3.14. Śpiąca królewna
Scorpius stał przed uchylonymi drzwiami skrzydła szpitalnego, od kilkunastu minut starając się zobaczyć oraz usłyszeć jak najwięcej i jednocześnie samemu pozostać niezauważonym. Co prawda odpowiednio wcześniej rzucił na siebie zaklęcie kameleona, ale i tak nie miał odwagi, by przekroczyć próg. Po pierwsze wątpił, aby jego umiejętności z zakresu maskowania dawały pełen oraz trwały kamuflaż. Po drugie, ilość osób zgromadzonych nad łóżkiem Lily Potter najzwyczajniej go przerażała.
Oprócz pani Pomfrey, dyrektora Flitwicka, profesor Vector i Slughorna w skrzydle szpitalnym zebrała się cała rodzina Potterów. Pod ścianą, obok uchylonego, sięgającego sufitu okna, przez które wpadało jasne światło dnia, stał Markus. Miał bladą, zmęczoną twarz, jasny płaszcz uzdrowiciela zarzucony na ramiona, strapioną minę i nieudolnie starał się wytłumaczyć coś wściekłemu, przerywającemu mu panu Potterowi. Pani Potter patrzyła tępo w przestrzeń, trzymając za rękę siedzącego na okrągłym, obrotowym krześle Albusa. Nauczyciele szeptali między sobą, a James Potter chodził tam i z powrotem wzdłuż rozsuniętego parawanu, za którym nieprzerwanie od blisko trzech tygodni spała jego siostra.
Scorpius był pewien, że nie byłby tam mile widziany.
Nie mogąc zdobyć się na wejście do środka, wciągnął powietrze i wytężył słuch.
— Miałeś jej towarzyszyć po to, aby nie doszło do TAKIEJ sytuacji, a teraz mi mówisz, że nic się nie da zrobić?!
— Tutaj. Tu nic więcej nie zdziałamy. Minęło dwadzieścia dni, wyczerpaliśmy dostępne możliwości. Dlatego najlepiej będzie, jeśli ją przeniesiemy... — tłumaczył Markus, dłonią starając się rozgraniczyć przestrzeń między sobą a panem Potterem. Sprawiał wrażenie opanowanego, choć Scorpius dałby sobie rękę uciąć, że głos mu drżał.
— Trzeba ją było przenieść na samym początku, zamiast liczyć nie wiadomo na co! Jak mogłem w ogóle na to wszystko pozwolić?! Jaki ja byłem głupi...
— Harry, spokojnie... — wtrącił się profesor Slughorn, który chwilę wcześniej skończył wyszeptywać długi monolog do ucha Flitwicka. Zakasawszy rękawy haftowanej złotą nicią atłasowej szaty w kolorze burgundy, uśmiechnął się nerwowo. — Ja sam również postulowałem za tym, by zostawić Lily w skrzydle szpitalnym, dopóki nie znajdziemy odpowiedzi na kilka pytań... Dopóki nie upewnimy się, co tak właściwie się stało. Zapewniam cię, że żadna pomyłka tu nie zaszła. Nie uważam, by moje umiejętności warzenia eliksirów leczących ustępowały choćby o krok umiejętnościom tych laików z Munga...
— Nikt nie odda Lily pod opiekę laikom. Zaufaj mi, Horacy, zajmą się nią najlepsi specjaliści — odparł chłodno Markus.
— Tak, tak, oczywiście, nie twierdzę, że wszyscy są źli... Jeden z moich byłych uczniów, Klemens Fonenbaum, pracuje na Oddziale Zatruć Eliksiralnych i Roślinnych. Do dziś pamiętam jego perfekcyjne antidotum na trucizny, zresztą cały podręcznik Libacjusza Borage'a miał w małym palcu. Genialny chłopak. I do tego ze świetnym wyczuciem smaku. Zawsze po powrocie z wakacji przywoził mi trufle Argentyńskie... cóż to był za rarytas...
— W każdym razie — odezwała się profesor Vector dostatecznie głośno, by zagłuszyć dalszy wywód profesora Slughorna — sami nic więcej nie zdziałamy, chyba mamy co do tego pełną zgodę.
Zaplotła ręce na piersi i powoli lustrowała wszystkich zebranych, aż nie odpowiedziało jej zgodne kiwanie głowami. Profesor Slughorn wyglądał co prawda na mocno oburzonego, lecz pod presją podirytowanej miny opiekunki Gryffindoru najwyraźniej nie śmiał owego oburzenia wyrażać na głos.
Zresztą trudno było mu się dziwić, nawet napięcie między panem Potterem a Markusem jakby zelżało, a Ginevra Potter przestała przypominać kukłę, puściła rękę Albusa i zaczęła stopniowo odzyskiwać naturalny koloryt skóry. A przynajmniej bardziej naturalny niż trupia zieleń, która jeszcze chwilę temu pokrywała jej twarz.
Pioruny tryskające z piwnych tęczówek profesor Vector nie robiły jednak wrażenia na namalowanej części czarodziejskiej gromady.
Pulchna kobieta koło pięćdziesiątki, zamieszkująca obraz zawieszony między gablotką z samofiltrującymi maseczkami, furgoczącymi inhalatorami i szpitalnymi kaczkami a łóżkiem Lily, prychnęła donośnie.
— Eliksir wiggenowy — rzekła, gdy już wszystkie dziewięć, a wliczając Scorpiusa dziesięć, par oczu zwróciło się w jej stronę. — Trzeba jej podać eliksir wiggenowy. Mówię to od samego początku, ale nikt mnie nie słucha!
Nadęła poliki i poczęła energicznie wachlować upudrowaną, pucołowatą twarz. Wyglądała jak wymalowane, wystrojone w falbanki prosię, któremu ktoś dla większej hecy założył na głowę perukę z lokami.
— Z całym szacunkiem do twojego wynalazku, Brunhildo, podanie eliksiru wiggenowego było pierwszą rzeczą, jaką uczyniliśmy z panią Pomfrey po przetransportowaniu Lily do skrzydła szpitalnego i absolutnie nic to nie dało — odparł Slughorn.
— Merlinie słodki! Jak ty nic nie rozumiesz! Źle! Nie zadziałało, bo wszystko zrobiliście źle! — wrzasnęła kobieta, wymachując w jego stronę czarnym, pierzastym wachlarzem.
Scorpius przybliżył się o krok i ostrożnie wychylił głowę, by lepiej jej się przyjrzeć. Był prawie pewien, że kiedyś natrafił na jej zdjęcie w talii kart z czekoladowych żab.
— Z całym szacunkiem, Brunhildo — powtórzył Slughorn wyraźnie już zafrasowany — jestem pewien, że znam odpowiednią recepturę oraz wskaźnik dawkowania...
— A idź mi z tym wskaźnikiem dawkowania! — prychnęła. — Na niczym się nie znasz! Tu nie chodzi o naukę. Chodzi o miłość! MIŁOŚĆ! Rozumiesz marny człowieczku? Czy mam ci całą legendę przedstawiać...?
