3.13. 1996

Marzec przyniósł za sobą nawał nowych obowiązków.

Profesor Vector zaczęła przygotowywać trzeciorocznych do egzaminów, fundując im obszerne prace domowe oraz kartkówki, które miały zmobilizować co leniwszych do regularnego utrwalania materiału. Problem w tym, że dla Lily „regularne utrwalanie materiału z lekcji" nie ograniczało się do przeczytania notatek z ostatnich zajęć. Już dawno odkryła, że nie rozumie i prawdopodobnie nigdy nie zrozumie numerologii. Aby dostać marne Z, musiała poświęcić dobre kilka godzin na korki z Ianem, będącym jakimś cudem najlepszym uczniem profesor Vector z ich roku. A Ian nie był nawet odrobinę tak wyrozumiały, jak Jerry. 

Najpierw zupełnie otwarcie naśmiewał się z każdego błędu, który popełniała, potem załamywał nad, jak to określał, „brakiem umiejętności logicznego myślenia" i chichocząc pod nosem, zapisywał jej wyjątkowo zabawne — przynajmniej według niego — odpowiedzi, by wracać do nich w najmniej spodziewanych momentach. Któregoś dnia, kiedy próbowała wytłumaczyć mocno sceptycznemu drugoroczniakowi, że poradzi sobie z rozwiązaniem zagadki znikających z jego plecaka Wybitnych Pergaminów służących do ściągania — wchłaniały atrament z dodanego do zestawu Wybitnego Pióra i ukazywały zapisywane na nim wcześniej notatki — Ian stanął za plecami chłopaka i z równie wybitnie zadowoloną miną stwierdził:

— Patrząc na to, jak ostatnio twierdziłaś, że cyfrę jedenaście można sprowadzić do dziewiątki, bo ta jest ostatnia największa w spisie, szczerze wątpię, abyś sobie poradziła. Ale decyzja należy oczywiście do ciebie, Klaus.

Po czym poklepał drugoroczniaka po ramieniu i odszedł w stronę działu z podręcznikami dla uczniów piątego roku. Lily, była pewna, że z żadnego nie zrozumiałby nic, ale i tak dostał to zadanie zamiast niej. Nagroda w postaci własnego zestawu Wybitnych Ściągaczy przeszła jej koło nosa.

Najgorsze, że wciąż nie była w stanie zdobyć wystarczająco dobrych stopni, żeby zadowolić profesor Vector. Pod presją w postaci czarnych, świdrujących oczu Iana umiała co prawda rozwiązać prostsze zadania, jednak gdy cokolwiek na sprawdzianie odbiegało od przećwiczonych z Ashvillem schematów, czuła się niczym dziecko we mgle.

Nie była w tym sama. Hugo cierpiał równie mocno. Normalnie miałby w nosie zarówno swoje mierne oceny z Numerologii, jak i patrzącą na niego z pobłażaniem profesor Vecotor, tyle tylko, że na ostatnim spotkaniu Klubu Ślimaka Slughorn w rozmowie z Jerrym wyraził głośne niezadowolenie z faktu, że patronuje klubowi, którego przewodniczącym jest uczeń o tak słabych wynikach w nauce.

Biuro Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych było prawdopodobnie najważniejszą rzeczą w szkolnym życiu Hugona, a wizja utraty statusu przewodniczącego przyprawiała go o ciarki, więc robił, co mógł, aby do tego nie dopuścić. Początkowo starał się poprawić stopnie. Nie, żeby przykładał się do nauki. Łaził za Jerrym, błagając go, by dał mu spisać prace domowe, a kiedy zrozumiał, że Jerry niewzruszony niczym skała, nie ulegnie, zaczął podkradać od Lily eseje z transmutacji i zielarstwa. Udawało się, do czasu.

Dwa tygodnie temu zaoferował, że zaniesie jej ciężką torbę pod klasę. Sama dżentelmeńska propozycja w jego wykonaniu była co najmniej podejrzana, więc postanowiła go śledzić. Skręcił do męskiej toalety i tam, zamknąwszy się w jednej z kabin, próbował za pomocą czarów skopiować treść z pergaminów Lily, na swoje. Przyłapała go na gorącym uczynku. Przez piętnaście minut stała w przed wejściem do łazienki, aż w końcu znudzona oraz zrezygnowana postanowiła sprawdzić, czy niczego nie knuje. Przeczołgała się wzdłuż kabin, zerkając w szpary między drzwiczkami a podłogą, aż natrafiła na pomarańczowe trampki kuzyna oraz jej prace domowe porozrzucane na beżowej glazurze. Od tamtego czasu trzymała torbę przy sobie.

Nie znaczyło to wcale, że nie próbowała Hugonowi pomóc. Dawała mu korzystać ze swoich notatek, tłumaczyła zasady transmutacji obiektów żywych, wprowadzanych stopniowo przez profesor Deprim i wyciągała na korki z Ianem. Jerry natomiast siłą zmuszał go do wizyt w bibliotece, wypożyczał najbardziej użyteczne książki oraz opracowywał skrypty do wspólnego użytku. Po pewnym czasie zaczęło to nawet przynosić rezultaty, choć Hugo w trybie nauki był jeszcze bardziej irytujący niż zazwyczaj. Mędrkował przy śniadaniach i zachowywał się tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy świata, a jednocześnie bez przerwy biadolił, że jego mózg nie wytrzyma większego obciążenia, co doprowadzało do szaleństwa zarówno Jerry'ego, jak i Lily.

W końcu postanowili udowodnić i Hugonowi, i profesorowi Slughornowi, że młody Weasley nie musi stać się nowym mistrzem zaklęć, aby być najlepszym przewodniczącym szkolnego klubu. Przewertowali zapisy ze spraw Biura z ostatnich kilku miesięcy, sporządzili statystyki, po czym czarno na białym przedstawili zainteresowanym konkluzję. Hugo podjął się ponad połowy zleceń, zorganizował i koordynował zajęcia korepetytorskie z zaklęć, obrony przed czarną magią oraz zielarstwa, znalazł dziesięciu chętnych do udzielania wsparcia młodszym uczniom, rozpisał terminarz korków, znajdując jeszcze czas na to, aby samemu ganiać po zamku, rozwiązując problemy innych w zamian za słodycze.

