3.11. Pierwszy pocałunek
— Wciąż nie mogę uwierzyć, że nic nam nie powiedziałaś — mruknął Hugo, opierając się o pień drzewa.
Zajęcia z opieki nad magicznymi stworzeniami trwały od dobrych dwudziestu minut. Hagrid po krótkim, pełnym entuzjazmu wstępie podprowadził uczniów wzdłuż lasu aż pod zachodnią stronę zamku, gdzie na skraju błoni, wśród licznych jam i norek, znajdowała się niewielka zagroda, a w niej urocze, futrzaste zwierzątko z długim ogonem, nazywane przez nauczyciela Wozakiem.
Bardzo szybko okazało się, że Wozak uroczo jedynie wyglądał, ponieważ naturę miał iście perfidną.
Gdy tylko podekscytowani trzecioklasiści z Lily na czele ustawili się dokoła drewnianego płotka, złapał się krótkimi łapkami za brązowy ryjek, otworzył pyszczek i zaczął mamrotać zajadle: „Przyszli gamonie, przyleźli idioci, patałachy". Lily nie zdążyła jeszcze wyjść ze zdumienia, że ma przed sobą gadające zwierzę, a już została określona przez Wozaka jako „ruda krowa". Hugona dla odmiany mianował „kędzierzawym przygłupem", a Jerry'ego „ciotą miernotą". Potem przezwiska dostawał każdy, kto znalazł się w zasięgu wzroku Wozaka, a po kilku minutach wyzwiska sypały się już gęsto, zarówno ze strony zwierzaka, jak i niektórych, mniej cierpliwych, uczniów.
Hagrid próbował załagodzić sytuację, co wychodziło mu dość marnie, bo bluzgi niosły się tak głośno, że w pewnym momencie musiała zainterweniować profesor Vector, która wychyliwszy się ze swojego okna, poczęła wymachiwać pięściami w ich kierunku.
Lily, Hugo i Jerry, odmawiając sobie tej niecodziennej przyjemności bycia obrażanym przez gadającą fretkę, postanowili odsunąć się na bezpieczną odległość od reszty grupy i omówić sprawy pilniejsze niż synonimy słowa „idiota". Na przykład plan na jutrzejszą wizytę w Hogsmeade.
— Powiedziałabym, gdybyście nie ciskali piorunami na sam mój widok — odparła Lily, robiąc naburmuszoną minę.
— To już nieistotne. Musimy się skupić na tym, co teraz. Potrzebny nam plan — stwierdził Jerry podirytowanym głosem. — Żeby nie tracić czasu, my wybierzemy się jutro w pobliże Wrzeszczącej Chaty, może uda się znaleźć jakiś ślad Edmura, natomiast Amanda zaoferowała się przeszukać z dwójką drugoroczniaków obrzeża Zakazanego Lasu wzdłuż szkolnych błoni. Ludzie z Ministerstwa zmyli się dwa dni temu, marne szanse, ale trzeba sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyli. Co o tym myślicie?
— Myślę, że przy odrobinie szczęścia stratuje ją centaur — wtrącił Ian, który od dobrych kilku minut kucał obok nich i z uporem maniaka dłubał patykiem w mokrej ziemi.
Jerry w odpowiedzi pstryknął go w ucho.
— Lily, rozumiem, że ty z nami nie idziesz? — dopytał, podnosząc głos, bo Wozak z każdą sekundą zawodził coraz głośniej, aktualnie obierając sobie za cel swoich słownych ataków Teda Notta.
Złapał łapkami za drewniane sztachety, potrząsając nimi i pokrzykując:
— Brzydki śmierdziel, brzydki śmierdziel. Niech sobie stąd pójdzie, co za smród, Wozak zaraz się porzyga!
Oczy Teda zaszły łzami, a zebrany wokół zagrody tłum zaczął zanosić się śmiechem. Najwyraźniej większość uczniów uważała wyzwiska skierowane do osób innych niż oni sami za wybitnie zabawne, co z jednej strony było zupełnie normalne, a z drugiej boleśnie przykre.
Hagrid uniósł ręce do góry, starając się opanować powstały rozgardiasz. Został w tym sam, ponieważ chwilę temu profesor Vector zatrzasnęła okiennice i zasłoniła je szczelnie zasłonkami, bunkrując się w swoim gabinecie.
— Obrażanie innych jest naturalne dla Wozaków, nie ma co się tym tak przejmować... One takie już są, trudno się z nimi porozumieć, cholibka. Ale warto próbować, może powiedzieć im coś miłego, pogłaskać...
