwierając kolejną paczkę słodyczy.
— Równie dobrze nie mógłby być. Walutą w Malezji jest Ringgit, to banknot.
— I nikogo to nie obchodzi. — Wzruszył ramionami Stanley, przeżuwając żelka-robaka.
Scorpius musiał na moment zamknąć powieki i rozmasować skronie, aby nie stracić opanowania. Przyzwyczaił się do tego, że ludzie nie podają w wątpliwość jego słów. Tłumaczenie się przed mugolskim ośmiolatkiem sprawiało, że odczuwał poważny dyskomfort, rozdrażnienie oraz irytację wobec bezradności. Nienawidził być bezradny. Nienawidził, gdy ktoś nie traktował poważnie jego słów. Zwłaszcza że sytuacja była poważna, a Agatha siedziała obok i choć zdawała się nieobecna myślami, z całą pewnością słyszała, co mówią.
Sięgnął po torbę. W środku miał jeszcze jedną rzecz. Rzecz, którą zawsze nosił przy sobie, a której magicznego pierwiastka nie mógł odmówić nawet największy sceptyk. Wyjął portfel i poczekawszy aż grupa pielęgniarek w białych uniformach minie ich stolik, wyciągnął z niego fotografię. Zdjęcie przedstawiało jego, Lily oraz ciotkę Andromendę, podczas ostatniego dnia wspólnie spędzanych świąt. Nigdy nikomu go nie pokazywał, ale teraz było ostatnią deską ratunku. Śmiać mu się chciało na myśl o tym paradoksie. Najbardziej prywatną, najintymniejszą rzeczą jaką miał, dzielił się z dwójką prawie zupełnie mu obcych mugoli.
Za pielęgniarkami unosił się intensywny, aromatyczny zapach parzonej kawy. Stanley przystawił sobie fotografię pod nos, marszcząc przy tym brwi.
— Takiego tabletu jeszcze nie widziałem. Cienki jak papier. Co to za technologia? — mruknął, uderzając palcami w wierzch zdjęcia.
Scorpius pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Nie odpowiem ci więcej na żadne z tych idiotycznych pytań — mruknął, pochylając się w stronę Stanleya. — Zobacz, to jest Lily. — Wskazał palcem rudą, potarganą, uśmiechniętą postać.
— To twoja dziewczyna? — zapytał z głupkowatym uśmieszkiem Stanley, jednak nie doczekawszy się odpowiedzi, nie drążył dalej, najwyraźniej dostrzegając, że Scorpius spiął się niczym golem. — Wygląda... sympatycznie.
— To ją chcę uratować. Nie wiem, czy znalezienie NP96 coś da, ale muszę spróbować, a do tego potrzebna mi pomoc Agathy...
— Pomogę.
Agatha nie błądziła już oczami po sali. Zaciskała teraz pięści i zdeterminowanym wzrokiem patrzyła prosto na Scorpiusa. Jej głos rozbrzmiał tak pewnie i niespodziewanie, że Scorpius i Stanley podskoczyli na krzesłach.
— Nieważne jak bardzo pokręcone jest to wszystko. Wierzę ci — dodała, dopijając swoją kawę. — Od dawna miałam poczucie, że coś tu nie gra. Wszyscy racjonalizowali wypadek Amadeusza, moją intuicję i te dziwne wizje, które miewałam. Lily powiedziała mi kiedyś, że odwiedza Mada, bo jest z rodziny, ale przecież on nie miał nikogo poza starą, schorowaną matką... Myślałam, że zwariowałam.
— Wizje? Pamiętałaś coś z tamtego dnia na błoniach? — zapytał Scorpius, nim zdążył ugryźć się w język. Sporo czytał o osobach dotkniętych Obliviate, ale badania i wywiady prowadzone były wyłącznie z czarodziejami.
— Pamiętałam? Nie. To znaczy, to za dużo powiedziane — Agatha pokręciła głową, zaciskając palce mocniej na pustym kubku. — Bywały dni, kiedy budziłam się rano i nim otworzyłam oczy, widziałam pole, las po zmroku, Amadeusza leżącego koło mnie, przerażającą, monstrualną postać... Słyszałam krzyk, czułam deszcz lejący się z nieba, wilgoć trawy i przerażenie... nawet nie potrafię go opisać. Paraliżowało mnie, oślepiało... A potem otwierałam oczy i wszystko wracało do normy. Wmawiałam sobie, że to tylko dziwne sny.
— To nie sny — westchnął Scorpius. — Lily była przekonana, że ktoś specjalnie wysłał was w tamto miejsce, wiedząc, że w lesie będzie grasował wilkołak.
— Ktoś? NowyPorządek96?
Scorpius skinął głową. Jeśli NP96 był osobą, a Lily za pomocą Łapacza zdobyła dowód na to, że miał coś wspólnego z tymi okropnymi sytuacjami, które im się przytrafiały przez ostatnie dwa lata, on musiał działać tutaj. Wiedział, że sam nie wskóra nic — miał za mało informacji, dotąd nie zdawał sobie nawet sprawy, że NP96 to człowiek, być może sam porywacz, a jedyną osobą, która wydawała się jakkolwiek rozumieć coś z tej zawiłej układanki, była siedząca przed nim dziewczyna.
Wszystkie odpowiedzi miał na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie czuł się tak, jakby tę rękę ktoś spetryfikował, by na pewno nie mógł nią poruszyć.
— Świetnie. — Aghata wstała nagle, przerywając kołowrotek jego wątpliwości.
Poprawiła okulary, związała włosy w kok na czubku głowy, po czym rzuciła młodemu Malfoyowi ponaglające spojrzenie.
— Więc na co czekamy? Chodźmy znaleźć tego skur...
Scorpius zakrył Stanleyowi uszy.
*
— Nadal nie do końca wierzę w te czarodziejskie rzeczy — mruknął Stanley, gdy stanęli przy drzwiach wejściowych Szpitala Głównego w Północnym Manchesterze.