Lily była pod szczerym wrażeniem. Wcześniej nie myślała o tym, ile energii i godzin musiało wymagać ogarnięcie Biura, ile sprytu i planowania potrzeba było, aby logicznie połączyć naukowy aspekt klubu z jego mniej formalną stroną, ilu nowych członków przekonać do prowadzenia korków oraz rozwiązywania pomniejszych zleceń tak, by ona, Jerry czy Ian mogli zająć się tymi poważniejszymi.

Pod wrażeniem był również profesor Slughorn, a pod największym oczywiście sam Hugo, którego poziom samouwielbienia osiągnął stan krytyczny.

Niesiony na skrzydłach ekscytacji przyjął kilka nowych zleceń jednocześnie, przez co Lily aktualnie miała na głowie nie tylko numerologię, ale również dowiedzenie się kto rozpuszcza plotki na temat Pameli Orelli z piątego roku, odnalezienie zagubionego pierścionka z szafirem i namówienie skrzatów domowych pracujących w kuchni, aby przygotowały tort truskawkowy na urodzinowe przyjęcie-niespodziankę kapitana drużyny Krukonów. Jednocześnie ciągle ciążyła jej wizja błąkającego się po Zakazanym Lesie Edmura, choć Jerry i Ian zapewniali ją, że monitorują tę sprawę na bieżąco, a odkąd znalazła podejrzane ślady podczas szlabanu u Hagrida, nie pojawiło się nic niepokojącego.

I chociaż nawał zajęć sprawiał, że gdy wieczorem kładła się do swojego łóżka, była tak wycieńczona, że zasypiała w ciągu kilku sekund, to w głębi ducha cieszył ją taki stan rzeczy.

Cieszyło ją, że nie miała czasu na roztrząsanie widoku Scorpiusa chodzącego po Hogwarcie za rękę z Emilly, energii, aby analizować jego milczenie oraz wypełnione pustką spojrzenia, przestrzeni, by zatęsknić za lekcjami animagii, ani siły na płacz. Nawet jeśli jakimś cudem piekące uczucia znajdowały lukę w natłoku bieżących obowiązków, a do oczu Lily zaczynały napływać łzy, obok, niczym dobry duszek, momentalnie pojawiała się Jenna, starając się zagadać ją lub rozweselić na milion sposobów. Urządzała w ich dormitorium salon piękności, rozwodziła się nad beznadziejnością facetów, albo kazała pomagać sobie w wyborze nowych sukienek, tunik, czy apaszek z katalogów.

Lily była przekonana, że Jenna obwinia za jej niestabilny stan emocjonalny Carla Jonsena oraz ich nieudaną randkę w walentynki, lecz nie miała zamiaru wyprowadzać koleżanki z błędu. Była wdzięczna: za same starania, za uśmiechy, wsparcie.

Była wdzięczna, że nie jest sama.

Miała za sobą Jerry'ego, Hugona, Iana, Jennę, Marię, Albusa, Meredith, a nawet Markusa, który podczas ich terapeutycznych spotkań dzielnie znosił godziny żalenia się: na uczucia, Scorpiusa, naukę, Scorpiusa, wszechświat, Scorpiusa, bezsens istnienia i oczywiście na Scorpiusa. Zawsze też służył dobrymi radami, dzięki którym Lily zrozumiała, że w jej smutku, niepewności, ani potrzebie czasu na poukładanie własnych kawałków nie ma niczego złego.

Chciała mu to jakoś zrekompensować, przy okazji udowadniając sobie, że potrafi zrobić coś tak, jak należy, doprowadzić do końca, zbudować fundament pod kolejne cegiełki.

Postawiła więc, że tym razem podczas wizyty u Magiego da z siebie więcej. Przestanie uciekać przed koszmarami, myśleć zachowawczo, wejdzie w podświadomość pana Lesli'ego głęboko, najgłębiej jak się da i raz na zawsze zakończy ich misję. Aby to zrobić potrzebowała jednak czegoś więcej niż mocy Łapacza Snów — potrzebowała informacji z zewnątrz.

Dlatego, gdy szpitalna winda zatrzymała się, szarpiąc lekko, mechaniczny kobiecy głos poinformował ją, Markusa i Yaxleya, że dojechali na czwarte piętro, a drzwi rozsunęły się z cichym szumem, zamiast do pokoju czterysta osiem Lily pewnym krokiem skierowała się w stronę siedzącej pod oknem, ciemnowłosej dziewczyny.

Mimo że nie zezwolono jej na odwiedziny, Agatha przychodziła do Szpitala Głównego w Północnym Manchesterze w każdy weekend. Czasami przynosiła ze sobą laptopa, czasami książkę. Siadała na podłodze w pobliżu sali Magiego i czekała.

Czekała, aż on się obudzi. A nie budził się zdecydowanie zbyt długo.

Lily kucnęła obok niej, uśmiechając się na powitanie. Nie zawsze miały okazję porozmawiać, bo nie zawsze sesje z Łapaczem Snów wypadały w sobotę lub w niedzielę, jednak jeśli już tak się działo, zazwyczaj wymieniały kilka zdań. Ot, jak się czują, czy zmieniły się rokowania lekarzy odnośnie Magiego, czy pogoda jest bardzo uciążliwa, albo czy w szpitalnym bufecie można kupić bajgle. Nie dyskutowały o niczym kontrowersyjnym, a już w szczególności o niczym związanym z magią. Zresztą nie mogłyby — Lily dałaby sobie rękę uciąć, że za każdym razem, gdy mówiła coś, co w uszach osoby niemagicznej mogłoby zabrzmieć „dziwnie", czuła na karku przyspieszony oddech Rudolfa Yaxleya.

Niemniej dzisiaj miała w głębokim poważaniu zarówno samego Yaxleya, jak i jego sapanie.

— Lekarze nie chcą mi nic powiedzieć, ale po ich minach i rzadkich dyżurach wnioskuję, że nic się nie zmieniło... — westchnęła Agatha, zerkając w kierunku drzwi z zieloną tabliczką „408". Zacisnęła palce na grubej książce i z roztargnieniem pokręciła głową. Okulary w ciemnych, grubych oprawkach zsunęły jej się prawie na czubek nosa. — Tak czy inaczej, dobrze, że jesteście. Na pewno by się cieszył, wiedząc, że nie leży tam cały czas sam jak palec...

Lily przytaknęła, czując się co najmniej głupio. Wątpiła, aby Agatha była tak optymistycznie nastawiona, gdyby wiedziała, co naprawdę tam robią. Nie wspominając już o Magim.