Slughorn wyglądał tak, jakby się zapowietrzył. Najwyraźniej nikt w całym jego długim życiu nie ośmielił się nazwać go marnym człowieczkiem. A już z całą pewnością nie inny mistrz eliksirów — bo Scorpius, przeszukawszy zwoje pamięci, przypomniał sobie, kim jest kobieta z portretu. Brunhilda Lieblick, jedna z pierwszych certyfikowanych uzdrowicielek, wynalazła eliksir wiggenowy i poświęciła życie na badanie jego skutków. Podobno powszechnie uważana była za ekscentryczkę, a tuż przed śmiercią zupełnie zwariowała. Przynajmniej tak twierdził autor informacji na Kartach Czarodziejów.
Flitwick kaszlnął, pani Pomfrey pokręciła z pobłażaniem głową, James Potter z całych sił powstrzymywał się od śmiechu, a profesor Vector przewróciła oczami, po czym machnęła ręką w kierunku obrazu Brunhildy.
— Dobrze. Dziękujemy za twe cenne rady, Brunhildo, a teraz idź i zobacz czy nie ma cię czasem na obrazie w kwaterze profesora Longbottoma.
Brunhilda nadymała policzki, po czym z wielce urażoną miną zniknęła za ramą.
— Przepraszam za nią... Zazwyczaj się nie wtrąca — mruknęła pani Pomfrey, rozmasowując skronie.
Profesor Slughorn uśmiechnąwszy się uspokajająco, wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty zdobioną rubinami piersiówkę i pociągnął z niej sporego łyka, mamrocząc przy tym: „napój witaminowy". Scorpius śmiał przypuszczać, że nie tylko on w to nie uwierzył.
— O co właściwie jej chodziło? — zapytał Albus, gdy atmosfera w skrzydle szpitalnym wróciła do względnej normy.
— A kto to może wiedzieć. Brunhilda miała obsesję na punkcie swojego wynalazku. Zbierała wszelkie, nawet najmniej prawdopodobne mity i legendy, które go dotyczyły, a we wszystkie święcie wierzyła. Oczywiście my wiemy, że już wtedy jej umysł nie funkcjonował do końca tak, jak powinien... — zaskrzeczał profesor Flitwick. — Tak że tak... No, wróćmy lepiej do tematu Lily. Markusie, kiedy moglibyśmy ją przenieść do Munga?
— Przygotowaliśmy dla niej miejsce na oddziale urazów pozaklęciowych, bo po naszych wstępnych ustaleniach, uzdrowiciel pierwszej rangi, z którym się kontaktowałem, przyjął, że najbezpieczniej będzie traktować jej stan w kategorii klątw. Właściwie możemy zrobić to nawet dziś, ale ze względu na święta nie wiedziałem, czy nie lepiej poczekać...
— Nie — przerwał mu szorstko pan Potter. — Wystarczająco długo zwlekałeś.
Wyglądał, jakby resztkami sił powstrzymywał się przed rzuceniem w Uzdrowiciela żelazną miarką, która zajmowała większość ustawionego pod oknem stolika.
Scorpius też miał ochotę czymś rzucić. Dobrze wiedział, jak uparta potrafiła być Lily i że nikt siłą nie przymuszał jej do inwigilowania snów Magiego w tak ryzykowny sposób, a jednak łatwiej było kogoś oskarżyć i bodaj na chwilę pozbyć się głuchego poczucia bezradności.
Zacisnął pięści, starając się na powrót wziąć się w garść. Nie teraz. Teraz nie mógł pozwolić sobie na emocje.
— Harry, daj spokój, dobrze wiesz, że to nie wina Markusa — syknęła pani Potter, łapiąc męża za rękaw bordowego swetra.
— W porządku, nic się nie stało — zapewnił Markus, choć wydawał się nieco spięty. — W takim razie przekażę personelowi Świętego Munga, że przetransportujemy Lily dziś wieczorem. Czy to wszystko?
Vector i Flitwick skinęli głowami, po czym razem z szepczącym jakąś anegdotę o swoim znajomym uzdrowicielu pierwszej rangi Slughornem skierowali się w stronę wyjścia. W tym samym czasie Markus oraz pani Pomfrey zebrali stojące na etażerce fiolki z eliksirami i udali się w przeciwną stronę — do gabinetu szkolnej pielęgniarki.
Scorpius również ruszył się z miejsca. Zostanie nakrytym na warowaniu pod skrzydłem szpitalnym, w którym aktualnie leczono tylko Lily i podsłuchiwaniu rozmów przeznaczonych wyłącznie dla jej najbliższych, było jedną z ostatnich rzeczy, na jakie miał ochotę. Cofnął się o kilka kroków, kątem oka dostrzegając jeszcze, jak pan Potter obejmuje czule żonę i całuje ją w czoło, po czym przylgnął plecami do ściany. Nie miał zamiaru testować czujności trójki najbardziej doświadczonych nauczycieli.
Wziął głęboki wdech i wstrzymał powietrze do czasu, aż Flitwick, Vector oraz Slughorn zniknęli na korytarzu prowadzącym do Wielkiej Sali, a ich dyskusja na temat magicznej lobotomii, której mistrz eliksirów był najwyraźniej zagorzałym zwolennikiem, ucichła na tyle, by Scorpius nie mógł rozróżnić poszczególnych głosów.
Chwilę później ze skrzydła szpitalnego wyszli również Potterowie, zmuszając go do ponownego wtopienia się w ścianę. Z bliska mógł zobaczyć, że cała czwórka ma przekrwione, podkrążone oczy i poszarzałe ze zmęczenia twarze. Wyglądali jak uosobienie nieszczęścia i może gdyby nie wrodzona pamiętliwość oraz wciąż dające o sobie znać rozgoryczenie, Scorpiusowi byłoby żal nawet Jamesa Pottera. Tymczasem zamiast żalu czy współczucia czuł złość. Złość, którą chwilowo musiał okiełznać, by wystarczająco się skupić, i która wraz ze spadkiem napięcia powróciła znienacka, niosąc za sobą kalejdoskop emocji.
Gdy tylko Potterowie zniknęli za rogiem, uchylił z powrotem drzwi do skrzydła szpitalnego i zajrzał do środka. Łóżko Lily zasłonięto białym parawanem. Nawet nie mógł jej zobaczyć. Chciało mu się śmiać, chciało mu się płakać. Chciał krzyknąć, zwyzywać kogoś, wyrwać sobie włosy z głowy, ale czuł się zbyt pusty w środku, aby zrobić którąkolwiek z tych rzeczy. Miał wrażenie, że los kara go za głupotę. A może nie było żadnego losu, może to on sam się karał, w końcu nikt mu nie zabronił jej odwiedzić. Mógł po prostu wejść do środka, odsunąć parawan i usiąść przy jej posłaniu. Nie zrobił tego. Mimo że przychodził tu codziennie od blisko trzech tygodni, ani razu nie przekroczył progu skrzydła szpitalnego. Jakby oddzielała ich bariera spleciona z jego własnych wyrzutów sumienia. Za każdym razem, kiedy patrzył na sterylnie czystą, wypełnioną bielą salę, gdy jego wzrok padał na ten przeklęty parawan, a uszy próbowały dosłyszeć choćby cichy oddech leżącej za nim osoby, zastanawiał się „co by było, gdyby".
Co by było, gdyby James Potter nie wparował wtedy do nieużywanej sali zaklęć i nie spojrzał na niego w taki sposób, że Scorpius poczuł się niegodny i postanowił odpuścić. Gdyby uwierzył, że może być dobrym człowiekiem, że może być dobry dla niej i zaryzykował. Gdyby na ich ostatniej lekcji nie powiedział tych wszystkich okropnych słów. Gdyby zamiast uciekać ze strachu przed swoimi uczuciami oraz tym, co mogą za sobą nieść, po prostu je zaakceptował. Gdyby nie zniechęcał do siebie Lily w tak paskudny sposób, a zaczął o nią walczyć...