— A tylko mnie tknij, ty gruby beju! - zaskrzeczał Wozak.
Trzecioroczni ponownie ryknęli śmiechem, a Lily westchnęła, starając się skupić na powrót na najnowszym zadaniu Biura, co wcale nie było takie łatwe, bo pytanie Jerry'ego dzwoniło jej w uszach, wprawiając w dziwne zakłopotanie.
Samo powiedzenie chłopakom, że podczas najbliższej wycieczki nie dotrzyma im towarzystwa, ponieważ obiecała to komuś innemu, wystarczająco wymęczyło jej nerwy i sumienie. Po historii z Amandą obawiała się mocno ich reakcji, nie chciała, by poczuli się zdradzeni, wystawieni do wiatru, czy odstawieni na drugi plan, zwłaszcza że ich relacje dopiero zaczęły wracać do normy. Z drugiej strony Carl Jonsen dał jej dużo czasu na zastanowienie się nad propozycją wspólnego wyjścia do Hogsmeade i odwoływanie wszystkiego w ostatniej chwili byłoby z jej strony prawdziwym nietaktem. Co więcej, gdy w końcu, na ostatnim przyjęciu Klubu Ślimaka, nieco nakręcona przez podekscytowaną Jennę, wyraziła aprobatę dla jego pomysłu, wydawał się naprawdę szczęśliwy, a owo szczęście udzieliło się również jej. Lubiła z nim rozmawiać, obiektywne spojrzenie na różne sprawy bywało nieocenione i liczyła po cichu, że może faktycznie, siedząc przy kawie w ciepłym, cichym miejscu, Carl wesprze ją jakąś radą.
O dziwo, chłopcy przyjęli to z zaskakującym spokojem. Oczywiście Hugo nie omieszkał wtrącić paru irytujących komentarzy, ale choć Lily nigdy by mu się do tego nie przyznała, to po blisko dwóch miesiącach nieodzywania się do siebie, bardziej ją bawiły niż złościły. Brakowało jej tego wszystkiego, łącznie z jego infantylnymi zaczepkami, tak bardzo, że teraz cieszyła się jak dziecko na każde konspiracyjne spotkanie przy najdalej wysuniętym stoliku w wieży Gryfonów, każdą wspólną lekcję, na choćby najbardziej błahą rozmowę, czy spacer po zamku. Każdy wspólnie wypity kubek kakao sprawiał, że na jej usta wypływał idiotyczny, pełen szczęścia uśmiech. Najchętniej złapałaby ich, przyciągnęła do siebie, przytuliła i nie puszczała już nigdy.
Nie oznaczało to jednak wcale, że miała ochotę wałkować po raz kolejny temat jej jutrzejszego spotkania z Carlem Jonsenem. To było zwyczajne, koleżeńskie wyjście, żadna randka, jak miała je w zwyczaju nazywać Jenna i Lily nie uśmiechało się po raz kolejny tego tłumaczyć. Zwłaszcza chłopakom.
— Wiesz, że nie mogę — mruknęła w końcu. — Zresztą to wasze zadanie.
Jerry pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Pewnie. Choć nie ukrywam, że prędzej, czy później przyda nam się twoja pomoc.
— A mnie to wciąż zastanawia, jakim cudem Lily pierwsza znalazła sobie chłopaka. Czy to nie dziwne? — rzucił Hugo, marszcząc nos. — Przecież ty nawet nie jesteś ładna.
Lily wzięła potężny zamach nogą, po czym kopnęła go w piszczel.
— TO. NIE. JEST. MÓJ. CHŁOPAK.
Młody Weasley zrobiwszy pełną bólu minę, zaczął zasłaniać się rękami, wrzeszcząc panicznie coś, co brzmiało jak: „Przestań", „Dosyć" i „Żartowałem".
Miała sporo szczęścia, że Hagrid wciąż był zbyt zajęty przekrzykiwaniem a to grupy uczniów, a to Wozaka, by zauważyć jej mordercze zapędy.
Właśnie tego chciała uniknąć. Kolejnych, głupich tłumaczeń. Już wcale nie miała ochoty przytulać kuzyna. Sam był brzydki. I głupi w dodatku. Z chęcią kopnęłaby go raz jeszcze, dodając przy tym kilka niecenzuralnych słów, ale uprzedził ją Ian.
Przestał dłubać patykiem w ziemi, przekręcił zabawnie głowę i spoglądał teraz na Hugona spod przymrużonych powiek.
