3.10. Ślady na śniegu

Poprawiła czapkę i przystanęła przy niskim, drewnianym płocie odgradzającym poletko gajowego Hogwartu od szkolnych błoni. Pomimo kiepskiej pogody, niesprzyjającej raczej uprawianiu czegokolwiek, na kilkumetrowych grządkach rosły obficie gigantyczne zielone kabaczki i wysokie, kłujące rośliny zakończone okrągłymi, granatowymi owocami pulsującymi podejrzanie przy każdym podmuchu wiatru.

Sam Hagrid kręcił się wokół olbrzymiej, ustawionej obok chaty klatki, w której smacznie spał bliżej niezidentyfikowany, kosmaty zwierz wyglądem przypominający bardzo brzydkiego, zdeformowanego psa. Tym, co różniło go od znanych i kochanych czworonogów były małe, pokryte błoną skrzydełka wyrastające z masywnego, upstrzonego szarym futrem grzbietu, brak ogona oraz nieproporcjonalnie wielki, okrągły łeb zakończony spłaszczonym pyskiem. 

W samej klatce, oprócz niby-psa, znajdowały się jeszcze dwie poduszeczki w serduszka oraz mocno pogryziony, kiedyś pewnie puchaty, kocyk.

Szczerze wątpiła, aby poziom urokliwości owych rzeczy był w tym wypadku przypadkowy.

— Och, Lily, dobrze, że jesteś — wysapał Hagrid, przywołując ją bliżej siebie.

Dopiero teraz dostrzegła, że na metalowych szprychach zawiązał koślawe, kolorowe kokardki. Co prawda, gdy tylko profesor Vector oznajmiła jej, u kogo będzie odrabiać swój styczniowy szlaban, wiedziała, że na standardowe przepisywanie ksiąg albo czyszczenie pucharów nie ma co liczyć. Miała jednak cichą nadzieję, że ze względu na brzydką pogodę oraz ich ciepłe relacje szlaban zmieni się w przyjemną pogawędkę w chatce przy kubku gorącej herbaty. Najwyraźniej pomyliła się w ocenie sytuacji.

Ostrożnie przeszła przez grządki, robiąc wielkie kroki między kabaczkami i przystanęła obok gajowego.

— Pomożesz mi z tym? — zapytał, wręczając jej wiklinowy kosz po brzegi wypełniony różnistymi maskotkami: od tęczowych jednorożców przez czarne, rogate diabełki aż po pluszowego Merlina ze świecącą czapką.

Chwilę zajęło, nim jej mózg przetworzył informację i połączył ze sobą nieco rozbieżne elementy otoczenia.

— Mam to włożyć do środka? — upewniła się, patrząc niepewnie na kosmate zwierze, które aktualnie śliniło się dziko i warczało przez sen, wystawiając przy tym długie na kilkanaście centymetrów, ostre jak brzytwa pazury.

Hagrid pokiwał entuzjastycznie głową, wróciwszy do wiązania kokardek.

— To Ogar Andaluzyjski, wabi się Klusek. Niegroźna bestia i do tego potulna jak baranek, ale ten tu to jeszcze szczenię, musi się wyhasać... Rano spuściłem go ze smyczy, żeby sobie maluch trochę pobiegał, tylko że poleciał prosto do cieplarni Neville'a. Musiał tam coś wyczuć, cholibka... Podobno całe uprawy zniszczone. Profesor Flitwick nakazał mi go zamknąć w kojcu, no to chciałem mu choć odrobinki życie umilić, żeby biedula miał weselej.

Lily przytakiwała w milczeniu, nie bardzo wiedząc, jak skomentować zarówno pomysł przyozdabiania klatki, jak i samego Kluska. Z jednej strony serce rozpływało się nad dobrocią Hagrida i wywoływało uśmiech na twarzy, z drugiej rozum podpowiadał, że jego zamiłowanie do dziwacznych stworzeń zakrawa już o wariactwo.

— Zaraz powinien się obudzić, to weźmiecie go i... O, młody Malfoy już jest — dodał wyraźnie zadowolony z siebie, obracając się w kierunku płotu.