A potem przychodziło pytanie najgorsze ze wszystkich pytań, jakie kiedykolwiek sobie zadawał, powodujące, że żółć podchodziła mu go gardła: Co jeśli nigdy nie będzie mu dane się tego dowiedzieć? Jeśli nie dostanie drugiej szansy, Lily się nie obudzi, a ostatnimi słowami jakie do niej wypowiedział, będą te rzucone bezmyślnie pod wpływem zazdrości?
Nie mógł na to pozwolić. Nie ważne, że Slughorn, Flitwick i zgraja uzdrowicieli załamywała ręce, nie ważne, że przenoszono ją do Świętego Munga. On nie miał zamiaru się poddać. Nie tym razem.
Spojrzał ostatni raz na jasny parawan, którego materiał falował lekko trącany wpadającym przez okno wiatrem.
— Następnym razem, gdy się zobaczymy, będę innym człowiekiem. Lepszym, odważniejszym. Obiecuję — szepnął.
Zamknął drzwi, zrobił krok do tyłu i w tym samym momencie na coś wpadł. Przez moment miał wrażenie, że strumień gorącej wody zalewa jego głowę, by po chwili uświadomić sobie, że to żadna woda — po prostu rzucone wcześniej zaklęcie kameleona przestało działać.
Odwrócił się prędko i stanął twarzą w twarz z Emilly. Miała zdenerwowaną minę i błękitną walizkę w ręku.
— No tak — westchnęła podirytowana. — No tak. Mogłam od razu tu przyjść. Zdajesz sobie sprawę, że czekam na ciebie od dwudziestu minut?
Scorpius mimowolnie uniósł w górę brew, na co Emilly przewróciła oczami.
— Umówiliśmy się o dwunastej przy wyjściu. Herbaciarnia? Przed powrotem do domów? Kojarzysz coś?
— Straciłem ochotę na herbatę — mruknął, łącząc fakty. Były tak absolutnie nieistotne, że wyparł je z pamięci.
W tym roku uczniowie mogli udać się na przerwę wielkanocną bezpośrednio z Hogsmeade. Wystarczyło, że wraz z rodzicem bądź opiekunem odmeldują się u stacjonującej cały długi weekend w czarodziejskim miasteczku profesor Deprim. Scorpius śmiał przypuszczać, że takie udogodnienie, którego pomysłodawczynią była sama nauczycielka transmutacji, nie ma za wiele wspólnego z troską o uczniów, za to wiąże się bezpośrednio z nowym pracownikiem administracyjnym Trzech Mioteł, do którego profesor Deprim robiła maślane oczy. Nikt jednak nie narzekał na powody przedsięwzięcia. Po dwóch szarych, deszczowych tygodniach niebo w końcu się rozpogodziło, temperatura wzrosła, a możliwość połączenia powrotu do domu ze spędzeniem czasu w słonecznym Hogsmeade wszystkim była na rękę. Początkowo Scorpiusa również cieszył taki stan rzeczy. Ojciec miał go odebrać dopiero wieczorem, więc Scorpius zdążyłby jeszcze kupić prezent dla mamy u Drewisza i Bangesa oraz nowe pióro u Scrivenshafta dla siebie. No i poświęciłby trochę czasu Emilly, bo ostatnio zapominał o jej istnieniu wyjątkowo często. Nie robił tego celowo. Całkiem lubił Emilly, przynajmniej na tyle, by nie traktować jej obecności jako czegoś uciążliwego, i wiedział, że zasługiwała na lepsze traktowanie. Po prostu stan Lily Potter, jej zdrowie oraz w ogóle wszystko, co się z nią wiązało, absorbowały większość jego myśli. Nie potrafił i nie chciał tego zmieniać.
Emilly przestąpiła z nogi na nogę, lecz jej mina jakby złagodniała. Zerknęła w kierunku zamkniętego wejścia do skrzydła szpitalnego.
— Stanie przed tymi drzwiami i ukrywanie się przed światem nie wrócą jej zdrowia, wiesz o tym, prawda?
Zacisnął usta. Wiedział. Z tym że tu nie chodziło wyłącznie o czuwanie, o katowanie siebie i pokutę. Przede wszystkim obserwował, słuchał, analizował, planował.
— Ja też się o nią martwię, naprawdę. Nie zapomniałam o tym, co dla mnie zrobiła. Gdybym mogła, zrobiłabym co w mojej mocy, żeby pomóc. Ale nie mogę. Zamartwianie się jest bez sensu. Musimy zaufać nauczycielom i uzdrowicielom. Być dobrej myśli...
Problem w tym, że on tak nie uważał. Miał wrażenie, że ta sprawa osobiście go dotyczy i niezależnie od tego co się działo i co będzie się dziać, niewidzialna nić spleciona jakąś nieludzką mocą, wiążąca go z Lily pozostanie nietknięta. Że zrobienie czegoś jest, było i będzie jego obowiązkiem.
— Nie rozumiesz — westchnął. — Tego się nie da zrozumieć. Ja sam nie do końca rozumiem...
Emilly uniosła w górę brwi i przez moment patrzyła na niego w milczeniu. Gdy w końcu się odezwała, brzmiała tak, jakby z trudem trzymała rozgoryczenie i złość gdzieś na końcu języka.
— W porządku. W takim razie pójdę nic nie rozumieć do wielkiej sali. Może będzie mi łatwiej to znieść, pijąc popołudniową latte. Ale ostrzegam, że jeśli się nie pojawisz do pierwszej, jadę do Hogsmeade sama.
To powiedziawszy, odwróciła się na pięcie i ruszyła wschodnim korytarzem. Z oddali słychać było gwar uczniów opuszczających zamek. Część rozsiadała się na błoniach, śmiejąc się i pokrzykując radośnie, a część zapewne szła dalej, do magicznego miasteczka, aby spotkać się z rodzicami i spędzić nadchodzące święta w rodzinnym gronie.
Scorpius nie czuł ani radości, ani chęci, by przebywać w posiadłości Malfoyów dłużej niż to konieczne, lecz musiał wydostać się z Hogwartu.
Nie chciał również niepotrzebnie się kłócić, dlatego postanowił poczekać kilka minut i dać Emilly czas na dotarcie do wielkiej sali, nalanie sobie kawy oraz względne uspokojenie się. Usiadł na podłodze i odchyliwszy głowę do tyłu, oparł ją o kamienny mur. Przymknął powieki z zamiarem odpłynięcia myślami w jakieś przyjemniejsze rejony, na przykład do domku ciotki Andromedy, gdy z góry dobiegło go ciche chrząknięcie. Jedno, drugie, trzecie. A każde coraz głośniejsze. Odsunął się od ściany i odwróciwszy się, podniósł wzrok.
Z otoczonego złotą ramą obrazu martwej natury, spoglądała na niego Brunhilda Lieblick. Trzepotała rzęsami, jednocześnie robiąc konspiracyjne miny, co wyglądało tragikomicznie.
— Pssst, młodzieńcze, zbliż się no do mnie — wyszeptała, ponaglając go odzianą w koronkową rękawiczkę dłonią.