Agatha poszła po swoje auto, oferując, że podjedzie pod bramę, a Stanleyowi jakoś nie spieszyło się, by wracać na swój oddział. Dzielnie przeczłapał przez wschodnie skrzydło, by odprowadzić ich aż do głównego holu i aktualnie zastawiał Scorpiusowi drogę, drepcząc w miejscu. Może z poddenerwowania, a może dlatego, że drzwi co raz rozsuwały się, wraz z kolejnymi ludźmi wpuszczając do środka chłodne, wilgotne, wiosenne powietrze.
— Nie musisz — westchnął Scorpius, zakładając szarą, bawełnianą bluzę. Rozprostował zdrętwiałe z zimna palce i zaciągnął kaptur. — Uciekaj stąd, bo zmarzniesz.
— Idę, idę... — Dzieciak pokiwał głową, ale nie ruszył się z miejsca.
Malfoy zaczął się zastanawiać, czy chłopiec też to czuje. Nostalgię. Koniec. Był tu tylko dwa dni, a jednak patrząc na zaludniony hol, krzesełko w poczekalni, na którym spędził wiele godzin, rozmyślając nad sensem swojego działania i skwaszoną minę Stanleya, coś bardzo nieprzyjemnego kłuło go w klatce piersiowej.
Chciał tu wrócić. Kiedyś. Kiedykolwiek.
Musiał być naprawdę smutnym człowiekiem, skoro najmilszym miejscem, w jakim ostatnio przebywał był mugolski szpital.
Brawo, Scorpius, gratulacje.
Zza drzwi dochodziło głośne trąbienie. Przed bramą Szpitala stał czerwony, rozklekotany wóz.
— Tak się tylko zastanawiam... — zaczął nieśmiało Stalney, gapiąc się w ścianę i mnąc nerwowo skrawek swojej piżamy. — Jeśli jesteś jednak... no wiesz... to może znasz jakieś magiczne specyfiki... leki... — Przełknął głośno ślinę i poczerwieniał na twarzy.
Scorpius pokręcił głową, czując się coraz gorzej. Wielka gula zalepiła mu gardło.
— Teraz nie. Ale w przyszłości? Kto wie. To zawsze dwa razy większa szansa, prawda? — odparł, z całych sił próbując się uśmiechnąć.
Stan także się uśmiechnął. Ledwo, blado i wcale nie wesoło.
Trąbienie powtórzyło się. Tym razem było na tyle długie i natarczywe, że część osób w poczekalni zaczęło wyglądać za okno.
— Musisz chyba iść. Jeśli tych ludzi nie wykończy choroba, to z pewnością Agatha dobije ich dźwiękiem — burknął Stanley.
Scorpius przytaknął, oddychając nieco z ulgą. Zdecydowanie wolał Stana w trybie ironizującego, małego potworka. W jego wypadku był to chyba objaw zdrowia. Poza tym tak było po prostu łatwiej — rozstawać się z myślą, że będzie dobrze, że nic się nie dzieje, nie traci, nie gubi... Nawet jeśli myśl ta nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, a jest jedynie głupią, pustą pociechą. Tak jak teraz. Wiedział o tym i to wszystko niszczyło. Wolałby nie wiedzieć.
— Do zobaczenia, bezdomniaku — pożegnał go Stan.
Zmarszczył nos, pokazał język, po czym spoważniał nagle, zawahał się przez moment i zrobiwszy krok, objął Scorpiusa swoimi chudymi rękoma.
— To były naprawdę fajne dwa dni...
*
Gdyby ktoś zapytał Scorpiusa, jak wyobraża sobie poszukiwania NP96, to, cóż, nie wyobrażał sobie w ogóle. Wcześniej tak skupił się na znalezieniu Agathy, że najzwyczajniej w świecie o tym nie myślał. Teraz siedział w czerwonym, rozpadającym się aucie, jednocześnie starając się nie zwymiotować i wymyślić, co powinien zrobić, gdy już dojdzie do bezpośredniej konfrontacji między nim a człowiekiem, który wyrządził Lily, jemu i wielu innym osobom tyle krzywd. Powiadomić Ministerstwo, to na pewno. Z tym że nie miał pewności, czy uda mu się powstrzymać przed rzuceniem wpierw jakiejś paskudnej klątwy. Był zdenerwowany i podekscytowany w tym samym stopniu. Serce biło mu szybciej niż zazwyczaj, wzrok wyostrzał się i rozmazywał na zmianę, palce cierpły. Jazda dłużyła się niemiłosiernie, pragnął, aby w końcu się zatrzymali, by mógł stanąć twarzą w twarz z TYM człowiekiem, teraz, już, natychmiast... Tymczasem Agatha kluczyła między kolejnymi ulicami, zatrzymywała się, przepuszczając pieszych, a on nie wiedział, czy trwa to tak długo, bo mugolskie środki transportu są nadzwyczaj powolne, czy czas w jego głowie płynie inaczej.
W końcu samochód stanął i Scorpius zrozumiał, że się pomylił, bo Agatha nie wiozła go do porywacza, tylko do siebie — przynajmniej tak powiedziała, gdy wysiedli przy sporej posesji, na której mieścił się długi, beżowy czteropiętrowy budynek z prostym, aczkolwiek zadbanym ogródkiem.
— Trzymasz pana NowyPorządek96 w swoim pokoju, czy jest jakiś inny równie dobry powód, dla którego nas tu przywiozłaś? — zapytał, siląc się na spokój.
— Oh, nie denerwuj się. Musimy wpierw go znaleźć, tak? Chyba nie myślałeś, że będziemy biegać od domu do domu, pytając się, czy nie mieszka tu czasem taki? — odparła, otwierając drzwi do budynku.
Skinęła głową starszej kobiecie w okularach, która siedziała w przeszklonym pomieszczeniu dla ochrony i ruszyła w stronę schodów.
— Nie. Myślałem natomiast, że masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie go znaleźć.