Na mokrej od tającego śniegu trawie stał Scorpius. Podobnie jak ona ubrany był w kurtkę oraz dres i, podobnie jak ona wcześniej, z niepokojem wpatrywał się w cudacznie przystrojony kojec Kluska.

Albo w samego Kluska — trudno jednoznacznie stwierdzić.

Na znak Hagrida podszedł bliżej, przywitał się z nim grzecznie, a obecność Lily, ku jej irytacji, zupełnie zignorował. Zresztą ignorował ją już drugi tydzień. Rozumiała, że mógł być zbyt zajęty, aby znaleźć czas na ich lekcje — pracami domowymi, nauką, rozmowami z Emilly, z którą ostatnimi czasy, ku jeszcze większej irytacji Lily, zaczął się ponownie prowadzać — ale wystarczyłoby, żeby powiedział. Niestety, ostatnio nie raczył zaszczycić jej nawet przelotnym spojrzeniem, o mówieniu czegokolwiek nie wspominając.

Miała ochotę wyjąć z wiklinowego kosza ostatnią maskotkę w kształcie fioletowego pomidora i rzucić nim w jego twarz. Koszem rzecz jasna.

— Dobra, dzieciaki — podjął Hagrid, najwyraźniej zupełnie nie wyczuwając napiętej atmosfery, gęstniejącej w powietrzu z każdą sekundą. — Tak sobie pomyślałem, że, no, można by połączyć przyjemne z pożytecznym. Wzięlibyście Kluseczka na spacer i przy okazji zebrali mi trochu Ślimaków Roztopowych do wiaderka. To jego przysmak, robi się po nich ciupinkę spokojniejszy...

— Mamy koniec stycznia, nie za wcześnie na ślimaki? — mruknął Scorpius, wciąż zerkając ukradkiem w stronę leżącego w kojcu zwierza, który zaczynał pomału wybudzać się ze snu, warcząc i charcząc przy tym donośnie.

Hagrid pokręcił głową, drapiąc się po gęstej brodzie.

— Te Roztopowce chowają się na zimę w ściółce leśnej, ale jak tylko śnieg zaczyna topnieć, wyłażą na wierzch. Już mi zaczęły podjadać kabaczki, cholibka. Nie trzeba się daleko zapuszczać, wystarczy przejść tu, przy brzeżku... — Machnął olbrzymią dłonią, wskazując skraj Zakazanego Lasu. — Nałóżcie gumowce, a ja przyniosę wam wiaderko...

Gumowce Hagrida okazały się długimi do kolan, ciemnozielonymi kaloszami, umazanymi jakąś podejrzaną czarną mazią, ale o ile wyglądały tragicznie, o tyle chodziło się w nich wyjątkowo wygodnie. Po przejściu kilkudziesięciu metrów Lily stwierdziła, że są właściwie najlepszą rzeczą, jaka ją spotkała podczas dzisiejszego szlabanu. Klusek piszczał, szczekał i tarzał się w błocie, ciągnąc za sobą Scorpiusa, któremu przypadło w udziale prowadzenie go na smyczy. Sam Scorpius milczał jak zaklęty, pomimo jej usilnych prób nawiązania kontaktu, a wszystkie Ślimaki Roztopowe chyba jak na złość pochowały się pod resztkami śniegu. Po dwudziestu minutach poszukiwań pięciolitrowe wiaderko wciąż pozostawało prawie puste.

Aby umilić sobie czas, postanowiła przemierzyć wszystkie kałuże, sprawdzając niezwykłą wytrzymałość gumowców. Skakała, rozgarniała butami wodę i pryskała nią na pobliskie krzaki. Było to całkiem zabawne, dopóki nie poczuła intensywnej wilgoci przesiąkającej przez prawą skarpetkę.

— A jednak przemakają... — mruknęła, z autentycznym żalem w głosie.

Scorpius przewrócił oczami.

— Zachowujesz się jak dziecko. Nie myśl, że ci je naprawię...