— Właściwie, dziś przyszłam też do ciebie. Chciałam porozmawiać — mruknęła, starając się zignorować nieprzyjemny skurcz w okolicach żołądka. — Od jakiegoś czasu zastanawiamy się... Zastanawiamy się, czy do stanu Magiego nie przyczyniły się osoby trzecie...

Urwała, patrząc wyczekująco na rozmówczynię.

Rudolf Yaxley zgrzytnął zębami, a Agatha prychnęła.

— Policja jest przekonana, że nie. Nieszczęśliwy wypadek. Tak mówią. — Machnęła ręką, wywracając przy tym oczami.

Lily nie była pewna, czy to reakcja na jej sugestię, czy na stanowisko policji w tej sprawie,

— Ale przecież ktoś was wysłał w tamto miejsce, wiedział, gdzie będziecie...

— Słuchaj, uwierz mi, wiem, co czujesz. Sama nie mogłam spać po nocach, przekonana, że ktoś maczał w tym wszystkim palce, ale to nie ma sensu — westchnęła ciężko, zatrzaskując leżącą na kolanach książkę.

Okładka przedstawiała białowłosego mężczyznę z mieczem, a tytuł informował czytelnika, że ma do czynienia z „Ostatnim Życzeniem". Mina Agathy sugerowała, że jej ostatnim życzeniem byłoby, aby Lily przestała drążyć temat, rozdrapując stare rany i podlewając ziarno niepewności, które teoretycznie już dawno powinno uschnąć.

— Nie widziałam nikogo obcego, Mad bardzo dbał o anonimowość i wiarygodność swoich informatorów, co nie znaczy, że wtajemniczał ich w szczegóły wypraw. Nawet jeśli ktoś podsunął mu pomysł, by udać się na te łąki w Szkocji, nie mógł wiedzieć, że będziemy tam akurat tego dnia. To po prostu nie ma sensu.

Oczywiście, że ma sens. Ma sens, bo osoba odpowiedzialna za całą tę tragedię wcale nie musiała być fizycznie na miejscu!

Ach, jak bardzo Lily chciała wykrzyczeć te słowa na głos. Zamiast tego zacisnęła zęby, układając w głowie kolejne półprawdy. Półprawdy — jedyne czym mogła się posługiwać w rozmowie z prawdopodobnie jedyną osobą będącą w stanie pomóc jej znaleźć niebezpiecznego wariata.

Przez chwilę zastanawiała się, czy to możliwe, że Ministerstwo wolało szastać Obliviate na prawo i lewo, ze strachu przed wykryciem, niż zaryzykować, by złapać prawdziwego przestępcę. A może problem tkwił jeszcze gdzieś indziej.

Ktoś za jej plecami chrząknął znacząco.

Przełknęła głośno ślinę, czując na sobie czujny wzrok Markusa stojącego przy przeciwległej ścianie korytarza.

— A może to ktoś, kto nie zgadzał się z tym, co Magi robi? Ktoś, kto obrażał jego bloga...

Agatha zaśmiała się gorzko.

— No to podejrzewasz połowę Brytyjczyków. Przecież nas szykanowała masa osób, internet to raj dla hejterów. Wyzywali, obrażali, grozili. Niektórzy uważali Mada za człowieka niespełna rozumu, za głupka, z którego można się pośmiać. Niektórym nie podobało się, że wierzył w istnienie istot nadprzyrodzonych i uważał je za coś dobrego, za coś, czego nie powinniśmy się bać. Albo ten wpis, w którym stwierdził, że magiczne istoty nie ujawniają się, bo jesteśmy zbyt mało tolerancyjni, by zrobili to bez strachu? Uważam, że to, co napisał, było dobre, czyste i piękne, ale i tak wyzywano go od satanistów... Nie czytałaś komentarzy pod postami?

Lily poczuła, że nagle robi jej się dziwnie gorąco. Rudolf Yaxley znów zaczął sapać, choć stał dobre kilka metrów dalej. Skurczybyk musiał mieć świetny słuch.

— Nie wszystkie. Nie chciałam się denerwować... — mruknęła, drapiąc się z poddenerwowaniem po rudej czuprynie i rozwalając sobie przy okazji misternie związanego kuca.

Na szczęście Agatha pokiwała ze zrozumieniem głową, mamrocząc pod nosem: „I dobrze zrobiłaś", więc Lily odetchnąwszy z ulgą, kontynuowała:

— Ale przy pomocy kolegi wypisałam kilka, najczęściej przewijających się pseudonimów, może któryś kojarzysz?

Wyciągnęła z kieszeni jeansów kartkę, na której wspólnie z Albusem stworzyli listę osób udzielających się na blogu Magiego. To znaczy Albus wpisał na nią ludzi, których komentarze wydały mu się najbardziej podejrzane, a ona dopisała tych, widzianych w śnie. Podczas ostatniej sesji jeden z nich był łącznikiem, pozwolił jej wejść w sen dalej, przywołał zakapturzonego mężczyznę. Z początku nie zdawała sobie z tego sprawy, przerażona nagłą utratą kontroli, zatapianiem się w czerni, brakiem możliwości złapania powietrza. Zrozumiała, pisząc po raz trzeci ten sam raport dla Yaxleya notorycznie narzekającego na to, że nikt w Ministerstwie nie może jej rozczytać.

„Określony bodziec, wywołuje określoną reakcję", a przynajmniej tak twierdził pan Teodor, ucząc ją korzystania z Łapacza Snów.

Wystarczyła chwila, jedno spojrzenie Agathy na kartkę i jej krzywy uśmiech, by Lily upewniła się, że ma rację.

— Wszystkich. To idioci bez życia. Zwłaszcza on — syknęła dziewczyna, wskazując na ostatni z zapisanych pseudonimów — NowyPorządek1996, prawdziwy psychol. Kiedyś, już dawno temu, wypisywał na Mada okropne rzeczy na blogu, na forach. Że niby sieje zło, deprawuje dzieci, stanowi zagrożenie. Założył nawet osobny wątek na 4chanie. Zhackowałam mu konto i wszystko pousuwałam, choć zazwyczaj nie zniżam się do tego poziomu — wyrzuciła z siebie jednym tchem, marszcząc brwi.

 Blade do tej pory policzki przykryły rumieńce poddenerwowania.

Markus przysunął się o kilka kroków, Yaxley wstrzymał oddech, nawet siedzący na krzesełku ochroniarz, dzielnie broniący wrót do sali czterysta osiem, wydawał się mocno zaintrygowany, łypiąc to na Lily, to na Agathę.