— Pierwsza? Jakbyś mi powiedział, że też szukasz chłopaka, to może bym ci jakoś pomógł.
Hugo przestał się chować za drzewem, wbijając w przyjaciela spojrzenie, które mogłoby zabijać.
— Ale na mnie to się tak nie patrz. — Wzdrygnął się Ian. — Nie jesteś w moim typie, poza tym ja już znalazłem miłość mojego życia.
— Chyba Irytka. Pasowalibyście do siebie jak ulał...
— Czy możemy wrócić do tematu wilkołaków?! — krzyknął Jerry, machając panicznie rękami.
Lily przyklasnęła mu w duchu i bynajmniej nie chodziło wcale o marnowanie czasu na bzdurne utarczki słowne. Po prostu trudno jej było śmiać się z rzeczy, które w ostatnim czasie urosły jakimś trafem do problemów rangi światowej. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać jakim cudem tematy wilkołaków, niebezpiecznego wariata i ataku na mugolską dziewczynę w Hogsmeade mogą być mniej stresujące niż gadki o randkach, spotkaniach i miłościach. Najwyraźniej jeszcze mało wiedziała o świecie.
Na szczęście żadne z nich nie chciało się dłużej kłócić, a przynajmniej nie na poważnie. Nawet Hugo przestał chichotać pod nosem ze swojego dowcipu i westchnął ciężko.
— Tak, tak, nie stresuj się. Przecież tylko sobie żartujemy. Lily jest wolną, niezależną kobietą. I piękną... w taki... oryginalny sposób.
Nie miała pewności, czy jej kuzyn zdawał sobie sprawę, że używając subtelniejszych słów, potwierdził właśnie, że uważa jej urodę za wątpliwą, niemniej gniewanie się na Hugona za to, co gada, byłoby tak samo nieuzasadnione, jak gniewanie się na niemowlaka za to, że nie umie mówić.
Widząc jej pobłażliwą minę, uśmiechnął się szeroko wyraźnie z siebie zadowolony. Prawdopodobnie myślał, że błyskotliwie naprawił sytuację.
— A Ian... Ian, ty jesteś zły z natury. Akceptuję, szanuję...
Ian siknął powoli głową z udawaną powagę.
— No i jeśli twoja propozycja dotyczy również dziewczyn, to wiedz, że jestem chętny...
Tym razem Ian uniósł w górę kciuk.
— Dom wariatów — jęknął Jerry, przewracając oczami.
Grupa trzeciorocznych uczniów stłoczonych przy zagrodzie zaczęła się powoli przerzedzać. Przed momentem Hagrid dał im znać, by ustawili się na pustym placu przy zachodniej ścianie zamku, po czym wrzuciwszy Wozakowi kilka mięsnych smakołyków, wielkimi krokami dogonił przód pochodu.
Lily wsadziła zmarznięte dłonie do kieszeni i ruszyła za nauczycielem. Zawsze przed końcem lekcji udawali się jeszcze do sali, aby spisać najważniejsze informacje, uwagi i swoje obserwacje po kontakcie z magicznym stworzeniem prezentowanym na zajęciach. Tym razem więcej spostrzeżeń miała na temat braku dystansu do samej siebie niż na temat gadającej fretki.
Westchnąwszy, wyminęła podnoszącego się z kucek Iana i dołączyła do stojącej pod ścianą grupy.
Kątem oka zdołała jeszcze dostrzec, jak chłopak odwraca się w stronę zagrody i wykonuje dłonią gest przypominający wojskowy salut.
— Pa, Wozak — powiedział Ian.
— Do zobaczenia, Ian — odsalutował mu Wozak.
*
Carl pchnął drzwi do Miodowego Królestwa, przepuszczając ją przodem.
W środku było na tyle gorąco, że już po kilku minutach kluczenia między pełnymi słodyczy półkami, poluzowała szalik i rozpięła kurtkę, ukazując błękitną sukienkę z dekoltem w serek, którą pożyczyła od Marii.
Początkowo miała zamiar założyć jeansy i jeden z elegantszych sweterków zakupionych latem z mamą, ale Jenna prędko wybiła jej to z głowy. Twierdziła, że randka, czy nie, Lily ze zwykłego szacunku do Carla powinna ubrać się w coś mniej „szkolnego". Zresztą sukienka Marii pasowała jak ulał, a dziewczyny dobrały do niej również kolczyki, zajęły się rudymi włosami koleżanki, układając je w zgrabny koczek i napaćkały jej na twarz stertę kremów. Gdy Lily w końcu spojrzała w lustro, podziwiając efekt ich starań, po raz pierwszy w życiu poczuła się całkiem ładna. Było to uczucie tak przyjemne samo w sobie, że zupełnie odechciało jej się jeansów.