Wyskoczyła z kałuży, na sam dźwięk jego głosu zapominając o mokrej stopie. Fakt, że w końcu się odezwał był nie lada sukcesem. Gdyby mogła, wręczyłaby sobie order.

Aby niczego nie zepsuć, a pojedynczą uwagę zmienić na pełnoprawną rozmowę, musiała działać twardo i stanowczo. Zaplotła ręce na piersi, waląc się przy okazji wiadrem w łokieć. Zrobiła krzywą minę, lecz postanowiła udawać, że tak właśnie miało być. Krzywa mina w odpowiedzi na kąśliwy komentarz. Brzmiało sensownie, przynajmniej w jej głowie.

— Nie myślę. Próbuję zapomnieć, że wystawiłeś mnie do wiatru akurat w momencie, kiedy jestem tak blisko prawidłowej przemiany. Tak się nie robi. Jeśli nie masz czasu albo ochoty, to mi powiedz zamiast udawać, że mnie nie znasz.

— Nie o to chodzi — westchnął, ruszając dalej wąską ścieżką.

Przeszli już spory kawałek, ale zgodnie ze wskazówkami Hargida nie zapuszczali się w głąb lasu. Skryte za jasnymi chmurami słonce przedostawało się przez nagie gałęzie, wciąż było widno, a między drzewami dało się dostrzec szkolne błonia.

— To o co u licha? O Jamesa? Jeśli tak, to uwierz mi...

— Mam dużo nauki — przerwał jej w połowie.

Klusek znalazł kupę zgniłych, mokrych liści i nie mógł się powstrzymać, by się w nich nie wytarzać, ciągnąc przy okazji Scorpiusa za rękę, w której trzymał grubą smycz.

— Umówimy się już w lutym. Może być?

Kiwnęła ochoczo głową. Może jednak warto było poświęcić jednego gumowca.

— Luty... luty brzmi sensownie. Ja też jestem teraz zajęta. Biuro, prace domowe, Klub Ślimaka...— Zamyśliła się na moment, zawieszając wzrok na hasającym dokoła Klusku.

Jeden z liści przyczepił mu się do ucha, drugi do sterczącego pod dziwnym kątem skrzydełka, ślina ciekła z pyska, a do sierści na łapach poprzyklejały się grudy błota. Wyglądał na absolutnie szczęśliwego.

— Właściwie to dlaczego nie jesteś w Klubie Ślimaka? — zapytała, przenosząc spojrzenie z powrotem na Scorpiusa.

Profesor Slughorn miał co prawda wybredny gust, jeśli chodzi o członków jego elitarnej grupy, jednak skoro ona została zaproszona, to Scorpius tym bardziej na to zasługiwał. W stosunku do nauczycieli zawsze był grzeczny i kulturalny, od Albusa słyszała, że świetnie się uczył, pomagał profesor Deprim w organizacji zajęć dodatkowych i konkursów z transmutacji, a w dodatku reprezentował Ślizgonów w drużynie quidditcha. Może nie zależał do szczególnie towarzyskich osób, ale na przyjęciach spotkała przynajmniej dwóch takich mruków jak on. Czyżby odmówił, podobnie jak James, twierdząc, że szkoda mu czasu na spotkania w gronie nudziarzy? Niby prawdopodobne, choć jakoś jej to do niego nie pasowało...

— Nie zostałem zaproszony — stwierdził, rozwiewając jej wątpliwości. — Chyba profesor Slughorn, zupełnie jak twój brat, nie przepada za synami byłych śmierciożerców. Albo najzwyczajniej w świecie nie jestem wystarczająco godzien.

Zacisnęła zęby. O tym też myślała, ale wydawało się zbyt absurdalne, aby brać to poważnie pod uwagę. O ile Jamesa mogła wytłumaczyć, argumentując jego dziwaczne uprzedzenia infantylnym zachowaniem oraz małym rozumkiem, o tyle profesor Slughorn powinien dawać swoją osobą przykład zamiast wykluczać jakiegoś ucznia podług własnego widzimisię.

— To nie fair... — podsumowała cicho, starając się opanować złość.