— Już zdążyłam o nim zapomnieć. Ale to niemożliwe, aby miał coś wspólnego z wypadkiem. Mad zawsze dokładnie sprawdzał swoich informatorów, nie brałby na poważnie takiego trolla...

— Chyba że znał go wcześniej... że znał go osobiście — mruknęła Lily, wstając nagle.

Wszystkie wizje, wszystkie sny, musiały się ze sobą łączyć, musiały mieć wspólne elementy, wystarczyło je ze sobą poskładać. Potwornie żałowała, że nie ma z nią Jerry'ego, choć z drugiej strony nie mogła wiecznie polegać tylko na jego mózgu. Czasami musiała użyć swojego.

— Wiesz, jak on się nazywa? Pan Nowy Porządek?

Spojrzała wyczekująco na Agathę, lecz dziewczyna pokręciła głową. W jej oczach malowała się niepewność.

— Mogłabym spróbować wyśledzić go po IP, z tym, że jeśli je zmieniał, szanse są marne, a aktywności dość stare...

Zrobiła krótką pauzę, podczas której jej rozmówczyni próbowała połączyć zasłyszane słowa z posiadaną wiedzą. Na próżno. Jedyne co brzmiało klarownie to „marne szanse".
Po chwili odezwała się ponownie, nieśmiało, cicho, głosem przepełnionym rozdzierającą serce tęsknotą.

— Naprawdę myślisz, że to nie był wypadek?

Lily nie potrafiła dłużej kłamać. Miała już tego serdecznie dość.

— Ja nie myślę. Ja jestem tego pewna — powiedziała, kładąc rękę na ramieniu Agathy.

Rudolf Yaxley zaczął szumieć niczym wentylator.

***

— Ale ty wiesz, że to naprawdę mógł być wypadek? — zapytał Rudolf Yaxley, podczas gdy ona otwierała po kolei wszystkie okna.

W sali Magiego panował nieludzki zaduch, właściwie zastanawiała się, czy ktokolwiek wietrzył to pomieszczenie w przeciągu ostatniego tygodnia. W powietrzu unosiła się kwaśna woń przywodząca na myśl zsiadłe mleko wymieszana ze smrodem silnych środków dezynfekujących. Sam Magi, o ile to w ogóle możliwe, wyglądał na jeszcze chudszego i jeszcze bardziej zapadniętego w sobie niż ostatnim razem, gdy go widziała. Tylko podłączona do jego ciała aparatura pikała niezmiennie równym rytmem.

— Kiedy wilkołak rzuca tobą na odległość kilkunastu metrów, trudno to nazwać wypadkiem — mruknęła, zawieszając Łapacz Snów przy jednej z kroplówek.

Przyczepione na końcach rzemyków piórka prawie zahaczały o pusty stolik. Pamiętała, jak leżały na nim stosy owoców, upominków i kartek z życzeniami powrotu do zdrowia. Teraz były jedynie wspomnieniem. 

Owoce pleśniały, kartki się brudziły, upominki zbierały kurz, a nowe prezenty przestały przychodzić. Czas leczył rany, czas pozwalał zapomnieć i ten sam czas skazał Magiego na okrutną samotność.

Choć nie do końca. Lily zerknęła na kolorowy bukiet frezji stojący w szklanym wazonie na jednym z parapetów. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy gdyby ona zapadła w śpiączkę, ktoś czekałby na nią tak wytrwale i pewnie jak Agatha.

— Rudolfowi chodziło pewnie o to, że osoba, która zdradziła Magiemu lokalizację Hogwartu, nie musi być koniecznie powiązana z twoim porwaniem — wtrącił się Markus. Przybrał jeden z tych swoich dobroduszno-mędrkowatych tonów, przez który czuła się, jakby tłumaczył jej, że dwa plus dwa to cztery. — Chociaż ja oczywiście w to nie wierzę. Za dużo zbiegów okoliczności — dodał prędko.

Ona również w to nie wierzyła. Niemniej czytała prasę codzienną i zdawała sobie sprawę ze stanowiska niektórych Ministrów czy dziennikarzy. Wielokrotnie rozpisywano się o tym, że z większym prawdopodobieństwem to niefortunny żart jakiegoś czarodzieja przyczynił się do „wypadku" na szkolnych błoniach, aniżeli spisek sprytnego, znającego sekrety magii mugola. Problem w tym, że to nie oni zaglądali do głowy Magiego i to nie oni wędrowali przez jego sny. Wątpiła, by przy takiej intensywności przeżyć zawodziła ją intuicja, jednak rozumiała, że jakieś bliżej nieokreślone przeczucie, to zdecydowanie za mało jako dowód dla sceptyków.

— Nie ważne z kim i z czym jest powiązany ten człowiek. Dzięki Agahcie wiem, jakich łączników szukać. A przecież mamy go po prostu znaleźć, prawda? — zapytała, spoglądając po zebranych.

Markus uśmiechnął się szeroko, podając jej niewielką fiolkę Eliksiru Słodkiego Snu.

— Oczywiście, Lily. Daj z siebie wszystko.

***

Szła korytarzem. Nie zwykłym — żywym, w którym podłoga wykonana była z trawy, a ściany z żywopłotu. Nie widziała przed sobą nic prócz zieleni, kolejnych ścian, kolejnych korytarzy i majaczącej w oddali, pośrodku tego wszystkiego olbrzymiej wieży zegarowej. Słyszała tykanie wskazówek tak wyraźnie, jakby dźwięk wydobywał się tuż nad jej uchem. Wiedziała, że musi się pospieszyć. Przyśpieszyła kroku, skręciła w prawo, w alejkę identyczną z poprzednią. Wieża zegarowa przesunęła się razem z nią. Nogi ledwie dotykały podłoża, dostała zadyszki, lecz nie zwolniła. Skręciła w lewo, by znów ujrzeć zieleń korytarza niemającego wyraźnego końca. Wskazówki tykały, zagłuszając myśli, choć robiły to chyba wyłącznie w jej głowie, ponieważ godzina na wieży zegarowej pozostała bez zmian. Dwudziesta piętnaście.

Nie. Było za jasno.

Ósma. Ósma piętnaście.

Spóźni się. Nie może się spóźnić.

Zaczęła biec. Szamotała się po labiryncie, nie rozróżniając dróg przebytych od tych, które miała dopiero przejść. Jednocześnie nie odrywała wzroku do tarczy zegara.