Teraz trochę żałowała. Carl wyglądał tak jak zawsze, a fakt, że ona jako jedyna wystroiła się na ich spotkanie, sprawiał, że czuła się potwornie zawstydzona. Najchętniej w ogóle nie zdejmowałaby ani czapki, ani kurtki.
Niestety nie mogła w nieskończoność ciągać Carla po uliczkach Hogsmeade. Myślała, że może w Miodowym Królestwie zostaną na dłużej i nie starczy im czasu na Trzy Miotły, czy herbaciarnię, ale nie wzięła pod uwagę, że właściciele cukierni ustawią w rogach pomieszczeń malutkie koksowniki płonące wielobarwnym ogniem. Prócz tego, że ozdabiały wnętrze, można było nad nimi piec pianki na miejscu. No i grzały tak mocno, że wszyscy klienci, już od progu, zdejmowali z siebie wierzchnie odzienie.
— Chyba wezmę paczkę Kosmicznie Kwaśnych Żelków. Wyglądają jak malutkie planety — powiedział Carl, pokazując jej błyszczące opakowanie z wirującymi w środku, okrągłymi słodyczami.
Były prześliczne i z całą pewnością smakowite, ale Lily musiała powstrzymać się od prywatnych zakupów. Obiecana nagroda za zadanie dla Biura, wystarczająco uszczupliła jej budżet.
— Dasz mi spróbować? Muszę kupić jeszcze kilka rzeczy dla chłopaków... Nagroda za zlecenie i kara za uratowanie naszej przyjaźni... — westchnęła, starając się ściągnąć z górnej półki upatrzone słodycze.
Podskoczyła kilka razy, jednak jedyne co osiągnęła, to siniak powstały na skutek uderzenia głową o wystający, wielki słój z lizakami.
Carl delikatnie dotknął jej ramienia, po czym z uśmiechem na ustach sięgnął po wypatrzone przez nią lukrowe pałeczki. Nawet nie musiał się wysilać. Wystarczyło, że stanął na palcach. Dopiero teraz dotarło do niej jaki jest wysoki.
— Jeśli ty kupujesz rzeczy dla swoich przyjaciół, to ja mogę kupić coś dla mojej przyjaciółki — powiedział wesoło.
Podał jej trzy paczki zdjętych przed momentem słodyczy, po czym podszedł do regału obok i wyciągnął z niego jeszcze jedno opakowanie Kosmicznie Kwaśnych Żelków.
— Nie musisz... — mruknęła, coraz bardziej zawstydzona.
— Ale chcę.
Nie przestawał się uśmiechać. Miała wrażenie, że tryskające z ciemnych oczu radosne iskierki oraz małe dołeczki w policzkach na stałe zagościły na jego twarzy. Było w nim coś, jakaś energia, dzięki której lśnił wśród tych wszystkich plotkujących, przepychających się uczniów odwiedzających tego dnia Miodowe Królestwo.
Nagle przestała żałować, że włożyła sukienkę.
Ściągnęła czapkę i delikatnie złapała go pod łokieć, gdy przeciskali się przez grupę ściśniętych przy stoliku z cukierkami Krukonów. Jeden z nich zawołał Carla, lecz ten jedynie machnął mu ręką, obdarzając go swoim zaraźliwie wesołym spojrzeniem i upewniwszy się, że Lily wciąż jest obok, stanął w kolejce do kasy.
Młoda czarownica w szpiczastym, czerwonym kapeluszu dyktowała na głos nazwy wyłożonych na ladzie towarów. Po każdym jej słowie, leżące na blacie pióro mknęło po pergaminie, automatycznie sumując ceny wskazanych przysmaków. W pewnym momencie zawisło w powietrzu i zaczęło pluć dziko atramentem. Kobieta na marne machała różdżką, wypowiadając zaklęcia - na rachunku z każdą sekundą pojawiało się coraz więcej kleksów. Mamrocząc pod nosem przeprosiny, złapała pióro i zniknęła na zapleczu, zostawiając za sobą poddenerwowanych klientów.
— Mark Antuane. Zawsze mnie zagaduje. Chce, żebyśmy wzięli go do redakcji — szepnął Carl, wskazując ukradkiem Krukona.
— A wy nie chcecie, bo?