Wyciągnęła różowiaste usta w uśmiechu, a część białych loków nakryta mantylą opadła jej dziwacznie na czoło, ukazując siwe włosy na czubku głowy. Scorpius poczuł wewnętrzne zażenowanie. Cofnął się o krok, co absolutnie nie zniechęciło zarumienionej Brunhildy. Po prostu przestała wymachiwać ręką.
— Często cię tu widuję, chłopcze! Porozmawiajmy no. To twoja przyjaciółka tam leży? Dziewczyna? Ukochana?
Scorpius zmarszczył brwi. Jakoś pytania szalonej, martwej od dziesięcioleci czarownicy wyjątkowo podziałały mu na nerwy. Poczuł nieprzyjemny skurcz w brzuchu. Nawet nie wiedział, co miałby odpowiedzieć. Postanowił więc nie odpowiadać nic. Bez słowa ruszył przed siebie, modląc się w duchu, by Emilly wypiła już tę kawę i uspokoiła się na tyle, żeby dać mu święty spokój. Niestety, Brunhilda najwyraźniej uczepiła się na dobre, bo przełaziła między obrazami, wlokąc się za nim jak cień.
— Nie uciekaj no. Po co te nerwy? Chcę pomóc, jak Merlina kocham. Tamci zaślepieńcy nie chcą mnie słuchać, a ja wiem, jak dziewkę uratować. Mam pomysł. Pomógłbyś kochaneczku, skoro ci na niej zależy!
— Eliksir wiggenowy. Tak, wiem, słyszałem — warknął Scorpius. — Tylko że profesor Slughorn NAPRAWDĘ podawał Lily ten eliksir. Twój pomysł to klapa.
— Dla ciebie „pani pomysł", młodzieńcze! — obruszyła się Brunhilda, odtrącając łokciem zszokowanego pazia z pawim piórem zajmującego malowidło z siedemnastego wieku. — Slughorn może i zna ingrediencje, lecz jego umysł jest sztywny niczym skała. Nie bierze pod uwagę, że liczy się nie tylko receptura, ale również sposób podania no! A ja znam tę przypadłość. Magiczną śpiączkę umysłu. Ktoś kiedyś już w nią zapadł. I się OBUDZIŁ.
Scorpius zwolnił tempa. Jego rozum zdążył podsunąć kilka solidnych argumentów, dla których nie powinien wdawać się w rozmowę ze zdziwaczałą, martwą czarownicą. Nie powinien się zatrzymywać. Ale i tak to zrobił. Zerknął na Brunhildę. Stała w obrazie przedstawiającym suto zastawiony stół. Otarła jedwabną chustką spocone czoło i sapnęła głośno. Zza namalowanego kredensu wyglądała przestraszona guwernantka, zerkając to na nieproszonego gościa, to na Scorpiusa.
— Niemożliwe. Gdyby tak było, ktoś już z pewnością by to połączył. Flitwick, Vector, Uzdrowiciele...
— Oni myślą, że to bajka — prychnęła Brunhilda, machając pierzastym wachlarzem z prędkością światła. Jasny puder spływał jej po twarzy. Najwyraźniej siedzenie w swojej ramie źle rzutowało na kondycję. — Wszyscy myślą, że to bajka. Mylą się. Znasz, młodzieńcze mój drogi, historię królewny Aurory?
Zajęło mu chwilę, by zrozumieć pytanie starej czarownicy, znaleźć powiązanie z ich rozmową oraz zorientować się, że to nie żart. To znaczy — to z pewnością był żart, po prostu Brunhilda nie wiedziała, że żartuje. Chyba każdy znał historię królewny Aurory, ponieważ cieszyła się ona niezwykłą popularnością. Wśród zbiorów bajek. Dla dzieci. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać.
— Oho. Widzę to. Widzę, jak na mnie patrzysz. Myślisz, że zwariowałam! — wrzasnęła czarownica. — Pamiętaj, że każda legenda ma w sobie ziarno prawdy! Królewna Aurora nie ukłuła się żadnym wrzecionem. Zła wiedźma, która obrała sobie za cel zniszczenie panującej ówcześnie dynastii magów, powiesiła nad łożem królewny Łapacz snów. Paskudny, nasączony czarną magią, splątany z tysięcy koszmarów, wśród których pogubiłby się najznamienitszy czarodziej. Świadomość Aurory zawędrowała zbyt głęboko, nic nie było w stanie jej obudzić. Nic, prócz pocałunku ukochanego. I eliksiru wiggenowego oczywiście, skroplonego na ustach księcia.
Scorpius westchnął głośno. Zaczął żałować, że przystanął, że wdał się w tę idiotyczną rozmowę i, co najgorsze, że zrobił sobie nadzieję. Odgarnął włosy wpadające mu uporczywie do oczu, po czym ruszył dalej, pragnąc jak najszybciej znaleźć się gdzieś, gdzie nie będzie obrazów — najlepiej na zewnątrz.
— Nie wierzysz mi, co? — syknęła Brunhilda, nie dając za wygraną.
Łypnęła na niego zza akwarelowego drzewa w stylu impresjonistycznym i również pomknęła dalej, o mało nie wpadając do rwącej rzeki przecinającej kolejny pejzaż. Jej upór był godny podziwu.
— Oczywiście, że nie wierzę.
— I tu jest pies pogrzebany! Oprócz eliksiru potrzebna jest wiara! I miłość! Nie te wasze zamknięte umysły. Tchórzysz, młodzieńcze! Trzęsiesz się ze strachu, że mogłabym mieć rację!
Przyspieszył kroku. Miał ochotę bardzo dobitnie oświadczyć Brunhildzie, żeby się odczepiła i zaczęła leczyć, ale powstrzymał się resztkami sił. Bądź co bądź wciąż uważano ją za jednego z najznamienitszych wynalazców i należała jej się odrobina szacunku. Na szczęście malowidło z rwącą rzeką było ostatnim znajdującym się na korytarzu, dalsze ściany, aż do głównego holu, ozdabiały średniowieczne tapiserie i rzeźbione świeczniki.
— Świetnie! Przynajmniej przekaż moją radę komuś odważniejszemu! Na przykład temu wysokiemu brunetowi z Ravenclawu, który zawsze taszczy ze sobą aparat. Ostatnio się tu kręcił! Może on ją odczaruje, tchórzu ty jeden! — wrzasnęła Brunhilda, przyklejając się do pozłacanej ramy i wymachując wachlarzem.
Scorpius przystanął nagle, puls mu przyspieszył, żołądek znów się ścisnął. Miał wrażenie, że w jego głowie doszło do niekontrolowanej eksplozji, że stopniowo każda cząstka jego ciała zaczyna płonąć, gotować się, dusić, a on nie jest w stanie tego okiełznać. Kiedy na powrót zmusił nogi do pracy, cały już wrzał.
Wpadł do wielkiej sali z zamiarem jak najszybszego odmeldowania się u któregoś z nauczycieli i wyjścia na zewnątrz. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem, uspokoić się i zacząć kpić z własnej reakcji. A potem dostrzegł Carla Jonsena podnoszącego się od stołu Krukonów, gapiącego się na niego z miną niewiniątka i wszystkie zamiary poszły w pizdu.