Ósma piętnaście. Ósma piętnaście. Ósma piętnaście.

Wskazówki ruszyły. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej, kręciły się w koło, aż zakręciło jej się w głowie, przed oczami pojawiły ciemne plamy, zawartość żołądka podeszła do gardła.

Zwymiotowała na chodnik. Po wilgotnej ulicy pędziły samochody. Zgarnęła z czoła mokre włosy, wypluła resztkę kwaśno-gorzkiej śliny. Uniosła głowę, przeglądając się w sklepowej witrynie. Z ustawionych za szybą monitorów uśmiechała się do niej jej własna twarz. Twarz zmęczonego mężczyzny z krótko przystrzyżonym wąsem i wielkimi, zielonymi oczami. Twarz w różnych wielkościach, w odmiennych jakościach. Twarz mówiąca niezrozumiałe rzeczy.

Nie wiedziała, ile czasu się w nią wpatrywała, lecz w pewnym momencie, całkowicie nagle, twarz zniknęła, ustępując miejsca przewijającym się cytatom.

Nie, to nie cytaty.

Czytała komentarze. Pełne jadu i nienawiści. Płynęły z góry na dół, a potem zmieniały kierunki, przewijały się z dołu na górę, z lewa na prawo, z prawa na lewo. Nie nadążała za nimi. Zresztą nie musiała.

Czekała na jeden, konkretny.

Aż w końcu pojawił się i on.

NowyPorządek1996 napisał:
Nie masz pojęcia, o czym mówisz, Mad. Sprowadzisz na nas nieszczęście. Mam nadzieję, że wcześniej zginiesz

Cofnęła się kilka kroków, nie zdając sobie sprawy, że zeszła z chodnika. Jasne światła błysnęły, klakson zabrzęczał w uszach przeciągłym sygnałem. Poczuła uderzenie chwilę po tym, jak upadła plecami na ulicę. Czy to nie dziwne? Czy nie powinno być na odwrót?

Drzwiczki samochodu trzasnęły. Uniosła głowę, lecz ledwo widziała zbliżającą się do niej postać. Wysokiego mężczyznę w płaszczu z kapturem. Najwyraźniejszym elementem całej jego postaci były granatowe trampki z czerwonymi sznurówkami, tak absolutnie niepasujące do całej reszty, że wyglądały wręcz komicznie. Kaszlnęła, plując krwią na jezdnię.

— Zmieniłem zdanie, Mad. Możemy sobie pomóc. Ty i ja. Powiem ci coś w sekrecie — wychrypiała postać wesołym głosem.

— Mad... — powtórzyła za nim jak echo. — Mad...

Postać zamachnęła się i uderzyła ją z całych sił ogromnym, brązowym kijem bejsbolowym.

Ocknęła się w lesie na środku polany, otoczona drzewami tak wysokimi, że ich wierzchołki tonęły w chmurach. Czerń i gęstwina zdawały się szeptać między gałęziami słowa piosenki. Nie były to jednak całe wersy, jedynie fragmenty, pourywane, zmieniające zupełnie jej sens, nadające dobrze znanej melodii nutę niesprecyzowanej grozy. Chciała wyłowić ich znaczenie, lecz gdy tylko wytężała słuch, pieśń zamieniała się w zwykły szum wiatru, a ona zamierała z przerażenia.

Czego właściwie się bała? Szelestu liści, słów, własnych omamów? Przecież to nie miało sensu.

Zacisnęła pięści, wstała i ruszyła do przodu, przedzierając się przez gąszcz jodeł, dębów, świerków i modrzewi. A im mniej światła docierało do niej znad wierzchołków drzew, tym wyraźniejsze zdawały się dochodzące z otchłani sylaby i głoski. Aż w końcu zorientowała się, że nie tworzą one żadnego utworu. Nikt nie śpiewał, nikt nie nucił.

Ktoś rzucał zaklęcia. Jedno za drugim. Cała symfonia głosów składająca się na szereg uroków wykrzyczanych w akompaniamencie pourywanej melodii puszczanej jakby z zepsutego, zacinającego się radia.

Cofnęła się, odwróciła w popłochu, by uciec, lecz gałęzie drzew zrosły się ze sobą, oplotły konarami sąsiednie pnie, tworząc żywą, pulsującą ścianę. Ktoś z tyłu krzyknął dwa słowa, mrożące krew w żyłach, niewybaczalne. Jednocześnie nie rozumiała ich, nie kojarzyła i doskonale znała ich znaczenie.

Zielone światło błysnęło, a ona zachwiała się i zaczęła opadać. Myślała, że straci świadomość natychmiast, albo poczuje jeszcze, jak uderza plecami o wilgotny, pachnący mech. Zamiast tego przelatywała między drzewami, mijała ciemność, zahaczyła stopą o owalną szyszkę, kropla deszczu zsunęła się z soczystego liścia na jej twarz, dostrzegała coraz więcej luk, przebłysków, coraz szerszy błękit rozpościerający się za jej plecami. Spadała w górę zaledwie chwilę, która zdawała się nigdy nie kończyć.

*

Wylądowała miękko na nogach.

Znajdowała się w jasno oświetlonym, przytulnym salonie. Złapała leżące na okrągłym stoliku, owinięte folią kanapki, prawie potrącając łokciem wazon z kolorowymi frezjami i podskakując na jednej nodze, zaczęła wkładać prawego buta. Zegar nad kominkiem wskazywał ósmą piętnaście.

Niech to szlag!

— Mad, pośpiesz się, jesteś już spóźniony! — zawołała krzątająca się po kuchni kobieta. 

Wyjrzała zza winkla i z troską spojrzała na swoje dziecko. Miała ciemne włosy zakryte żółtą chustką i bardzo miłą twarz.

— Wiem, wiem, już wychodzę! — odkrzyknęła Lily, w tej samej chwili otwierając drzwi. — Do zobaczenia, mamo!

Nie poczekała na odpowiedź. Nie lubiła nie czekać na odpowiedź, ale teraz nie miała nawet chwili do stracenia. Jak mogła tak okrutnie zaspać?! Przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli podpadnie pani Vunsh, nauczycielce chemii, może pożegnać się ze stypendium. Ba! Z całym programem dla najzdolniejszych młodych naukowców!