— Bo ma mało otwarty umysł — zaśmiał się, sięgając dłonią kosmyk opadający luźno na jej twarz.
Odgarnął go za jej ucho i zanim zaczęła czuć się naprawę dziwnie, zabrał prędko rękę.
Miał szorstkie palce, ale wcale nie było to nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. W pewien sposób sprawiało, że był jeszcze bardziej wyrazisty, prawdziwy i namacalny.
Właściwie wszystko, z czego składał się Carl Jonsen, sprawiało, że czuła się po prostu dobrze. Dołeczki w policzkach, to, jak zabawnie wymawiał literę „r", jak z nieustającym zaskoczeniem patrzył na świat i że zawsze towarzyszył mu zapach tuszu i mięty.
Zapach, w który aktualnie wplatała się nuta wypiekanych w małym piecyku dyniowych pasztecików oraz subtelna woń piżma i bergamoty.
Serce Lily podeszło nagle do gardła.
— Carl, Lily! Co za spotkanie — zawołała Emilly, która z naręczem czekoladowych żab, ustawiła się za nimi w kolejce.
Obok niej stał Scorpius.
Lily zapragnęła rzucić praliny oraz lukrowe pałeczki na podłogę i jak najszybciej wybiec przez drzwi.
— Nie wiecie może, gdzie poszła ekspedientka? — kontynuowała Ślizgonka, wychylając się to w prawo to w lewo w poszukiwaniu kobiety w czerwonym kapeluszu. Prócz niej co najmniej kilkanaście osób wyrażało swoją głośną dezaprobatę dla braku obsługi.
— Na zapleczu. Chyba próbuje naprawić samonaliczające pióro — odparł Carl, nawet nie spojrzawszy na rozmówczynię.
Wbił wzrok w Scorpiusa, choć może to bardziej Scorpius wbił wzrok w niego. Wesołe iskierki w oczach Carla ustąpiły miejsca groźnym błyskom.
— Walentynki w Hogsmeade, to zawsze się tak kończy... Trzeba było iść na piwo do Trzech Mioteł — westchnęła Em. — Właściwie nic straconego. Idziecie z nami?
— Nie! — wypaliła Lily, nie zdążywszy pomyśleć.
Scorpius i Carl wyglądali tak, jakby w milczeniu toczyli jakąś wyjątkowo krwawą wojnę.
— Mamy już zarezerwowany stolik w herbaciarni, przepraszam — dodała prędko, bo Emilly zrobiła zaskoczoną i nieco urażoną minę.
Na szczęście wytłumaczenie Lily musiało jej wystarczyć, bo pokiwała głową, uśmiechając się porozumiewawczo.
Scorpius również się uśmiechnął, ale nie był to miły uśmiech. W niczym nie przypominał uśmiechów osoby, na której tak jej zależało. Osoby tak bliskiej, że oddychanie bez świadomości jej istnienia wydawało się katorgą.
Był okropny.
— Potter nie dorosła nawet do kremowego piwa — stwierdził, odrywając wzrok od Carla i przenosząc spojrzenie na Lily.
Miała wrażenie, że lustruje ją wzrokiem, paląc jej wnętrzności. Rozrywa na kawałki najpierw mózg odpowiadający na logiczne myślenie, potem język, który pozwoliłby jej jakkolwiek się odgryźć, a na końcu serce.
Czemu to ona czuła się tak paskudnie? Czemu ona z ich dwójki chciała uciekać przytłoczona bezsensownym poczuciem winy, choć to on stał przed nią z Emilly przy boku? Czemu miała wrażenie, że traktuje ją tak, jakby robiła coś niewłaściwego, mimo że nie zrobiła nic ponad to, co on?
Pierwotne zawstydzenie, zaczęło się przeradzać w gorzką złość.
— Zadziwiłbyś się — syknęła, nie zastanawiając się nad własnymi słowami.
Nie miała zamiaru dać z siebie robić kozła ofiarnego. Nie po tym, ile trudu włożyła w próby budowania, utrwalania i naprawiania ich relacji.
— Oj, Scorpius, po co ta złośliwość? — zaszczebiotał Carl.
Cała jego twarz na powrót epatowała wesołością. Cała prócz oczu, które teraz wyglądały naprawdę groźnie.
Lily poczuła jak delikatnie łapie ją za ramię, ciągnąc w tył.