Nawet jeśli Agatha miała plan, to nie taki jakiego się spodziewał. W środku budynku panował zaduch, mimo dwóch otwartych okien na klatce schodowej śmierdziało papierosami, z głębi korytarza dobiegały głośne śmiechy, a zza pierwszych drzwi na piętrze odgłosy muzyki elektronicznej oraz rozkręcającej się imprezy. Kiedy przechodził obok, z pokoju wyłoniła się pachnąca alkoholami wszelkiej maści dziewczyna starsza od niego o co najmniej pięć lat i z lubieżnym uśmiechem objąwszy go w pasie, cmoknęła w policzek. Scorpius lubił kobiety, jednak aktualnie poziom frustracji spychał na dalszy plan jego fizyczne pragnienia.
Agatha machnęła ręką w geście „zignoruj to", a dziewczyna zniknęła za drzwiami toalety.
— Słuchaj, wiem, jak to wygląda. Beznadziejnie. Tylko że nic lepszego nie mamy. Nie znam NP osobiście. Nie mam pojęcia, jak się nazywa naprawdę, ani gdzie mieszka, ale się dowiem. Potrzebuję tylko mojego komputera — powiedziała, najwyraźniej widząc, że Scorpius wątpi w sens jej działań i w ogóle w swoją obecność w tym miejscu. — Zaraz ci wszystko pokażę...
Na drugim piętrze skręciła w prawo i zatrzymała się przed drzwiami z numerem dwieście czternaście. Przez moment grzebała w torebce, aż zza ściany dobiegł głośny chichot.
Przewróciła oczami i nacisnęła klamkę.
W środku znajdował się niewielki pokój z dwoma łóżkami, biurkiem, na którym leżało tyle rzeczy, że Scorpius wątpił, by ktokolwiek na nim sprzątał w przeciągu ostatnich kilku miesięcy i obszerną szafą z lustrem, obklejoną kartkami pełnymi cyfr oraz wykresów. Na podłodze leżały ciuchy, a w rogu stał na wpół uschnięty kwiatek. Po pokoju chodziła wysoka blondynka ubrana w kusą, różową piżamę i gadała przez telefon. Gdy przekroczyli próg, rzuciła Aghacie krótkie spojrzenie, otaksowała Scorpiusa od stóp do głów, uśmiechnęła się głupkowato, po czym jak gdyby nigdy nic wróciła do opowiadania o nowym toniku osobie po drugiej stronie słuchawki.
— Hej, Agnes. Mogłabyś zostawić nas na chwilę? — rzuciła Aghata, zupełnie ignorując konwersacje blondynki.
Zajęła miejsce na obrotowym, całkowicie zasłoniętym przez ciuchy krześle przy biurku, zamaszystym ruchem zrzuciła stertę książek, zeszytów oraz notatek na podłogę, po czym włączyła komputer.
Agnes przewróciła oczami, powoli podniosła z ziemi kubek z kawą i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami na dowidzenia. Scorpius zdołał jeszcze usłyszeć, jak mówi do telefonu coś, co brzmiało jak: „wariatka", „małolat" i „patologia".
— Uroki mieszkania w akademiku... — mruknęła Agatha, nie odrywając wzroku od ekranu. — Usiądź sobie. To może trochę potrwać.
Scorpius westchnął, rozglądając się po pomieszczeniu. Jedyne krzesło było już zajęte, więc zostało mu łóżko. Właściwie dwa, ale jedno wyglądało tak, jakby przeszło po nim tornado i pedantyczna strona Scorpiusa płakała na samą myśl, że mógłby go dotknąć. Niestety okazało się, że wybór łóżka numer dwa nie był o wiele lepszy, ponieważ gdy tylko zajął miejsce na miękkim materacu, stało się jasnym, że coś już wcześniej tam leżało. Przesunął się w bok, wyjmując spod pupy niebieski, koronkowy, biustonosz.
— To stanik Agnes. Weź go rzuć gdziekolwiek — oznajmiła Agatha, zerknąwszy z ukosa w stronę łóżka.
Scorpius westchnął ponownie. Złożył bieliznę tak, jak wydawało mu się, że się ją składa, po czym położył na półce. A podobno to chłopcy mniej dbają o porządek. On jakoś nie mógł sobie wyobrazić sytuacji, w której jego majtki fruwają po pokoju pełnym obcych ludzi.
— I co teraz? Znajdziesz go przez to urządzenie? — zapytał, starając się nie myśleć o majtkach, stanikach i bałaganie. Przynajmniej na razie.
Agatha kiwnęła głową.
— NowyPorządek96 to nick, taki pseudonim, którego używał pewien człowiek na blogu Mada. Swego czasu pisał okropne rzeczy na jego temat, próbował nastawiać ludzi przeciwko nam, takich okropności nigdy nie czytałam. Ale potem, na jakiś czas przed wypadkiem Amadeusza, przestał się udzielać na forum. Wszystko ucichło, a Mad kazał mi się nim nie przejmować...
— Może nawiązał z Magim kontakt.
— Może... Ale czemu Mad miałby na to przystać? Tego nie rozumiem... — Agatha zrobiła strapioną minę. Nie odrywając wzroku od ekranu, zaczęła wstukiwać coś na klawiaturze. — Tak czy inaczej, kiedyś usuwałam część jego komentarzy, zhackowałam konto na 4chanie, ale coś musiało zostać. W internecie nic nie ginie, każdy zostawia ślad. Rozumiesz?
— Nie — mruknął Scorpius zgodnie z prawdą.
Ledwo rozumiał, na czym polega obsługiwanie komputera i czym w ogóle jest internet. Jeśli Lily wiedziała, jak miało wyglądać poszukiwanie NP96 to, nie miał już wątpliwości, dlaczego kazała mu się spotkać z Agathą. Doskonale zdawał sobie sprawę, że sam nigdy by tego nie rozwiązał.
— I nie czuję potrzeby, aby zrozumieć — dodał, widząc, jak Aghata otwiera usta. — My nie używamy komputerów. Dla mnie to... magia. Ale Lily wierzyła najwyraźniej, że ty będziesz wiedziała, co zrobić, więc po prostu zrób to.
Sięgnął prędko po jedną z leżących na podłodze książek i oparł się o ścianę, zasłaniając twarz opasłym tomiszczem. Z jakiegoś powodu poczuł się nagle potwornie zażenowany i absolutnie nie chciał, aby Agatha to zauważyła. Nie wiedział, czy mu się udało, ale dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, pochylając głębiej nad komputerem.