Przebiegła przez podwórze, w pędzie łapiąc czerwony rower. Odepchnęła się kilkukrotnie od ziemi, po czym wskoczyła na siodełko. Rozpędziwszy się odpowiednio na prostej, otoczonej przez kwitnące pola, drodze, pozwoliła sobie na odrobinę przyjemności i włączyła walkmana. Jedną ręką założyła słuchawki, na dłuższą chwilę tonąc w dźwiękach gitary Slasha, a drugą skręciła kierownicą w wąską leśną ścieżkę prowadzącą na skróty do szkoły.

Zanim się obejrzała, darła się na całe gardło: „Oooh, ooh, oooh, Sweet Child O'Mine" razem z Axlem Rose.

Opamiętała się, dopiero gdy wyjechała z powrotem na szosę, a w oddali dostrzegła machającego jej energicznie chłopca.

— Wsiadaj już! — krzyknęła, na co ten usłuchał, pośpiesznie wskakując na siodełko swojego roweru.

— Pani Vunsh nas zabije — mruknęła na powitanie.

Przejechała przez wąski, brukowany mostek prowadzący do miasteczka, starając się przy tym nie szczękać zębami. Na marne. Nigdy się nie udawało.

Chłopak zmarszczył piegowaty nos, kręcąc z powątpiewaniem głową.

— Nie zabije, jesteśmy jej najinteligentniejszymi uczniami, nie przeżyłaby takiej straty. Zresztą, to twoja wina! Trzeba było się nie spóźniać, Mad!

— Wiem, przepraszam — jęknęła szczerze.

Chłopiec zaśmiał się radośnie.

— Masz szczęście, że jestem w zbyt dobrym nastroju, aby popsuła mi go taka błahostka.

Lily uniosła pytająco brew.

— Zawinąłem ojcu aparat cyfrowy. Najnowszy model. Mam zamiar zrobić Ricie kilka zdjęć, tak na pamiątkę. Może nawet uda mi się uchwycić ją, gdy będzie schylać się w tej swojej króciutkiej spódniczce po plecak.

— W takim razie, jeśli pani Vunsh cię nie zabije, to Rita z pewnością ją wyręczy — odparła Lily z rozbawieniem.

— Rita to moja przyszła żona, ona mnie kocha. Tylko po prostu jeszcze o tym nie wie — żachnął się chłopak. — Zresztą, gdy będę dorosły, wynajdę sposób na nieśmiertelność. Wtedy staniemy się nieskończeni, Mad. Ty, ja, Rita... Będzie miała dużo czasu, by obdarzyć mnie gorącym uczuciem.

Wystawił język, chichocząc pod nosem. Ona również zaczęła się śmiać. Zresztą śmiała się zawsze, gdy on się śmiał. Jego uśmiech był zbyt zaraźliwy, zbyt szczery, aby się mu oprzeć. 

Aby go nie pokochać.

Zupełnie nie rozumiała Rity.

Ukryła twarz w kołnierzu cienkiej bluzy, starając się zatuszować dziwne, zżerające ją od środka zażenowanie.

Na szczęście jej przyjaciel objeżdżał ceglany mur odgradzający szkolną bramę od ulicy z drugiej strony, wyprzedził ją, wjeżdżał już do środka przez białą, zwieńczoną herbem furtkę, więc nie miał prawa nic zobaczyć.

Nie mógł nic zobaczyć. Prawda?

Nieco uspokojona, besztając w duchu samą siebie za idiotyczne, niezrozumiałe zachowanie, odstawiła rower pod ścianę, koło bocznego wejścia do budynku. Uczniowie Prywatnej Szkoły imienia Karola Darwina zazwyczaj przyjeżdżali na lekcje drogimi autami prowadzonymi przez absurdalnie bogatych rodziców lub, co jeszcze lepsze, szoferów. Nikt prócz niej i piegowatego blondyna nie jeździł do szkoły rowerami, więc nikt nie czuł potrzeby, by sprawić prawdziwe stojaki. Nikt inny nie uczęszczał tu też bez opłacania horrendalnie wysokich czesnych, bo tylko ich dwójka dostała się tu z powodu stypendium. Co za tym idzie, wątpiła, by ktokolwiek czuł potrzebę, aby kraść jakieś podrzędne rowery.

A mimo to zawsze przypinali je łańcuchem do lampy.

Właśnie skończyła obwiązywać ramę zabezpieczeniem, gdy to usłyszała.

Dźwięk. Nie taki zwykły dźwięk przypominający wykład nauczyciela, ożywione dyskusje uczniów, czy melodię graną przez instrumenty szkolnej orkiestry. Nie, ten przypominał zawodzenie, jęki, stłumione, dochodzące jednocześnie z oddali, a zarazem przeplatane ostrymi słowami tak wyraźnymi, jakby ich źródło znajdowało się tuż za ścianą. Miała wrażenie, że ktoś wykrzykuje jakieś losowe zwroty w języku łacińskim.

Zamarła na chwilę, nie bardzo wiedząc, co zrobić. Jej przyjaciel przystanął na schodkach z ręką wyciągniętą w kierunku klamki. Również musiał się wahać. Złapała go za ramię, ciągnąc do tyłu. Kiedy jego błękitne oczy natrafiły na jej spojrzenie, wiedziała już, że czują to samo. 

Niepokój. Niezrozumienie.

Przez moment stali tak, gapiąc się na siebie, próbując opanować zbyt szybkie bicie serc, odgonić strach, rozwiać wątpliwości. Aż w końcu, w tej samej chwili, bez słowa, jakby wyczuwając intuicyjnie swoje zamiary, rzucili się pędem przez pastelowe rabatki, wzdłuż równiutko przyciętego żywopłotu aż do okna sali pani Vunsh. 

Sali, w której teraz powinni siedzieć, a w której działo się coś niewytłumaczalnego.

Schowana za gęstym krzewem różowej magnolii patrzyła, jak kilku odzianych w czarne płaszcze mężczyzn przechadza się po klasie. Każdy miał twarz zakrytą maską oraz patyk w ręku. 

Jeden kopał butem zwęglone ciało któregoś z uczniów. Bardzo chciała wiedzieć, kto to był, patrzeć na czarne zwłoki jak na istotę, a nie rzecz przypominającą turpistyczny fragment wystroju, jednak nie potrafiła. Nie była w stanie go rozpoznać. Zwęglony trup stracił tożsamość. Coś śliskiego i bardzo silnego ścisnęło jej żołądek.