Kobieta w czerwonym kapeluszu wróciła za kontuar z nowym piórem, naliczając teraz w pośpiechu kolejne produkty. Gdy tylko wyrecytowała nazwę ostatniej rzeczy, Lily rzuciła na blat dwa galeony i nie zaprzątając sobie głowy miłym pożegnaniem, wypadła na zewnątrz.
Naciągnęła na głowę czapkę i oddychając głęboko chłodnym powietrzem, próbowała uspokoić nadszarpnięte nerwy. Nie pomagało. Wciąż była wściekła: na siebie, na Scorpiusa i na znikającą ekspedientkę. Miała ochotę pobiec na obrzeża miasta, znaleźć w okolicach lasu Hugona, Jerry'ego i Iana, a potem rzucić się wraz z nimi w wir poszukiwań. Najlepiej niebezpiecznych. Z drugiej strony ucieczka oznaczałaby porażkę, potwierdzenie, że jest tylko małą, dziecinną dziewczynką.
Zacisnęła więc zęby, stanęła pod zielonymi, drewnianymi drzwiami Miodowego Królestwa i czekała.
Carl wyszedł szybciej niż przypuszczała. Z zaskakującą czułością objął ją ramieniem i wręczył paczkę Kosmicznie Kwaśnych Żelków.
— To nie tak, że słodycze zawsze poprawiają mi nastrój — mruknęła, otwierając opakowanie.
Miniaturowe planety wyleciały w powietrze, układając się wokół jej głowy na podobieństwo Układu Słonecznego.
Carl uśmiechnął się szeroko.
— Nie wiem jak słodycze i nie wiem, co tam między wami zaszło, ale jestem pewien, że ciepła herbata dobrze nam zrobi.
*
Herbaciarnia u pani Poddifoot pachniała jaśminem i cynamonem. Dwuosobowe okrągłe stoliczki oddzielono od siebie drewnianymi rzeźbionymi parawanami, zostawiając na środku pomieszczenia wąski, wyłożony fioletowym dywanem korytarzyk. Na niskich fotelach położono liliowe koce, na szerokich parapetach ustawiono wrzosy w brązowych donicach, a z sufitu zwisały błyszczące serduszka, zawieszone tam zapewne z okazji walentynek.
Przez wysokie parawany Lily co prawda nie mogła dostrzec klientów herbaciarni, ale była prawie pewna, że tego dnia przyszły tu wyłącznie pary.
Poczuła się nieswojo. Przez tyle dni wmawiała sobie i wszystkim wokoło, że spotkanie z Carlem to nie randka, a finalnie wylądowała tutaj. Może jednak się myliła, a za parawanami kryły się pary - ale przyjaciół, potrzebujących po prostu ustronnego miejsca do rozmów? Właściwie, czemu nie. To, że Hugo, Jerry, czy Ian pasowali do tego miejsca jak pięść do oka, nie oznaczało wcale, że każdy miał takich znajomych jak ona.
— Mieliśmy zarezerwowany stolik numer dziewięć — powiedział Carl, opierając się o zapełnioną mieszankami herbat ladę.
Stojąca po drugiej stronie siwiuteńka staruszka ubrana w kwiecistą sukienkę przesunęła palcem po leżącym przed nią pergaminie, po czym lekko skonfundowana zerknęła na Lily.
— Przy stoliku numer dziewięć już ktoś siedzi...
— Nic nie szkodzi — odparł wesoło Carl — dołączymy.
To powiedziawszy, złapał zdezorientowaną Lily za ramię i wskazując jej dłonią korytarzyk, puścił przed sobą.
Obróciła głowę, spoglądając na niego pytająco.
— Ktoś siedzi? Kto?
Niby nie miała nic przeciwko dodatkowemu towarzystwu, ale przez cały dzień Carl nie wspomniał ani słowem o tym, że ktoś do nich dojdzie. Gdyby tak było, poruszyłaby kilka kwestii wcześniej, licząc na jakąś dobrą radę w dość osobistych sprawach. A może chłopak był po prostu na tyle towarzyski, że nie chciał przeganiać nieproszonego gościa, który przypadkiem zajął ich miejsca. Nie miała pojęcia.
A przynajmniej nie miała pojęcia do czasu, aż nie dotarli do końca wąskiego korytarzyka i nie przystanęli przy ustawionym w rogu sali, wyłożonym białymi haftowanymi serwetkami, stoliku. Wtedy wszystko stało się jasne.
Na fotelu, owinięta liliowym kocem siedziała Eva. Była blada, nerwowo bębniła paznokciami w pełną fusów szklankę, a na ich widok aż podskoczyła.