Jak w transie ruszył w jego stronę. Nie słyszał radosnych rozmów uczniów, wybuchów śmiechów, mlaskania małolatów zajadających prowiant na drogę. Nie widział już nauczycieli ani obserwującej go znad kubka kawy Emilly. Przed oczami miał tylko i wyłącznie Jonsena, jego idiotyczny uśmiech, dziwaczną czapkę, granatowy sweter oraz bezczelne, ciemne oczy. Prędzej by zginął, niż żył ze świadomością, że ten człowiek mógłby zamoczyć wargi w eliksirze wiggenowym, a potem zrobić to, o czym paplała Brunhilda.
— O, Scorpius, właśnie miałem cię szukać. Nie wpuścili mnie do Lily, wiesz może, co... — zaczął Carl, gdy dzieląca ich odległość zmniejszyła się wystarczająco, by mogli porozmawiać.
Nie dokończył. Nim to zrobił, Scorpius wziął potężny zamach i z całej siły uderzył go w twarz.
*
Pan Malfoy stał przy ladzie w Trzech Miotłach, sącząc powoli herbatę z lodem. Od czasu do czasu wymieniał uprzejmości z innymi, czekającymi na swoje pociechy rodzicami, albo witał chłodno ze znanymi mu czarodziejami zamieszkującymi Hogsmeade, którzy po pracy postanowili odstresować się przy szklaneczce czegoś mocniejszego. Ze Scorpiusem nie przywitał się w ogóle.
— Słyszałem, że wdałeś się dziś w bójkę — stwierdził na dzień dobry, wbijając w syna podirytowane spojrzenie.
Scorpius wzruszył ramionami.
„Bójka" z pewnością nie była adekwatnym słowem do opisania tego, co zaszło w wielkiej sali. Po uderzeniu w twarz Carl Jonsen zachwiał się, stracił równowagę i poleciał na zastawiony przekąskami stół. Potem złapał się za nos i zaczął wykrzykiwać rzeczy w stylu: „ Zwariowałeś?!", „O co ci chodzi?!" plus kilka przekleństw, lecz nim w pełni odzyskał rezon, Scorpius był już przy wyjściu na błonia i odmeldowywał swoje wyjście do Hogsmeade u Hagrida.
Z jednej strony było mu wstyd, że nie potrafił się kontrolować, a z drugiej z chęcią przywaliłby Jonsenowi raz jeszcze.
— Jeśli ktoś ci dokucza, jeszcze dziś zgłoszę to dyrektorowi Flitwickowi. Nie ujdzie mu na sucho — powiedział pan Malfoy. Odłożył szklankę na blat i położył obok niej kilka sykli.
Scorpius zaczął się zastanawiać, czy dosłyszał w głosie ojca nutę troski, czy tylko mu się zdawało.
— Nikt mi nie dokucza. Umiem o siebie zadbać — mruknął, przeciskając się przez tłum czarodziejów w stronę profesor Deprim.
Stała koło wejścia na zaplecze. Miała na sobie elegancką szatę, błyszczące pantofle, usta pomalowała na wyraźny śliwkowy kolor, a w ręku trzymała listę uczniów teleportujących się do domów na święta, choć bardziej niż odhaczanie nazwisk absorbowała ją rozmowa z brodatym, muskularnym mężczyzną w średnim wieku. Na widok Scorpiusa uśmiechnęła się wyraźnie rozkojarzona, po czym podała mu listę, pióro, a przy okazji również swój identyfikator i ulotkę „wieczoru z mandoliną dla par".
Zwrócił jej identyfikator oraz ulotkę, postanawiając kulturalnie nie skomentować tej pomyłki, podpisał się przy nazwisku „Malfoy" i przekazał pióro ojcu.
— Właśnie widzę, jak umiesz. Ludzie nigdy nie spojrzą na nas przychylniej, jeśli dajesz się ponieść takim pierwotnym zapędom — warknął pan Malfoy. — Dobrze, że są święta. Może zapomną przez ten czas i nie trzeba będzie nikogo przepraszać...
Scorpius pomyślał, że nie przeprosiłby Carla Jonsena, nawet gdyby grożono mu Cruciatusem, ale postanowił to zachować dla siebie. Przystanął w progu, obserwując, jak ojciec stawia parafkę we wskazanym miejscu, po czym oddawszy profesor Deprim listę, rzuca kilka frazesów odnośnie jej kapelusza.
— Przed powrotem do domu muszę jeszcze iść na Pokątną — powiedział, gdy w końcu znaleźli się na zewnątrz.
Miał szczerą nadzieję, że ojciec nie będzie dopytywał, po co ta wizyta i dlaczego teraz. Może martwiłby się bardziej, gdyby kiedykolwiek o coś pytał. Pan Malfoy nie miał jednak tego w zwyczaju. Tak samo jak nie obchodziło go, dlaczego on, jego syn, postanowił przywalić innemu uczniowi w twarz, jak się z tym czuje i czy nie potrzebowałby czasem porozmawiać, tak samo nie interesowały go powody, dla których Scorpius chciał odwiedzić przed zmrokiem ulicę Pokątną.
— Nie będę na ciebie czekał. Nie mam czasu — warknął, łapiąc go za ramię.
— W porządku, wrócę siecią Fiuu.
— Tylko bądź przed dziewiątą, bo matka umrze z nerwów.
Scorpius skinął głową, po czym poczuł silne szarpnięcie, żołądek zawirował, a grunt uciekł spod stóp. Wylądował gładko na brukowanej ulicy, tuż obok Centrum Handlowego Eeylopa, sprzed którego dochodziło głośne pohukiwanie sówek zajmujących najróżniejszej wielkości klatki zawieszone przy stropowej belce sklepu. Obrócił się dokoła, lecz ojca już nie było. Zostawił go i teleportował się z powrotem, prawdopodobnie do pracy, co Scorpiusowi w tej chwili szczególnie pasowało.
Tak naprawdę docelowo wcale nie planował zostać na Pokątnej. Po prostu jeśli powiedziałby, że musi odwiedzić ulicę Śmiertelnego Nokturnu, wzbudziłby niepotrzebne podejrzenia, a komplikacji chciał uniknąć za wszelką cenę — i tak musiał odstawić całą tę szopkę z nagłym pragnieniem spędzenia Wielkanocy w rodzinnym gronie, aby się tu dostać.
Przeszedł wzdłuż ściany obklejonej plakatami reklamowymi majowego koncertu „Cen tour band", z których mrugał go niego białowłosy facet z blizną przy prawym oku, prędko wstąpił do Magicznych Dowcipów Weasleyów, gdzie kupił paczkę „drażetek świadomego snu", po czym minął liczącego knuty malutkiego Czarodzieja śmierdzącego na kilometr Ognistą whisky i skręcił w wąską, boczną uliczkę, otoczoną z dwóch stron starymi, wysokimi kamienicami tak, że niezależnie od pory dnia panował w niej chłodny półmrok.
Według „Katalogu Magicznych Sklepów w Londynie" Strach Się Bać powinno być czynne do dziewiętnastej. Miał więc jeszcze prawie godzinę, aby zastać tam Teodora Switcha. Mimo tego nie przestawał się denerwować. Do głowy przychodziły mu dziesiątki zmiennych, które przy odrobinie pecha zepsułyby cały plan. Pan Teodor mógł przecież zachorować, wyjechać w poszukiwaniu unikatów do asortymentu sklepu, albo najzwyczajniej w świecie zrobić sobie wolne. Na szczęście, gdy tylko Scorpius przekręcił klamkę w kształcie głowy lwa, a drzwi do Strach Się Bać otworzyły się ze skrzypem, okazało się, że niepotrzebnie się stresował.