Drugi z mężczyzn wycelował w Hannę Grant patykiem, z którego końca błysnęło światło. Hanna zaczęła wić się po podłodze, zupełnie jakby dostała ataku padaczki. Z tym tylko, że Hanna Grant nie cierpiała na epilepsję.

Trzeci przechadzał się tam i z powrotem po sali wzdłuż ustawionych rzędem, wtulonych w siebie, zapłakanych uczniów. Co chwilę trącał kogoś patykiem albo popychał na ścianę ku rozbawieniu swoich towarzyszy.

Czwarty trzymał szlochającą panią Vunsh za włosy i śmiał się donośnie.
Lily słyszała ten śmiech przez szybę, choć okno było zamknięte, a sikorki wijące gniazdo na pobliskim drzewie ćwierkały głośno. Słyszała również spazmatyczne prośby pani Vunsh.

— Błagam, weźcie, co chcecie, zabijcie mnie, ale zostawcie dzieci... — chlipała, próbując wyszarpać się z uścisku oprawcy.

Mężczyzna popchnął ją na biurko, uderzyła głową o kant, lecz nie straciła przytomności. Poczęła natomiast odczołgiwać się w stronę okna, tak, że Lily dokładnie widziała jej twarz — zapuchniętą, czerwoną, zbroczoną krwią cieknącą z rozciętej głowy. A potem mężczyzna machnął patykiem i pani Vunsh stanęła w płomieniach.

Wyglądało to tak nierealnie, że Lily przez moment pomyślała, że to, co widzi, musi być jakimś koszmarem. Koszmarem w koszmarze, zwidami, błędem łączników, pomyłką. Że tamta kobieta tak naprawdę wcale nie tarzała się po podłodze wśród rozbitych próbówek, w akompaniamencie przeszywającego kości wrzasku, a przez uchylone drzwi nie wpełzał ogromny wąż, wijący się wokół poprzewracanych ławek.

Że to bzdura, nonsens, zwykły pastisz.

Aż poczuła na swojej dłoni drżący uścisk palców piegowatego chłopaka, usłyszała bicie jego serca, tak głośne, że łączyło się z jej własnym i zobaczyła rozedrgane ciało oraz oczy — wielkie i wpatrzone przed siebie, jakby ktoś zabronił mu nie tylko spojrzeć w bok, ale bodaj mrugnąć.

I zrozumiała, że to wszystko prawda.

Jeden z uczniów zemdlał, prawie cała reszta wcisnęła się w kąt niczym pozbawione woli walki zwierzątka. Prawie, bo w rzędzie została ciemnoskóra dziewczyna z długimi kręconymi włosami, ubrana w spódniczkę tak krótką, że zakrywała jedynie skrawek jej ud. Jedyną pozostałą była Rita.

Ktoś mógłby uznać jej zachowanie za przejaw heroizmu, ale nie chodziło o to.

Tak bardzo nie chodziło o to.

Wokół jej zgrabnych łydek oplatał się wąż. Olbrzymi, gruby, pnący się niebezpiecznie w górę. Z każdą sekundą był coraz wyżej i wyżej.

Pani Vunsh, którą ktoś w którymś momencie ugasił, i która wciąż żyła, choć chyba już wyłącznie teoretycznie, podczołgała się do swojego oprawcy i złapała go za skrawek szaty.

— Przepraszam. Wybacz mi, weź dzieci, które chcesz, tylko zlituj się nade mną... — wychrypiała przez spalone wargi.

Wąż dotarł już do bioder Rity, coraz mocniej zakleszczając uścisk.

Jeden z mężczyzn machnął kijkiem, wykrzykując coś po łacinie. Głowa Pani Vunsh opadła bezwładnie na podłogę.

Lily doskonale wiedziała, że powinna coś zrobić. Coś, to znaczy cokolwiek. Odciągnąć uwagę zamaskowanych mężczyzn, uciec, wezwać pomoc, policję, straż pożarną, wojsko... Problem w tym, że nie była w stanie się ruszyć. Zupełnie jakby korzenie różowej magnolii przebiły się przed podeszwy jej butów i wbiły w stopy, na stałe przytwierdzając ją do tego skrawka ziemi pod oknem sali chemicznej.

Mogła tylko stać, patrzeć i ściskać rękę swojego przyjaciela, błagając w duchu, by jego dusza nie obumierała w takim stopniu jak jej.

— Dlaczego... — wyszeptał chłopak — tak bardzo chcę tam pójść... Tak bardzo... Dlaczego... nie mogę... Czemu... tak okropnie się boję...

Z jego pięknych, błękitnych oczu zaczęły lecieć łzy, a ona nie mogła się nawet odezwać. Nawet nie umiała go pocieszyć.

„Oh, oh, oh, sweet child o'mine" śpiewał Axl Rose gdzieś ze środka wsadzonego do kieszeni walkmana, gdy wąż oplatał klatkę piersiową Rity. Ona też próbowała się poruszyć, złapać oddech, przeżyć choć chwilę dłużej.

Na marne.

Zwierzę naprężyło się, wbiło kły w jej hebanową szyję, zgniotło wnętrzności, a Rita rozpadła się na kawałki. Chwilę później wyglądała już jak kukła, którą ktoś bardzo nieudolnie wypchał.

„Oh, oh, oh".

Kilka osób stłoczonych w rogu klasy zaczęło wymiotować. Lily była prawie pewna, że odór panujący w środku przebija na zewnątrz, mieszając się ze słodką wonią magnolii i krzewów różanych. Po chwili do tej mieszanki dołączył również intensywny, ostry zapach moczu.

Spojrzała w dół. Na spodniach jej przyjaciela widniała spora plama. Strużka cieczy spływała po nogawce jasnych jeansów, aż do niebieskich trampek z czerwonymi sznurówkami.

Ścisnęła mocniej jego dłoń.

Oprawcy w pelerynach podpalili kolejne kilka osób swoimi kijkami.

Może ona też tu umrze. Może tak byłoby nawet lepiej.

Czy w ogóle dałaby radę jeszcze żyć?

W sali huknęło. Drzwi otworzyły się z impetem, a do środka wparowało dwóch kolejnych mężczyzn i kobieta. Ci nie mieli na sobie czarnych szat ani zakrytych twarzy, choć również trzymali w dłoniach te dziwne, magiczne patyki. Zaczęli krzyczeć po łacinie, lecz ku zdziwieniu Lily nie kierowali morderczych uroków przeciw jej koleżankom i kolegom z klasy, a przeciw zamaskowanym postaciom.