— Oczywiście, że zrobię, mój jasnowłosy czarodzieju. Daj mi tylko trochę czasu.
„Trochę" w rozumieniu Agathy oznaczało najwyraźniej więcej niż w rozumieniu Scorpiusa, bo gdy ponownie się odezwała, za oknem panowała już wieczorna szarość, a on zdążył przeczytać cztery rozdziały książki o hobbicie mającym przeklęty, magiczny pierścień. Z początku sięgnął po nią wyłącznie dlatego, aby zająć czymś myśli i nie zwariować. Potem zorientował się, że musiała być naprawdę niezła, bo minuty faktycznie mijały szybciej, a wszechobecny bałagan przeszkadzał jakby trochę mniej. Rozluźnienie prysnęło jednak, gdy tylko usłyszał zaniepokojony głos Aghaty. Usiadł na skraju łóżka, odrzucając książkę i mimowolnie spinając mięśnie.
— To dziwne... nic nie rozumiem... — jęknęła, kręcąc głową.
Uniósł brwi i spojrzał na nią wyczekująco.
— Mam jego IP, znalazłam lokalizację, z której się logował, aby pisać komentarze, ale... — urwała, spoglądając na Scorpiusa przerażonym wzrokiem.
— Ale? — ponaglił ją, samemu odczuwając coraz większy niepokój.
— To w większości kafejki internetowe i... Szpital. Szpital w Północnym Manchesterze.
Scorpius zamarł. Czuł, jak chłodny dreszcz przechodzi wzdłuż jego pleców, a ciało wrze od środka.
— Czyli on tam był. W szpitalu.
— Był. Bywał. Albo jest. Może cały czas tam jest, a Mad... Boże, a Mad leży tuż pod jego nosem — pisnęła Agatha.
Ręce jej się trzęsły, usta drżały, oczy zaszły mgiełką. Była o krok od paniki, a skoro ona miała zacząć panikować, on musiał zachować spokój i myśleć logicznie.
Zaczął chodzić po pokoju, na zmianę nerwowo rozprostowując i zginając palce.
Istniała szansa, że porywacz trafił do szpitala w wyniku choroby, wypadku, czegokolwiek, co skazało go na dłuższy pobyt. Istniała szansa, że przychodził w odwiedziny, albo był dziwakiem lubiącym szpitale, co w chwili obecnej nie wydawało się Scorpiusowi aż tak dziwne, jak mogłoby się wydawać innej osobie. Istniała również szansa, że doskonale znał ten szpital i wiedział, że leczą tam Magiego. Istniała szansa, że przebywał tam do teraz i naśmiewał się z tego, jak błądzą po omacku, gdy on jest tuż pod ich nosem...
Na samą myśl o tym nachodziła go niepochamowana chęć rzucenia czymś w ścianę.
— To tylko spekulacje. Może akurat był chory, ale już wyzdrowiał, nie mamy pewności. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, jak się naprawdę nazywa, bez tego wiele nie zdziałamy— odparł siląc się na spokój.
— Włamałam się na dwa e-maile, są puste. Nic tam nie ma prócz powiadomień z bloga, musiał je założyć tylko po to. — jęknęła Agatha, po czym widząc skonfundowaną minę Scorpiusa, dodała: — E-mail, to poczta w internecie. Wysyła się nią listy, ale można mieć kilka kont. Kilka poczt. Znalazłam dwie, w żadnej nie ma nic, co by nam pomogło.
— Skoro są dwie, może być i trzecia — warknął Scorpius, po czym ugryzł się w język.
Twarz Agathy wyrażała czystą rozpacz. Nie dla niej powinien być niemiły, nie na nią był zły tylko na siebie. Za to, że nie zrobił nic i nic zrobić nie potrafił, że w tej sytuacji był tak bezradny, a bezradność ta przekształcała się we wściekłość, w przeświadczenie, że powinien wiedzieć wszystko, umieć wszystko, rozwiązać wszystko i wtedy byłoby dobrze. Miałby poczucie sprawczości, mógłby pokierować swoim losem, jej losem. A czuł się jak bezużyteczna marionetka i nie mógł nic. Nienawidził tego.
— Przepraszam... — westchnął, pocierając skronie. — Po prostu, skoro udało ci się już z dwoma, może znajdziesz też trzecią, z listami, które cokolwiek nam powiedzą. Może gdzieś o niej napisał... To tylko człowiek, ludzie popełniają błędy.
Agatha pokręciła głową.
— Są tylko powiadomienia, żadnej korespondencji, nie wiem... — urwała nagle, rzucając się do komputera. — Chyba że... o Boże...
Scorpius również pochylił się nad urządzeniem, obserwując w milczeniu, jak Agatha przesuwa palcami po klawiaturze z prędkością światła, a na ekranie wyświetlają się nowe rzeczy, potem kolejne i kolejne.
— Jest trzecia — wypaliła w końcu. — Podał ją do weryfikacji i odzyskiwania konta. Idiota. Ale hasło jest inne, chwilę potrwa, zanim je złamię.
Zacisnął pięści. Znów to samo. Oczekiwanie. Ostatnio nie robił nic innego. Czekał przy drzwiach Skrzydła Szpitalnego aż Lily się obudzi, czekał aż rodzice usną, by się wymknąć, czekał w szpitalu, aż pojawi się Agatha, czekał w jej pokoju aż złamie hasło... Powinien dostać Order Merlina za cierpliwość.
Położył się znów na łóżku, sięgnął po książkę o Hobbicie, ale tym razem w ogóle nie mógł się na niej skupić. Pragnął tylko, by to wszystko się w końcu skończyło, żeby zamiast leżeć, mógł coś zrobić i przestał w końcu czuć się tak okrutnie bezsilnym. Litery w książce rozmazywały się zabawnie, wentylator komputera buczał cicho, krople deszczu uderzały miarowo o parapet, Agatha w ciszy wpatrywała się w jasny monitor, a on znów czekał, czekał, czekał...
— Scorpius, Scorpius... Scorpius!