Scorpius ponownie wzruszył ramionami. Wrzucił do wiaderka dwa obślizgłe Ślimaki Roztopowe, kucnął, po czym w milczeniu zaczął odgarniać palcami śnieg.

Czasami uważała, że powinien zawalczyć o swoje, zamiast wiecznie udawać, że nic go nie obchodzi, bo takie permanentne wycofanie raczej nie miało szansy doprowadzić do niczego dobrego. Przynajmniej z nią mógłby być szczery.

Westchnęła, z trudem powstrzymując się od komentarza. Musiała odłożyć ten temat na później, wrócić do niego kiedy zniknie te obce, drażniące, wirujące dokoła nich napięcie. Zwłaszcza że ich relacja, zamiast iść do przodu, nagle zaczęła się cofać do stanu sprzed dwóch lat. Przykucnęła obok niego, również rozgarniając dłońmi śnieg. 

Po kilku minutach mokre palce zaczęły ją dotkliwie szczypać, nogi drętwieć, a z nosa lała się strumieniami woda. Klusek hasał dokoła, trącając ją co jakiś czas śmierdzącym, zaślinionym łbem i dewastując łapami całą jej pracę. Na domiar złego znalazła zaledwie trzy ślimaki. TRZY. I bynajmniej nie była to wina jej nieuwagi, bo Scorpiusowi szło równie tragicznie, z tym tylko, że on wydawał się niewzruszony, a ona pomału zaczynała wychodzić z siebie.

— Czas zmienić taktykę — stwierdziła w końcu, rozglądając się wkoło.

Drzewa na obrzeżach Zakazanego Lasu nie należały do szczególnie dużych ani rozłożystych, dopiero głębiej przyjmowały formę monumentalnych, naturalnych olbrzymów przysłaniających niebo, ale i tu dało się znaleźć takie, którego wyższe gałęzie mogłyby robić za względnie dobry punkt obserwacyjny. Zadowolona z siebie podeszła do jednego z dębów i z szelmowskim uśmiechem poklepała go po pniu.

— Wejdę na górę, poszukam miejsca, gdzie jest więcej tego diabelstwa, bo inaczej nie skończymy do wieczora.

— Mam ci przypomnieć, jak skończyła się twoja ostatnia wspinaczka? — mruknął Scorpius, obdarzając ją pełnym powątpiewania spojrzeniem.

Prychnęła, machając lekceważąco ręką. Przecież jedna wpadka nie czyniła z niej łamagi, powinien sobie z tego zdawać sprawę.

— Teraz mam dres. Dresy rządzą. Pójdzie mi doskonale, zobaczysz.

To powiedziawszy, odstawiła na trawę wiaderko, wcisnęła stopę w niewielki ustęp i poczęła wdrapywać się na dąb. Szło jej nieźle, choć nie przewidziała, że o ile kalosze Hagrida świetnie nadawały się do naziemnych wędrówek po podmokłych terenach, o tyle do łażenia po drzewach już nie bardzo. Stopy ślizgały jej się na wilgotnej korze, buty nie mieściły się na drobnych wypustkach i uniemożliwiały odpowiednie wyczucie podłoża. W połowie drogi prawie wydłubałaby sobie oko suchym, wystającym patykiem. W trosce o własne życie, zdrowie oraz powodzenie misji zrezygnowała więc z udawanej gracji i po prostu zaczęła pełznąć po gałęzi niczym gąsienica.

Scorpius obserwował jej zmagania z dołu z lekkim zażenowaniem, lecz jeśli kilka pobłażliwych spojrzeń miało być ceną za udowodnienie swojej przydatności, Lily była gotowa tę cenę zapłacić. Gdy w końcu doczołgała się na kraniec wybranego wcześniej konara, była podrapana, spocona, ale wybitnie z siebie zadowolona. Pokazała Scorpiusowi uniesiony w górę kciuk, ułożyła się względnie wygodnie na gałęzi i wyjęła z kieszeni mały, owalny przedmiot, który przed wyruszeniem w drogę dostała od Hagrida. Tę samą rzecz używał Carl Jonsen do obserwowania profesora Longbottoma na błoniach, nazywano ją Dalekosiężną Lunetą, przypominała spłaszczoną lornetkę i podobnie jak lornetka pozwalała lepiej widzieć na duże odległości. Dodatkowo potrafiła magicznie wyostrzyć elementy, na których skupiała się patrząca przez nią osoba.