Pan Teodor stał za ladą, przeglądając jakąś opasłą, bardzo starą księgę. Nie zmienił się prawie w ogóle, wciąż miał niebotycznie długą, rzadką, siwą brodę, kościste, wątłe ramiona i pełno zmarszczek na twarzy.
Gdy tylko dostrzegł Scorpiusa, jego oczy rozszerzyły się, a usta wyciągnęły w uśmiechu.
— Panicz Scorpius! Co za niespodzianka! Co nowego? Jak nauka?
— Dziękuję, nie najgorzej. A co u pana? — zapytał Scorpius, schylając nieco głowę, aby nie zahaczyć o zwisającą z sufitu czaszkę wypchaną intensywnie pachnącymi ziołami.
— Spokojnie. Ale to chyba dobrze, po tamtych wydarzeniach... po tym porwaniu, zacząłem cenić sobie spokój — zaśmiał się ochryple. — Ostatnio mam trochę dodatkowej pracy, to też pomaga. Zapomnieć.
Odsunął od siebie księgę i splótł dłonie. Scorpius zauważył, że na pożółkłych stronach prócz zapisanych drobnym makiem liter znajdują się również rysunki śpiących ludzi.
Jakby potrzebował więcej dowodów na potwierdzenie wysnutej teorii.
— Przechodził panicz tylko, czy wpadł na zakupy? Sprowadziłem ostatnio kamienie runiczne z Kenii. Te tutaj wspaniale wzmagają koncentrację, przydałyby się może przed SUMami, bo z tego, co pamiętam, zdaje panicz w tym roku...
Wskazał dłonią półkę za swoimi plecami, na której obok zaschniętej ręki oraz migoczącego diademu z szafirami leżały szare bryłki w całości ozdobione maleńkimi grawerowaniami.
O ile ogólnie Scorpiusowi bardzo zależało na dobrych wynikach egzaminów, o tyle akurat w tym momencie były jedną z ostatnich rzeczy, o jakich myślał.
— Właściwie jestem tu z powodu Łapacza Snów. Słyszałem, że to pan miał się nim zająć... — mruknął, starając się sprawiać wrażenie absolutnie pewnego swych słów.
Tak naprawdę pewności nie miał żadnej, jedynie przypuszczenia, jakie mógł wysnuć po podsłuchaniu kilku rozmów.
Mina pana Teodora zrzedła momentalnie. Wyglądał teraz na mocno zakłopotanego.
— Skąd... eh, nieważne. Robię, co mogę, ale zdjęcie magii z Łapacza Snów to wyjątkowo delikatna sprawa. Każde uszkodzenie połączeń może skutkować szaleństwem, właściwie nie jestem pewien, czy to w ogóle możliwe. Kontaktowałem się z moim przyjacielem z plemienia Szklanych Wilków, ma mnie odwie...
— Muszę go na chwilę pożyczyć — przerwał mu Scorpius.
Przewertował wszystkie księgi w bibliotece, także te w dziale ksiąg zakazanych, mogące rzucić mu trochę światła na szanse wyplątania Lily Potter z niekończącego się snu. Nie było ich dużo, ale autorzy wszystkich jednogłośnie twierdzili, że zdejmowanie magii z przedmiotów tego typu jest w teorii właściwie niemożliwe. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że stojący przed nim mężczyzna z pewnością wie na ten temat o wiele więcej niż on po przeczytaniu kilku pozycji, w końcu od lat specjalizował się w zaklętych przedmiotach, nie bez powodu to właśnie jemu powierzono Łapacz Lily i jeśli komuś miałby się udać, to właśnie jemu. Scorpius nie potrafił zdjąć klątwy z tak potężnej rzeczy, znał swoje ograniczenia i nie miał zamiaru porywać się z motyką na słońce. To samo tyczyło się eliksirów uzdrawiających oraz leczących ziół, nad którymi pracowali Uzdrowiciele. Mógł jednak zrobić coś, czego oni zrobić nie mogli.
Pan Teodor wytrzeszczył oczy.
— Co...? Po co? Nie... To niemożliwe. Przykro mi. Z całą sympatią do panicza, to absolutnie niemożliwe — wyjąkał, kręcąc głową.
— Możliwe — stwierdził Scorpius, pochylając się nad ladą. — To zależy tylko od pana. Lily wciąż jest właścicielką, prawda? Proszę jej pozwolić wejść w moje sny. Wyciągnę ją stamtąd.
— To nie takie proste, adresatem Łapacza ciągle pozostaje pan Amaseusz Lesie! — wypalił pan Teodor, cofając się o krok, bo Scorpius prawie stykał się z jego nosem.
— Nonsens. Istnieje coś takiego jak użycie łączne. Czytałem o tym, opisano dwa przypadki przemieszczania się między adresatami.
— Tak, ale to zadziała tylko, jeśli...
— Jeśli już wcześniej używano na tej osobie Łapacza Snów — dokończył Scorpius, na powrót prostując plecy. — Tak się składa, że spełniam ten warunek. Prawdopodobnie jako jedyny.
Pan Teodor zamrugał zaskoczony, mnąc nerwowo koniec swojej długiej brody.
— Mimo tego... Nie mogę tak, bez niczyjej zgody... bez niczyjej wiedzy... Panicz nie zdaje sobie sprawy, jakie mogą być konsekwencje, jeśli się nie powiedzie...
Scorpius zacisnął ręce na blacie, świdrując wzrokiem starego czarodzieja. Oczywiście, że wiedział o ryzyku. Jeśli pozwoliłby sobie zajść za daleko w marach, jeśli rozmazałaby mu się granica dzieląca to, co rzeczywiste od tego, co wyobrażone... Nie tylko podzieliłby los Lily, ale utrudnił i jej, i tak wyjątkowo już niemożliwe, wybudzenie. A tego by nie zaryzykował. Dlatego kupił drażetki świadomego snu, dlatego chciał zrobić to tu, przy najlepszym specjaliście, który mógłby go wybudzić... Ale jeśli ten odmawiał... Cóż, Scorpius był gotowy znaleźć kogoś innego.
— Zdaję sobie sprawę. Doskonale zdaję sobie sprawę. Więc teraz niech pan sobie zda sprawę, że i tak to zrobię. Jeśli nie pozwoli mi pan skorzystać z Łapacza, przyjdę tu w nocy i go zabiorę. Jeśli weźmie go pan do domu, włamię się do pańskiego domu. Nieważne gdzie pan go ukryje, ja i tak go znajdę i prędzej umrę, niż zrezygnuję. Rozumie pan?
Nie miał zamiaru nikomu grozić, ale powoli puszczały mu nerwy.
Pan Teodor wcisnął się w półkę z kamieniami runicznymi i przez chwilę gapił się na Scorpiusa w milczeniu. Potem mamrocząc coś do siebie, począł chodzić tam i z powrotem, przeczesując palcami brodę. W końcu złapawszy się pod boki, westchnął głośno.
— No i przestało być spokojnie... — mruknął pod nosem.