Otworzył oczy, przez moment nie wiedząc, co się dzieje. A potem dotarło do niego, że musiał zasnąć. Najwyraźniej wprawiał się w zasypianiu w beznadziejnych miejscach. Agatha stała nad nim cała rumiana z podekscytowania.
— Wstawaj. Złamałam hasło. Tym razem jest pełno wiadomości! Zobacz.
Zerwawszy się w pędzie z łóżka, dopadł do monitora. Przetarł oczy, czytając to, co wyświetlało się na ekranie. Agatha otwierała listy jeden za drugim, z coraz większym niedowierzaniem na twarzy. Treści były różne - potwierdzenia opłat, zamówień, korespondencja z lekarzami, pielęgniarkami i analitykami ze Szpitala dotycząca terminów spotkań i dostarczania wyników badań, tabele i zestawienia, nowinki medyczne.
— On tam pracuje... — jęknął Scorpius. — Ten potwór pracuje w Szpitalu, mogliśmy go mijać, mogliśmy go widzieć... — zacisnął zęby, bo naprawdę cieniutka granica dzieliła go od niepohamowanego wrzasku.
— Ale teraz już wiemy, jak się nazywa — stwierdziła Agatha z satysfakcją.
Starała się uśmiechać, choć widział, że ręce wciąż jej drżały. Okulary zsunęły się na czubek nosa, a gdy światło z ekranu padało na jej twarz, nietrudno było dostrzec sińce pod oczami i przekrwione białka. Znów dopadły go wyrzuty sumienia.
— Wszystkie wiadomości podpisuje jako Ernest R. Jest kilka faktur... — Otworzyła kolejny list, uprzednio filtrując pocztę. — Sprzęty laboratoryjne głównie dostarczane na adres Szpitala na nazwisko Richardson Ernest. Ostatni przed tygodniem. Mikrofalówka, perfumy i kosiarka spalinowa zamawiane pod Willows Lane na nazwisko Richardson Ernest. I jeszcze stare zamówienie na sprzęty medyczne sprzed ponad dwóch lat... ale to jest do Kilmahog i na inne nazwisko... Sungers. Mówi ci to coś? Gdzie w ogóle jest Kilmahog?
— W południowej Szkocji. I mówi bardzo dużo — odparł Scorpius.
Miał wrażenie, że całe jego ciało najpierw ścierpło, a potem naelektryzowało się w dziwny niewyjaśniony sposób, rozsadzając go od środka ciepłem i energią. Czuł jednocześnie wściekłość i trudną do opisania i równie trudną do opanowania nieadekwatną euforię. Miał wrażenie, że okropne wspomnienia próbowały przebić się do świadomości, przejąć na chwilę wladzę nad nim i jego emocjami, ale odgonił je prędko. Satysfakcja dawała mu teraz naturalną ochronę. Skarcił się w duchu, że nie wierzył w Agathę, jej komputer, mugolskie wynalazki i cały ten plan. Teraz już nie wątpił, bo wszystkie wątpliwości, jakie miał do tej pory prysły razem z tą jedną, starą fakturą.
— Serio? — Agatha zrobiła zdziwioną minę.
— Dwa lata temu Sungers razem ze swoim wspólnikiem porwali Lily, mnie i innych czarodziei do chaty na obrzeżach Kilmahog. Niektórych trzymali tam pół roku... Sprzęt medyczny... tak, zdecydowanie był im potrzebny, biorąc pod uwagę to, co robili — mruknął, zaciskając pięści i uśmiechając się gorzko.
Oczy Agathy zrobiły się olbrzymie. Zamrugała kilka razy, na przemian to zamykając, to otwierając usta.
— O matko... To porąbane... — powiedziała, gdy w końcu udało jej się zebrać słowa. — To dlatego szukaliście tego człowieka? Mad nie był pierwszy?
Skinął głową, choć tak naprawdę teraz nie chodziło już tylko o to. Scorpius nie uważał Edmura za szczególnie bystrego, ale to on jako jeden z niewielu chciał się z nim bawić, gdy inni uciekali, razem ćwiczyli latanie na miotle, wspinali się na drzewa i dałby sobie rękę uciąć, że Edmur sam, z własnej woli nie postanowiłby zamieniać się w krwiożerczego wilkołaka, mając do wyboru leki, spokojne życie i randki z Milą. Nie zaatakowałby Magiego, a Magi nie leżałby w śpiączce od blisko roku. Nie zasłużyli na taki los. Nikt nie zasłużył.
Może prócz Ernesta Richardsona.
— Wydrukuję ci to wszystko, daj to waszej policji, czy kogo tam macie — powiedziała Agatha, pochylając się na powrót nad komputerem.
Urządzenie ustawione na szafce obok niepościelonego łóżka zaczęło cicho buczeć.
— Jeśli mają wziąć na poważnie moje słowa, muszę powiedzieć, skąd to mam — westchnął Scorpius.
— Więc powiedz. Powiedz wszystko.
— I prędzej czy później ktoś z Ministerstwa zapuka do tych drzwi i wykasuje ci pamięć — stwierdził, czując się w obowiązku, aby uświadomić Agathcie z czym to się wiąże.
Nie miał wyboru. Złapanie Ernesta Richardsona było priorytetowe, a mimo to czuł się nie w porządku. On w tej kwestii nie zrobił właściwie nic, a osoba, dzięki której w końcu można ująć porywacza, miała zostać zapomniana. Sama miała zapomnieć. Skrzywił się na samą myśl o tym.
— Dobrze. Wiedziałam, na co się piszę — odparła Agatha. — Jeśli ten człowiek, a mamy prawie stu procentową pewność, że tak jest, wysłał Magiego na śmierć i więził twoich ludzi, zasługuje na karę. My zasługujemy na sprawiedliwość. Na samą myśl, że chodzi po szpitalu i w każdej chwili może wejść do sali Mada, chce mi się krzyczeć i płakać. Idź. Złapcie go jak najszybciej.
Wyjęła z drukarki plik kartek i podała je Scorpiusowi.
— A ty?