Lily poczuła się wściekła i do reszty zdradzona.
— Co to ma być?! — syknęła, odwracając się do Carla.
— Musicie porozmawiać — powiedział spokojnie.
Zacisnęła pięści, układając sobie to wszystko w głowie. Nagle dotarło do niej, o co w tym wszystkim chodziło. Przecież Carl przyjaźnił się z Evą od dawna, byli sobie pewnie tak samo bliscy, jak ona i Jerry i raczej nie umawiali się z nikim za plecami tego drugiego. Przecież sam fakt, że Carl zaprosił ją do Hogsmeade niedługo po tym, jak wykrzyczała jego przyjaciółce w twarz, że nie chce jej znać, był mocno podejrzany. Lily nagle przestała pojmować, jak mogla być taka głupia i naiwna.
Naszła ją niepohamowana chęć walnięcia Carla Jonsena w twarz, jednak widząc zaciekawiony wzrok właścicielki sklepu, która ukradkiem wychylała głowę zza jednego z kontuarów, powstrzymała się resztkami sił.
— Nie chcę rozmawiać. Ani z tobą, ani z nią. Chcę wyjść. Teraz, już, natychmiast — stwierdziła najspokojniej, jak umiała.
Zrobiła krok do przodu, ale Carl zatarasował jej przejście, po czym jedną ręką złapał ją za ramię, a drugą za podbródek, tak, że zmuszona była spojrzeć w górę, wprost w jego oczy.
— Wiem, jak to wygląda, ale uwierz mi. Mówiłem poważnie. Obiecałem ci rozwiązać jeden z problemów i właśnie mam zamiar to zrobić.
Och, jakże w tej chwili nienawidziła tego jego szczerego, pełnego wiecznej fascynacji spojrzenia. Chyba tylko on był w stanie najpierw zrobić z człowieka kompletnego błazna, a potem przekonać go, że to dla jego dobra.
— Proszę, po prostu wysłuchaj Evy, a potem będziesz mogła mnie uderzyć, kopnąć, zwyzywać, czy zrobić cokolwiek, o czym teraz myślisz — dodał, zwalniając uścisk.
Wyszarpnęła twarz z jego dłoni, natychmiastowo cofając się na bezpieczną odległość.
— Lily, błagam, daj mi pięć minut — odezwała się w końcu Eva.
Lily westchnęła ciężko. Żałowała teraz po stokroć, że uniosła się jakąś idiotyczną dumą i nie poszła zawczasu szukać śladów wilkołaków z przyjaciółmi. Żałowała, że w ogóle zgodziła się wyjść z Carlem do Hogsmeade i że nie wykrzyczała Scorpiusowi prosto w twarz, co myśli to jego dziecinnym zachowaniu. A skoro żałowała już tylu rzeczy, mogła zostać pięć minut w tej przytulnej kawiarni i żałować potem również tego.
Zresztą skoro wysilili się tak mocno, musiało im bardzo zależeć. Mieli naprawdę olbrzymie szczęście, że nie należała do zawistnych osób.
— Wisisz mi paczkę tych kosmicznych żelków — mruknęła do Carla, opadając na wolny fotel.
Chłopak kiwnął energicznie głową, obdarzając ją jednym ze swoich najszerszych uśmiechów. Owinął się na powrót szalikiem Ravenclawu i ruszył w kierunku wyjścia.
Po chwili jego kroki ucichły, a one zostały same.
Lily zdjęła kurtkę i razem z czapką przewiesiła ją przez oparcie fotela, czekając, aż Eva zacznie rozmowę. Nie zamierzała jej zagadywać, nie teraz, kiedy została ofiarą ich misternie uknutego planu. Dodatkowo wciąż była zła za aferę ze zdjęciami. Choć może zła to kiepskie słowo, złość przeszła jej już dawno. Po prostu czuła się zraniona.
— Chcę ci tylko powiedzieć, że to wszystko, to nie tak jak myślisz... — zaczęła nieporadnie.
Strumyk namalowany na obrazie za jej plecami płynął wartko, wokół unosiły się cichutkie dźwięki szumiącej wody i śpiewu ptaków, a zawieszone w powietrzu świece rzucały blade cienie na spuszczone w dół, zielonobrązowe oczy Evy.
— Zabrałam te zdjęcia. Wiedziałam, gdzie są, to prawda. Ale nie zrobiłam tego złośliwie ani dlatego, aby jakoś cię skrzywdzić...