Machnął różdżką, a zawieszona na drzwiach wejściowych tabliczka przekręciła się tak, że napis „Zamknięte" skierowany był teraz w stronę ulicy.
— Godzina. Daję paniczowi godzinę, ani minuty więcej, bo to czas względnie najbezpieczniejszy. I jeśli się nie uda, da panicz sobie spokój.
Scorpius kiwnął prędko głową.
Pan Teodor westchnął ponowie i otworzył połączoną z ladą furtkę oddzielającą sklep od zaplecza.
— Zamkną mnie za to w Azkabanie, daję słowo...
— Nikt pana nie zamknie — odparł Scorpius, nurkując w powstałej dziurze między podłogą a blatem. — Dam radę. A jeśli nie, proszę powiedzieć, że walnąłem pana urokiem i szturmem wdarłem się na zaplecze...
*
Scorpius stał pod oknem w sali lekcyjnej. Na poustawianych pod ścianą regałach leżały książki, czarna tablica zapisana była kilkoma losowymi słowami oraz przyozdobiona rysunkiem koślawego kota, a krzesła przysunięte do ławek i puste. Byłaby to całkiem zwyczajna sala, gdyby nie fakt, że na samym środku stała przeszklona skrzynia z otwartym wiekiem, wypełniona falbaniastymi poduchami i kołdrą, pod którą ktoś smacznie spał.
Scorpius przysunął się nieco w jej stronę kierowany żywą ciekawością i w tym momencie zdał sobie sprawę, że jest mu wyjątkowo ciężko. Zerknął w dół. Miał na sobie dziwaczne, fikuśne ubranie w postaci bufiastych spodni, koszuli z żabotem, jedwabnej kamizelki oraz ogromnej, czerwonej peleryny obitej białym futrem. Jakby tego było mało, na czoło właśnie zsunęła mu się bardzo niewygodna, złota korona.
Poczuł się zażenowany.
Był prawie pewien, że nie musi podchodzić do skrzyni, by wiedzieć co, a raczej kogo, zobaczy w środku, ale i tak podszedł.
— Scorpius, chyba sobie żartujesz... — mruknął do siebie, przekrzywiając głowę, by lepiej przyjrzeć się Lily Potter ułożonej na błękitnej poduszce z falbaną.
Bardzo powoli docierało do niego, skąd ten idiotyczny sen. Przymknął powieki, hamując narastające pragnienie ukręcenia głowy Brunhildzie Lieblick. Albo przynajmniej domalowania jej wąsów.
— Hej! Hej! Czemu się wahasz? — zabrzęczał piskliwy głosik tuż nad jego uchem.
Scorpius prawie podskoczył.
W powietrzu, na wysokości jego głowy unosiło się przedziwne stworzenie. Przedziwne i obrzydliwe. Było małe, ubrane w pastelową sukienkę, butki na obcasie, z pleców wystawały mu lśniące skrzydełka, a w ręku trzymało lniany woreczek. No i miało głowę Toma Zabiniego. Zwieńczoną platynową peruką Brunhildy.
Zamachał ręką, by przegonić tę kreaturę, lecz tylko się zaśmiała.
— Nie bój się! Jeno musisz ucałować królewnę! Błysk na odwagę!
To powiedziawszy, stworzenie otworzyło worek, zamachnęło się nim i wysypało na twarz Scorpiusa złoty pyłek, którego ilość można by spokojnie mierzyć w kilogramach.
Scorpius zaczął pluć i prychać, próbując pozbyć się błyszczącego proszku wlatującego mu do ust.
— No chyba kpisz — warknął, doprowadziwszy się w końcu do względnego porządku - względnego, bo przed oczami wciąż wszystko mu błyskało i lśniło.
— Absolutnie nie — odpowiedziała głowa Toma urażonym tonem. — Czy nie po to tu jesteś? Całuj i z głowy.
Zawahał się przez moment. W końcu to tylko sen. Może powinien spróbować. Może naprawdę coś by to dało...? Pochylił się nad przeszkloną skrzynią, wbijając wzrok w twarz śpiącej Lily. Oddychała miarowo, rude włosy leżały rozsypane na miękkiej poduszce, piegi zasypywały szpiczasty nos i rumiane policzki. Pochylił się głębiej, spoglądając na jej usta. Były leciutko rozchylone...
Czemu nie miałby zaryzykować...?
Dziewczyna westchnęła cicho przez sen.
Odskoczył to tyłu jak poparzony.
— Nie! Nie ma mowy! Nie, nie, nie! — wrzasnął, łapiąc się za włosy.
Pastelowa kreatura zacmokała z niezadowoleniem, wywracając przy tym oczami. Scorpius żałował, że wyobraźnia nie podsunęła mu do tego snu łapki na muchy.
Na szczęście nie musiał długo znosić irytującego cmokania, bo z zewnątrz zaczęły dochodzić dudniące odgłosy walki, co całkowicie pochłonęło uwagę pseudo wróżki.
— Och nie! To książę Jonsen! Szybko! Musimy zabarykadować wejście! — wrzasnęła, miotając się w popłochu po sali.
Scorpius nie wiedzieć czemu usłuchał momentalnie. Podbiegł do jednego z regałów i z zadziwiającą łatwością przysunął go do drzwi, po czym dla pewności powtórzył tę czynność z kolejnym regałem. Kilka książek upadło na podłogę. Jedna z nich przygwoździła wierzchem pseudo wróżkę. Zza czarnej skórzanej oprawy wystawały tylko machające zawzięcie, malutkie rączki.
Jakoś nie miał chęci odkładać jej na miejsce.
Sapnął głośno, otarł pot z czoła i poprawił koronę.
Po co u licha, poprawiał koronę? Powinien ją zdjąć. Zerknął w stronę przeszklonej gabloty z mapami, lustrując w niej swoje odbicie. W sumie korona była całkiem spoko. Przez chwilę zastanawiał się, co by powiedziano w Hogwarcie, gdyby zdecydował się nosić taką na co dzień. A potem przypomniał sobie, że nie jest tu po to, aby rozwodzić się nad fajnością koron.
Śnił. Poszedł spać w konkretnym celu. Miał pewność, że da radę, że zachowa świadomość, a jednak nie było to takie łatwe. Przeklął w duchu. Wszystko mu się mieszało. Wróżka, korona, skrzynia, Lily.
Właśnie, Lily.
Przymknął powieki, starając się skoncentrować. Wziął kilka głębokich wdechów. Wyciszał umysł, zupełnie jak przy procesie animagii, z tym że teraz nie chciał przywołać swojego białego kota. Tym razem chodziło o człowieka. O dziewczynę. O nią. Był prawie pewien, że formuła jest podobna, trzeba tylko zmienić wizualizację, tchnąć odrobinę emocji, wyczuć jej obecność.
Pomału nawoływał ją w myślach, z nadzieją, że to zadziała. Niespiesznie skupiał się na każdym bodźcu działającym na niego z zewnątrz i pulsującym wewnątrz, szukając w tym czegoś innego. Bodaj jednej różnicy, świadczącej o tym, że nie jest sam.
Aż nagle poczuł delikatne mrowienie na dłoni. Wiatr wpłynął do sali z cichym szelestem zasłon, niosąc za sobą nutę kwiatowego zapachu.
Scorpius otworzył oczy i prawie oniemiał.