— Ja go znajdę w internecie. Zobaczę, jak wygląda, gdzie mieszka, co lubi robić, gdzie chodzi na spacery i co do cholery łączy do z Amadeuszem. Potem pójdę pod salę Mada i, jak Gwiezdne Wojny kocham, niech pan Richardson się modli, aby na mnie nie natrafić. — Uśmiechnęła się szeroko. — A jeśli chodzi o twoich ludzi, nie martw się. Tym razem będę przygotowana. Wasze ministerstwo nie ma bladego pojęcia o trzymaniu rzeczy w chmurze, co?
Wyjęła telefon z kieszeni, wyciągnęła rękę, ustawiając ekran na wprost siebie i nacisnęła czerwony przycisk.
— Agatho, to jest Scorpius. Jeśli nie pamiętasz, że nagrywałaś ten film i nie pamiętasz Scorpiusa, to znaczy, że wykasowano ci pamięć cholernym zaklęciem.
*
Wylądował gładko na nogach, czując jeszcze lekkie wirowanie w głowie towarzyszące każdej teleportacji. Zgiełk ulic Manchesteru, światła miasta i wiosenne, chłodne powietrze wymieszane ze spalinami i wonią metropolii zostały daleko za nim. Zamiast tego uderzyła w niego biel świetlówek oraz wątpliwie przyjemny zapach publicznej toalety.
Stojący obok Rudolf Yaxley spojrzał na zegarek.
— Dochodzi dziewiąta — burknął.
W języku Rudolfa Yaxleya oznaczało to, że wypada się pospieszyć, bo niedługo zamkną centrum handlowe, a wałęsanie się po zamkniętym centrum handlowym jest bardzo podejrzane. Scorpius znał Yaxleya jeszcze z czasów, gdy ten pracował z jego ojcem i bardzo dobrze umiał tłumaczyć jego burknięcia.
— Wiem — odparł, pchając drzwi kabiny.
Przeszedł przez obłożoną beżowymi kafelkami łazienkę, ignorując wąsatego, korzystającego z pisuaru mężczyznę i jego uporczywe, oburzone spojrzenie wędrujące od Scorpiusa do toczącego się za nim Yaxleya.
Otworzył kolejne drzwi i wyszedł na korytarz sporego, pięknie oświetlonego centrum handlowego. Mimo później pory wciąż kręciło się tu sporo osób: pary oglądające wystawy sklepowe, grupy nastolatków okupujące ławeczki między fontannami, rodziny z dziećmi obładowane ogromnymi siatkami pełnymi zakupów, czy elegancko ubrani mężczyźni załatwiający sprawy biznesowe nad kubkiem kawy. Nikt nie zwracał uwagi ani na nich, ani na znajdujący się po przeciwległej stronie sklep, na którego witrynie wisiała niezmiennie od wielu lat kartka: „Zamknięte z powodu remontu".
— Jeszcze raz dzięki, że mnie ze sobą zabrałeś — mruknął Scorpius, gdy znaleźli się już pod witryną owego sklepu.
— Gdybym nie musiał spotkać się z Potterem, to bym cię nie wziął — burknął Yaxley. — Ale jeśli Ernest Richardson naprawdę jest tym, kogo szukamy... To byłby wreszcie koniec tego bagna. A jeśli nie jest. Cóż, masz przechlapane.
Scorpius westchnął. Był pewien, że Ernest Richardson jest dokładnie tym, kogo szukali, jednak rozumiał, że Ministerstwo ma swoje procedury. Najchętniej ominąłby je wszystkie, poszedł do Szpitala w Północnym Manchesterze, potraktował Richardsona jakimś wymyślnym urokiem i w takim stanie odeskortował dopiero do aurorów. Nie, żeby nie brał tego pod uwagę, bo brał, ale rozsądek podpowiadał mu, że jest to równie satysfakcjonujące, co głupie. Procedur nie wymyślano bez powodu. Richardson mógłby potem twierdzić, że był zastraszany, szantażowany, pod wpływem uroku... Jeśli Scorpius chciał, aby wszystko przebiegło najszybszą i najmniej problemową drogą, nie mógł się z nim spotkać. Musiał zostawić to Ministerstwu, które aktualnie zajmowało się weryfikacją jego informacji, z tym tylko, że do rozpoczęcia akcji w terenie potrzebowali zgody szefa biura Aurorów.
I w ten oto sposób Scorpius wraz z Rudolfem Yaxleyem znaleźli się przy wejściu do Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Yaxley po to, aby zgarnąć pana Pottera znad łóżka córki, a Scorpius... Scorpius właściwie nie wiedział po co. Kierował nim impuls.
Tak czy inaczej, było już trochę za późno, by się wycofać. Rudolf podszedł do witryny remontowanego sklepu i stanął przed jednym ze zniszczonych manekinów, klepiąc w jego kierunku standardową formułkę o celu swojej wizyty. Scorpius pomyślał, że jeśli Yaxley zobaczyłby siebie z boku, z pewnością uznałby to, co robi za WYSOCE podejrzane.
Zresztą nie tylko on. Jedna z kobiet obdarzyła ich zdegustowanym spojrzeniem, więc Scorpius, starając się ratować sytuację, uśmiechnął się pobłażliwie, po czym wskazał na Rudolfa i popukał znacząco palcem w czoło. Na szczęście nim Yaxley zorientował się, co się dzieje, Manekin kiwnął głową, dając im znać, by przeszli przez szybę.
Gdy tylko przekroczyli witrynę, pusty sklep z rozpadającym się zapleczem zniknął, ustępując miejsca izbie przyjęć z rzędami kulawych krzeseł ustawionych pod obitymi boazerią ścianami. Pod sufitem unosiły się kule ze świecami, a jedynymi oznakami modernizacji tego miejsca były nowoczesne stoliczki z miejscami na różdżki i eliksiry oraz znajdująca się koło toalet maszyna do napojów z samonapełniającymi się kubkami. Rudolf Yaxley najwyraźniej jednak nie miał ochoty na nic do picia, ponieważ przeszedł przez izbę przyjęć prędkim krokiem i skręcił w stronę oddziału urazów pozaklęciowych. Z pewnością nie był tu po raz pierwszy, bo doskonale znał drogę i sprawiał wrażenie osoby świetnie wiedzącej, dokąd zmierza. Scorpius podążył za nim, z każdym krokiem czując się coraz mocniej poddenerwowany. Gdy przystanęli pod jedną z sal, a Yaxley zapukał do drzwi, Scorpius był już święcie przekonany, że przychodzenie tu było błędem.