— Więc czemu? — przerwała jej Lily, nadal nic z tego nie rozumiejąc. Tłumaczenia Evy nie miały sensu, chyba że była psychopatką i robiła takie rzeczy dla wewnętrznej radości jak Ian, albo miała rozdwojenie jaźni. — Czemu kłamałaś, że gdzieś się zawieruszyły i pozwoliłaś, abym żyła w przekonaniu, że Carl jest wrednym dupkiem? Chociaż, w sumie okazuje się, że jednak jest... — dodała po chwili, bardziej do siebie niż do niej.
— Nie wiem, Merlinie, to było takie głupie, zachowałam się tak żałośnie... — szepnęła Eva, chowając twarz w dłoniach.
— Ktoś cię szantażował?
Tym razem była zupełnie poważna. Pomysł przyszedł jej do głowy nagle, ale wydawał się jedynym rozsądnym wyjaśnieniem. Co więcej, jeśli naprawdę chodziło o szantaż, Eva mogła wiedzieć coś na temat Edmura, a może nawet porywacza. No i wciąż mogła być w niebezpieczeństwie.
Mimowolnie pochyliła się nad stolikiem w stronę rozmówczyni, lecz dziewczyna prędko pokręciła głową.
— Nikt mnie nie szantażował — jęknęła.
Lily wypuściła ze świstem powietrze. Miała wrażenie, że każde kolejne słowo sprawia młodej redaktorce coraz większy kłopot.
— Zabrałam je dla siebie. Właśnie o to chodzi. Chciałam je mieć tylko dla siebie. Rozumiesz?
Teraz ona pokręciła głową. Nie rozumiała absolutnie nic.
Eva zacisnęła pięści, położyła je na blacie, po czym również pochyliła się nad stołem i z nagłym zacięciem w oczach wbiła w nią wzrok.
— Chciałam je mieć tylko dla siebie, bo mi się podobały. Bardzo. Nie tylko zdjęcia. Pal licho zdjęcia, chodziło o ciebie... Chciałam mieć cię przy sobie, chociaż na tej głupiej fotografii. Wiem, że to złe i że to, co zrobiłam, było żałosne. Przepraszam i obiecuję, że coś takiego już nigdy więcej się nie powtórzy, ale błagam, wybacz mi... Nie zniosę ani dnia dłużej, wiedząc, że mnie nienawidzisz, bo ja nadal tak bardzo cię lubię... — wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Przez chwilę trwały w zupełnym milczeniu, przerywanym jedynie cichutkim szumem wody wypełniającym w magiczny sposób pomieszczenie, a potem, nim do Lily zdołało dotrzeć, co właściwie się dzieje, Eva pochyliła się głębiej nad stołem i dotknęła swoimi ustami jej ust.
Mogło to trwać równie dobrze sekundę, jak i kilkanaście minut, Lily nie mogła tego stwierdzić, ponieważ była w zbyt wielkim szoku, by w ogóle twierdzić cokolwiek. Gdy w końcu zaczęła na powrót myśleć, pierwszym co wymyśliła, był fakt, że właśnie została pocałowana. Po raz pierwszy. Przez dziewczynę.
Odskoczyła do tyłu jak poparzona, uderzając przy okazji głową o twarde oparcie fotela.
— Nie gniewam się. Lubię cię. Ale nie tak. Wolę chłopaków — wypaliła w popłochu, nie potrafiąc nawet sklecić zdania dłuższego niż trzy słowa.
Jeszcze nigdy w życiu nie była tak zaskoczona. Tajemnicze lekcje animagii, mugole na szkolnych błoniach, kapitan drużyny Hufflepuffu jako szalony wilkołak — to wielkie nic, przy tym, co właśnie się stało. W dodatku nie miała bladego pojęcia, jak właściwie powinna zareagować. Wściec się? Wybiec? Dać Evie w twarz? Przecież była dziewczyną. Więc może wytłumaczyć na spokojnie, że nie jest zainteresowana? Choć z drugiej strony, czemu z nich dwóch to akurat ona miałaby się tłumaczyć, przecież to nie miało sensu...
Jak zresztą cała ta sytuacja.
— Rozumiem. Musiałam spróbować. Przepraszam... — westchnęła Eva, przerywając jej szaloną, nieskładną i bezsensowną gonitwę myśli.
W ciszy zebrała swoje rzeczy z ustawionego w rogu wieszaka, obdarzyła ją smutnym uśmiechem, po czym wyszła z kawiarni, zostawiając Lily samą i absolutnie zszokowaną przy stoliku numer dziewięć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top