Jeden z nowo przybyłych, mężczyzna w średnim wieku z długimi do ramion brązowymi włosami nakrytymi fioletowym melonikiem, zrobił zgrabny unik przed pędzącą w jego stronę zieloną smugą światła, po czym przefikołkował pod ścianą i uśmiechając się z satysfakcją, pokonał wysokiego faceta, który wcześniej znęcał się nad nauczycielką.

— Denise, zajmij się Yaxleyem, ja spróbuję ewakuować stąd te dzieciaki! — krzyknął do kucającej za biurkiem kobiety z jaskrawo-różowymi włosami i przerzuciwszy sobie przez bark wierzgającego uczniaka, podbiegł do wyjścia.

Czający się za gablotą z odważnikami i wagami Zamaskowany próbował trafić go wymyślnym łacinskopodobnym słowem, lecz kobieta była szybsza. Wytrąciła mu patyk z ręki, a jej partner w pstrokatym, żółto-brązowym fraku cisnął kilkoma odważnikami w jego głowę.

Lily otworzyła usta w niemym niedowierzaniu.

Byli świetni. Niczym bohaterowie z komiksów, które kupował jej tata — zgrani, potężni i, przede wszystkim, odważni.

Czyli dokładnie tacy, jaka ona nie była...

Poczuła do siebie autentyczne obrzydzenie. Gdyby ta trójka zjawiła się tu wcześniej zamiast niej, może pani Vunsh nie straciłaby resztek człowieczeństwa, może Rita by żyła, a serce jej piegowatego przyjaciela nie rozpadłoby się na części pierwsze. Gorzka zazdrość spłynęła wraz ze śliną do gardła.

Wąż wypełzł na korytarz, omal niestratowany przez uciekających w popłochu uczniów, natomiast mężczyzna w fioletowym meloniku brnął pod prąd, próbując przebić się do swoich towarzyszy.

— Zaraz będzie ich tu jeszcze więcej! Zabieramy mugolaków do punktu aportacyjnego, świstoklików i wynosimy się stąd! — krzyknął, jednocześnie powalając na ziemię ostatniego stojącego na nogach Zamaskowanego.

Poklepał po ramieniu faceta w pstrokatym fraku, po czym pośpiesznie sprawdził wszystkie zakamarki w sali.

Lily nie mogła oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że jednocześnie bardzo dobrze zna mężczyznę w meloniku i jest on dla niej zupełnie obcy. Zmrużyła powieki, próbując dojść do źródła tej sprzeczności, gdy coś po jej lewej stronie nagle błysnęło.

Piegowaty chłopak trzymał aparat fotograficzny na wysokości twarzy. Minę miał zszarganą rozpaczą, oczy pełne łez, a flesz błyskał i błyskał.

— Zapamiętam ich. Zapamiętam ich wszystkich i zabiję. Jak boga kocham — wydyszał.

Szyba dzieląca ich od sali chemicznej prysła.

Lily z przerażeniem przeniosła spojrzenie z przyjaciela na wnętrze klasy. Nie tylko ona dostrzegła błyski. Zamaskowany oprych, który wcześniej dostał odważnikiem po głowie, podnosił się na kolana, trzymając w dłoni patyk swojego kolegi.

Mężczyzna w fioletowym meloniku cisnął w jego stronę czerwonym promieniem, po czym z przerażeniem w oczach rzucił się w kierunku okna.

— Co wy tu robicie?! Uciekajcie! — wrzasnął, machając rękami.

Lily miała wrażenie, że kilka następnych rzeczy zadziało się w zwolnionym tempie. Uderzony czerwonym światłem Zamaskowany, wyskoczył w górę, wyrywając kijek z ręki zaskoczonej kobiety. Ta, odepchnąwszy go całym swoim ciałem, krzyknęła:

— Gepp, wiej!

Mężczyzna w meloniku na ułamek sekundy odwrócił się za siebie, by finalnie zasłonić ciałem okno.

— Teraz! Już! W nogi! — ryknął, patrząc Lily prosto w oczy.

Potem błysnęło zielone światło, kobieta zawyła, jasny błysk w brązowych oczach pana Geppa zgasł, ciało osunęło się na podłogę

— To jest Nowy Porządek Świata! — krzyknął histerycznie Zamaskowany, a Lily odzyskała władzę w nogach.

Szarpnęła za rękę swojego przyjaciela, słyszała za plecami trzaski, jęki, szlochy, przekleństwa, krzyki urywane oraz pełne, więc postanowiła nie słuchać. Naciągnęła na uszy słuchawki walkmana i nie odwróciwszy się więcej, popędziła prosto przed siebie.

Nie miała pojęcia jak długo biegli ani dokąd zmierzali. Kiedy w końcu upadli na usłaną polnymi kwiatami łąkę, słońce znajdowało się wysoko, wysoko nad horyzontem.

Oddychała ciężko, nie wiedząc, co teraz począć.

Bo co mogło zrobić dziecko, które było świadkiem tak wyjątkowego okrucieństwa? Co mogło zrobić ze świadomością, że ciąży na nim czyjaś śmierć?

Zdziwaczeć.

Albo.

Oszaleć.

Spojrzała na leżącego obok chłopca. Chciała choć przez chwilę oderwać się od świata, dryfując w błękicie jego tęczówek. Lecz oczy jej przyjaciela nie przypominały już wzburzonej tafli oceanu. Były puste. Martwe niczym wzrok tamtego maga konającego w stłuczonym oknie z widokiem na cierpienie. Poczuła, jak mrok wylewający się z ich wnętrza oplata jej umysł.

— Już ja im pokażę nowy porządek — wyszeptał.

Musiała się obudzić. Musiała się ocknąć. Miała dosyć. Tak bardzo, bardzo dosyć.

Ciemność wirowała w powietrzu, przysłaniając słońce, trawy, płatki kwiatów, ich zapach, miękkość dłoni przyjaciela.

Nie miała sił się budzić.

Starała się mrugnąć, ruszyć palcem, zrobić cokolwiek, by przerwać ten niebyt. Na marne. Oplotła ją czerń. Cicha, głucha, niekończąca się otchłań. Nie miała pojęcia, gdzie jest, a co gorsze, nie miała pojęcia, czy w ogóle jest, czy istnieje, czy śni, czy myśli, czy może tylko jej się tak wydaje.

Może tak wygląda śmierć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top