Wygląd sali zmienił się diametralnie. Nie było już skrzyni, drzwi nie zastawiały regały. Ławki leżały poprzewracane po całym pomieszczeniu, na części krzeseł widniały ślady trawiącego je wcześniej ognia, kawałki szkła z gablot wraz z ustawionymi w nich niegdyś przedmiotami leżały porozrzucane po zakrwawionej podłodze. Zasłony i firany zwisały poobrywane z ledwie trzymających się karniszy. Pomieszczenie nie przypominało już szkolnej klasy. Przypominało pobojowisko.
Jedyną rzeczą pozostałą z poprzedniego miejsca była książka przygniatająca wciąż szamotające się pod nią stworzonko. Scorpius podniósł ją prędko, uwalniając pastelową kreaturę, która zorientowawszy się, co się dzieje, pisnęła przerażona i schowała się w jego kapturze.
Znów poczuł mrowienie w dłoni, a potem ogarnęła go niekontrolowana potrzeba podejścia do pomazanej tablicy. Stanął przed nią, uniósł wzrok, powoli odczytując zapisane białą kredą litery i cyfry.
„NP" „96"
Przez chwilę próbował coś z tego zrozumieć, cokolwiek, choć tak naprawdę nie obchodziły go dziwne skróty. Pragnął jedynie utrzymać przy sobie obecność Lily, chciał jak najprędzej wrócić razem z nią do wcześniejszego snu, ale zdał sobie sprawę, że nie może się ruszyć, a jego ręka zawzięcie skrobie coś na tablicy.
Kiedy na powrót odzyskał władzę nad nogami, pod wielkimi białymi „NP 96" widniało pokracznie napisane zdanie:
„Szpital Magiego, zapytaj Agathę".
Dłoń przestała mrowić, opadając luźno wzdłuż jego tułowia. Oślepiło go jasne światło.
Ktoś krzyknął, klasnął, znów krzyknął. Przymknął oczy, lecz światło wdarło się przez powieki...
Obudził się.
— Dzięki ci, Merlinie! Żyjesz! Nie pójdę siedzieć! — zawołał z ulgą pan Teodor, machając mu przed twarzą cisową różdżką, z której końca wylatywała jasna kula.
Scorpius zamrugał, siadając na brązowej, wyświechtanej kanapie ustawionej na zapleczu Strach się Bać.
— Oczywiście cieszy mnie nie tylko fakt, że ominie mnie Azkaban. W ogóle dobrze, że Paniczowi nic nie jest. Zadziałało? Opłacało się tak ryzykować?
— Jeszcze nie wiem... — mruknął Scorpius, przecierając twarz.
Obecność Lily opuściła go przed wybudzeniem. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Czy byłby ją w stanie stamtąd zabrać, czy może sam by utknął... Westchnął ciężko, sięgając po leżące na dywanie buty.
— Została. Została tam, ale... Chyba dostałem wiadomość.
*
Słońce zachodziło powoli, ginąc za dachami kolorowych kamienic. Sklepikarze powoli krzątali się przed swoimi lokalami, chowając do środka szyldy, reklamy oraz wystawiony na pokaz asortyment. Młoda czarownica w białym fartuszku za pomocą zaklęcia układała krzesła na pastelowych stolikach w ogrodzie Lodziarni Floriana Fortescue. Wiosenna aura ochłodziła się, wiatr wiał coraz mocniej, mokry bruk oraz płytkie kałuże świadczyły o tym, że niedawno musiało padać, a Scorpius poczuł się porządnie wyczerpany.
Pan Teodor ostrzegał go, że sesja z Łapaczem nie regeneruje ciała i umysłu tak, jak zwykły sen, wręcz przeciwnie, zjada zapasy energii, ale dopiero teraz w pełni dotarło do niego znaczenie tych słów. Kiedy emocje i trzymające go w ryzach napięcie nieco opadły, dopadła go nie tyle senność, ile paskudne zmęczenie.
Nasunął kaptur na głowę i sięgnąwszy do kieszeni, wyciągnął czekoladową żabę, którą przed wyjściem ze Strach Się Bać wcisnął mu siłą Pan Teodor. Wtedy myślał, że to zbyteczne, ale oczywiście pomylił się okrutnie. Aktualnie był skłonny wysłać sklepikarzowi oficjalną kartkę z podziękowaniami za upór i troskę.
Rozerwał opakowanie, wsadził czekoladkę do ust, po czym bardziej z przyzwyczajenia niż ciekawości zerknął na dołączoną Kartę Czarodziejów. Starsza kobieta w białej peruce poprawiła umiejscowioną na czubku głowy mantylę.
Scorpius przystanął z wrażenia. Pomyślał, że to niemożliwe, absurdalne, wcale nie śmieszne i że może coś mu się przewidziało. Z niedowierzaniem przysunął kartę bliżej oczu. Nie mogło być mowy o pomyłce. Z błyszczącego, ofoliowanego obrazka patrzył na niego nie kto inny, jak Brunhilda Lieblick, która trzepotała rzęsami, składając zalotnie wściekle różowe usta.
Zmęczenie nagle ustąpiło miejsca porządnemu podirytowaniu.
— Nie wierzę... To jakieś fatum... — mruknął do siebie, ciskając kartę w stronę kałuży.
Brunhilda nie przestając stroić min, zniknęła w brudnej wodzie.
Przechodząca obok czarownica z dzieckiem spojrzała na niego karcąco, dzieciak zaczął pokrzykiwać „Mamo, mamo, ten pan wyrzucił coś na ulicę! Wyrzuca się do kosza. Do kosza, prawda, mamo?", na co kobieta przytaknęła, dodając: „Bardzo NIEŁADNIE".
Jakby tego było mało, z prawej strony ktoś zaskrzeczał głośno:
— Ej, gówniarzu! Nie śmieć mi tu przed sklepem!
Scorpius nie śmiecił. Ani pod sklepem, ani nigdzie indziej. Tak został wychowany. Zdarzyło mu się to może trzeci raz w życiu. Obrócił głowę, starając się zachować opanowanie i spojrzał na wymachującego miotłą staruszka.
— Przepra... — zaczął, ale urwał w połowie, zupełnie już wytrącony z równowagi.
Szyld nad głową starca informował, że znajdował się właśnie przed Apteką Sluga i Jiggera. Na półeczkach sklepowej witryny obok pęczków roślin, kwiatów, bulw i korzonków stał rząd równo poukładanych fiolek, a na samym środku wyeksponowana, niewielka buteleczka wypełniona zielonym płynem, zwieńczona tabliczką:
„Eliksir Wiggenowy. Tylko dziś! Promocja! Jedyne dwa galeony!"
Scorpius wpatrywał się w nią chwilę, próbując jakoś racjonalnie wytłumaczyć sobie to dziwaczne fatum. Uszczypnął, się w rękę, by sprawdzić, czy aby na pewno wciąż nie śpi. Nie spał. Spojrzał na zawieszkę na drzwiach informującą, że do zamknięcia Apteki pozostało dziesięć minut, na starca z miotłą, zatopioną kartę Brunhildy, a potem znów na wściekle zielony eliksir.
Sięgnął do kieszeni spodni. Dwie złote monety zabrzęczały radośnie na jego dłoni.
Przeklął w myślach Brunhildę Lieblick, idiotyczne sny i czekoladowe żaby, po czym ruszył w stronę staruszka.
— Przepraszam, można jeszcze coś kupić...?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top