— Panie Potter, mogę pana prosić? To ważne — burknął Yaxley, uchylając drzwi i wkładając głowę do środka.
Odpowiedziało mu krótkie, nieco zachrypnięte: „Oczywiście", a po chwili z sali wyłonił się ojciec Lily. Wyglądał bardzo marnie, oczy miał podkrążone, twarz poszarzałą, a szatę wymiętą.
— O co chodzi? — zapytał, zupełnie nie dostrzegając stojącego pod ścianą Scorpiusa.
— Sprawy służbowe Panie Potter. Mamy nowe informacje w sprawie porywacza. Bardzo ważne. Porozmawiamy w ustronniejszym miejscu?
Potter kiwnął głową, jakby odżywając. Wyprostował się, poprawił szatę i okulary, po czym odchrząknął cicho.
— Oczywiście. Drugie piętro?
Yaxley przytaknął, a Potter ruszył prędko korytarzem w kierunku schodów.
Scorpius obserwował, jak jego sylwetka znika za zakrętem i powoli przeniósł spojrzenie na Rudolfa, który nie ruszył się o krok. Zamiast tego robił dziwne znaki głową.
— O co ci chodzi? — westchnął Scorpius, rozcierając skronie.
— No właź — żachnął się Yaxley.
— Nie mogę.
— To po cholerę, żeś tu za mną przylazł?
Scorpius ścisnął wargi, splatając ręce na piersi. Właśnie. Po co przyszedł? Tak bardzo chciał ją zobaczyć, że zapomniał o tym, co sobie obiecał. Że zrobi to dopiero, gdy uzna, że jest godny. W jakikolwiek sposób. Tymczasem ostatnio czuł się bardziej bezradny niż wcześniej. Nie czuł się godny, nawet nie wiedział, co to mogło dokładnie oznaczać, co mógłby zrobić, aby to poczuć i czy poczuje kiedykolwiek.
Rudolf Yaxley sapnął ciężko, po czym złapał skołowanego i nic niespodziewającego się Scorpiusa za ramiona, siłą przesuwając go w kierunku drzwi.
— Bądźże mężczyzną! — wrzasnął, wpychając go do sali, po czym, nim Scorpius zdołał jakkolwiek zaoponować, zatrzasnął drzwi.
— Poinformowałem twojego ojca, że tu jesteś, więc nie marnuj czasu — dodał już zza ściany i człapiąc głośno, oddalił się korytarzem, zostawiając młodego Malfoya samego.
Samego. Scorpius przetarł twarz dłonią. Doskonale wiedział, że nie jest sam. Obrócił się powoli i serce mu zamarło. Na wąskim łóżku zaścielonym błękitną pościelą leżała Lily. Wyglądała prawie identycznie jak w jego śnie. Może była trochę bledsza. Może policzki miała bardziej zapadnięte, niż pamiętał. Brakowało jej rumieńców, które zawsze pojawiały się na jej twarzy, gdy ze sobą rozmawiali i uśmiechu, który tak...
Zacisnął zęby.
Pokój, w którym ją umieścili, nie wyglądał ładnie. Ściany były obdrapane, okna małe, a firanki brudne. Całość ocieplały jedynie obrazy zawieszone na zachodniej ścianie oraz bukiety świeżych kwiatów w wazoniku obok łóżka. On nie miał kwiatów. Nie miał nic. Stał przed nią, nie mając nic, tylko siebie i swój smutek, który w końcu ogarnął całe jego ciało.
Nie czuł już złości ani bezsilności, nie był wściekły, rozdrażniony, ani podirytowany. Dotarło do niego, że aż tak bardzo nie pragnie sprawiedliwości, że nie cieszy go zdemaskowanie Ernesta Richardsona, że wszystko co robił, robił dlatego, że jakaś jego część po cichutku wierzyła, że jeśli mu się uda, ona się obudzi. Nie wiedział, jak by miało do tego dojść, cały rozsądek i zdrowe myślenie podpowiadały, że to niemożliwe, a jednak teraz zrozumiał, że wierzył w to cały czas, całym swoim sercem. Wierzył w coś, co sam sobie wymyślił. Coś co było bzdurą, głupotą.
On był głupcem, a ona jego śpiącą królewną, której nie potrafił obudzić.
Serce drgnęło mu nagle, przez głowę przeszła myśl absurdalna. Sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął z niej fiolkę zielonego płynu. Uniósł brwi, patrząc przez chwilę na swoje znalezisko, jednocześnie zastanawiając się, jak bardzo nielogiczne było to, co planował zrobić. Z drugiej strony postanowił zrobić wszystko, wszystko, to znaczy również rzeczy absurdalne i głupie, a że już ogłosił się dzisiaj głupcem największym ze wszystkich - niczego nie ryzykował.
Wziął głęboki wdech. Więcej stacić nie mógł, nie miał więcej szans, ani pomysłów. Tylko jedną, ostatnią, abstrakcyjną i prześmiewczą wręcz szansę. Otworzył flakonik, podchodząc bliżej łóżka. Po plecach znów przebiegł mu dreszcz, tym razem przyjemnej ekscytacji. Nie było jak we śnie. Nie czuł się wcale zawstydzony. Wiedział, że zawstydzony byłby, gdyby nie spróbował i że tego by sobie nie wybaczył.
Spojrzał na Lily, czując przyjemne ciepło w klatce piersiowej. Patrzył na nią już tyle razy i zawsze było tak samo. Dobrze, miło, bezpiecznie, jak w domu, którego mu brakowało. Delikatnie odgarnął jej włosy z czoła, potem pogładził po policzkach, obojczyku, złapał za rękę. Ona również była ciepła, nawet teraz, cieplejsza niż ta jego.
Podniósł flakonik, po czym zamarł. Zza jego pleców dobiegło głośne piśnięcie, a zaraz po nim podniecone szepty.
— Zrobi to, zrobi!
— Mówiłam ci przecież!
Scorpius obrócił się, taksując ścianę morderczym spojrzeniem. Doskonale pamiętał ten irytujący głosik i wcale się nie pomylił. Z jednego z obrazów wyglądała Brunhilda Lieblick, aktualnie próbująca pośpiesznie zakryć się swym pierzastym wachlarzem. Obok stała jej namalowana koleżanka, pyzata czarownica w średnim wieku, okryta srebrną chustą z frędzlami.
— Co tu robisz? — warknął, wbijając wzrok w tę pierwszą.
— Co tu robisz, dostojna Brunhildo — poprawiła go, pusząc się niemiłosiernie. — Jestem, odwiedzam, doglądam, troszczę się...
Scorpius przewrócił oczami.
— Czekałam no na ciebie. Ciekawa byłam czy przyjdziesz. To obraz Alfiny Brandenbug, mojej dobrej przyjaciółki i wybitnej uzdrowicielki.
Alfina pomachała radośnie ręką, rumieniąc się przy tym, jak nastolatka.
— Przyszedłem. Mało tego, idę za twoimi radami, więc módl się lepiej, aby zadziałało, bo inaczej potnę twój obraz — mruknął Scorpius, ignorując Alfinę.
Brunhilda nabrała powietrza w płuca, nadymała poliki, po czym osunęła się w dół, udając omdlenie. Alfina zaczęła skakać wkoło, łapiąc się za głowę, a Scorpius oglądał ten marny teatrzyk z nieukrywanym zażenowaniem. W końcu Brunhilda podniosła się, kołysząc na boki i zacmokała głośno.
— Jeśli się nie uda, nie będzie to moja wina, tylko twojej marnej wiary. Muszę się upewnić czy nie stchórzysz i czy wierzysz — prychnęła, nieco urażona.
Westchnął głośno. Nie stchórzy. Ani teraz, ani nigdy więcej. Mógł być głupi, ale z całą pewnością nie tchórzliwy. Na to nie miał zamiaru sobie pozwolić. Jeśli Brunhildzie tak bardzo zależało, mogła sobie patrzeć, mogła się upewniać do woli. Jego obchodziła tylko jedna rzecz. Tylko jedna osoba.
— Wierzę — powiedział, unosząc flakonik do ust.
Zmoczył wargi eliksirem wiggenowym i pochylił się w stronę Lily. Na krótką chwilę zatrzymał się kilka centymetrów przed jej twarzą, próbując ogarnąć wzrokiem wszystkie drobnostki, które dostrzec mógł tylko z tak bliskiej odległości. Serce załomotało mu przyjemnie, ciepło wypłynęło rumieńcem. Dotknął delikatnie dłonią jej policzka, a potem swoimi ustami jej ust. Wiedział, że to nie pocałunek, że to tylko pozorna ekscytacja, bo wszystko, o czym myślał, wszystko, czego pragnął w tej chwili to, aby zadziałało. Aby obudziła się, otworzyła oczy i dała mu szansę, aby powtórzył to, co właśnie robił w normalnych warunkach.
Czekał więc z duszą na ramieniu, lecz nie działo się nic. Miłe kotłowanie w brzuchu ustąpiło piekącej guli rosnącej w gardle, lecz nie działo się nic. Ścisnął mocniej jej dłoń, powtarzał w duchu swoje pragnienie jak mantrę, lecz nie zadziało się nic...
Wyprostował się, patrząc, jak leży pogrążona we śnie tak samo mocno, jak pięć minut temu. Zupełnie nieświadoma jego desperackich poczynań. Nieświadoma tego, że właśnie stracił ostatnią nadzieję, a cała jego dusza płakała.
— To... dziwne. Dziwne no, tego się nie spodziewałam... — wydukała Brunhilda.
Mówiła coś jeszcze, ale jej nie słuchał. Nie miał ochoty niczego słuchać, niczego widzieć. Wyszedł z sali, próbując powstrzymać fale rozpaczy, jak w transie przeszedł oddział urazów pozaklęciowych, minął izbę przyjęć i szybę sklepowej witryny. Zatrzymał się dopiero na prawie pustym korytarzu mugolskiego centrum handlowego, gdy poczuł mocny uścisk na ramieniu.
Obrócił się, spoglądając prosto w szare tęczówki swojego ojca.
— Wracamy do domu. Jutro odstawię cię do szkoły — powiedział pan Malfoy, nie siląc się na żadne powitanie, a Scorpius nie miał siły się sprzeczać.
Właściwie nie miał siły na nic. Szedł, bo tak zaprogramowany miał mózg. Ciało poruszało się do przodu, choć on wciąż stał w tej przeklętej sali. Dziwnie to wszystko działało. Chciało mu się śmiać.
— Wiesz... — Ojciec zatrzymał się nagle, zerkając na niego z irytacją wymieszaną z dziwną troską. — Matka odchodziła od zmysłów. Martwiła się o ciebie... Ja się martwiłem.
Chrząknął, po czym ruszył dalej.
— Po prostu nie rób tego więcej.
Scorpius uśmiechnął się blado, patrząc przez ramię na oddalającą się, pustą witrynę sklepową.
— Przepraszam. Jestem strasznie głupi.
Nie mógł wiedzieć, że w momencie, w którym to mówił, Lily Potter otworzyła oczy i oddychając łapczywie, zaczęła zanosić się płaczem. Nie mógł wiedzieć, że gdy wchodził to kabiny męskiej toalety, aby teleportować się wraz z ojcem do posiadłości Malfoyów, Brunhilda Lieblick zaczęła skakać z radości, niemal zadeptując Alfinę w jej własnym obrazie w akompaniamencie okrzyków: „Wiedziałam!". Nie mógł wiedzieć, że chwilę później ledwo żywa Alfina obleciała wszystkie obrazy w Szpitalu Świętego Munga, roznosząc radosną nowinę, ani tego, że zaledwie dziesięć minut po tym, jak opuścił klinikę, wszyscy w środku wiedzieli, że Lily Potter wybudziła się ze śpiączki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top