Przy okazji z kieszeni Lily wypadła również różowa ulotka, którą z trawy podniósł Scorpius i aktualnie wpatrywał się w nią ze zmieszaną miną.

— Wszystkich poszukujących urokliwego, romantycznego miejsca zapraszamy do Herbaciarni u pani Puddifoot, Raspberry Road 5, Hogsmeade — przeczytał na głos. — Szukasz urokliwego, romantycznego miejsca?

— Nie szukam. Zostałam zaproszona. Przez Carla Jonsena — odparła, nieco zawstydzona.

Bez problemu wyczuła nutkę złośliwości w jego głosie. Starała skupić się na Dalekosiężnej Lunecie i Ślimakach Roztopowych ukrywających się gdzieś w lesie w stopniu podającym w wątpliwość istnienie tylko jednej peleryny niewidki, ale kątem oka dostrzegła, jak unosi w górę brew. Jakby nie dowierzał, że ktokolwiek mógłby się z nią gdziekolwiek umówić. Poczuła się podirytowana.

— To takie dziwne? — zapytała, starając się ukryć zdenerwowanie.

— Raczej wkurzające...

Wkurzające. No tak. Jej to nie wkurzało, a skoro jego owszem, to mógłby sam ją gdzieś zaprosić. Albo przynajmniej przed nią nie uciekać. Wiedziała, że to czcze życzenia, bo niby z jakiego tytułu miałby chcieć wychodzić z nią do Hogsmeade. Była tylko małą, fajtłapowatą gówniarą, nieumiejącą samodzielnie ćwiczyć animagii, posiadającą pokrzykującego brata choleryka i pakującą się w tarapaty, z których notorycznie musiał ją wyciągać. Mimo to poczuła nieprzyjemne ukłucie w okolicy klatki piersiowej.

Zacisnęła usta, przytykając mocniej Dalekosiężną Lunetę do oka.

Mokra trawa, błotniste kałuże, resztki śniegu, gołe krzaki, wariujący Klusek i masa drzew. Jednym słowem przeklęty las. Żadnych Ślimaków. Zaczynała przypuszczać, że może poczucie humoru Hagrida wyostrzyło się na starość i po prostu okrutnie sobie z nich zażartował. 

Nie, niemożliwe, łagodnej natury gajowego Hogwartu nie zmieniłby nawet tysiącletni zrąb czasu.

Obróciła głowę, podążając wzrokiem za węszącym między krzakami ogarem. Chwilę wcześniej Scorpius puścił go wolno, a on przestał tarzać się w liściach i warczał teraz nerwowo, szorując płaskim pyskiem przy ziemi. Z początku myślała, że może wyczuł swój przysmak, ale im dłużej patrzyła przez Lunetę, im bardziej wyostrzał się obserwowany przez nią teren, tym wyraźniej dostrzegała wystające spod śniegu kawałki materiału, kępki burej sierści oraz odznaczające się na śniegu ślady wielkich łap.

— Na Merlina! — wypaliła, odczołgując się z powrotem w stronę pnia.

Schowała Lunetę do kieszeni, zeskoczyła z gałęzi i w tempie ekspresowym zeszła z drzewa, prawie się przy tym zabijając. Na ostatnim kawałku, noga jej się poślizgnęła, przez co wylądowała boleśnie na pupie, brudząc sobie przy okazji dres błotem oraz śmierdzącą, bliżej niezidentyfikowaną mazią zalegającą na ziemi. Odstawiając jednak na bok estetykę własnego wyglądu, złapała Scorpiusa za rękaw kurtki i ruszyła biegiem w stronę swojego znaleziska.

— Domyślam się, że nie do Ślimaków roztopowych ci tak prędko — westchnął.

Wyglądał na zrezygnowanego i obojętnego, jednak gdy tylko przystanęli na niewielkiej polance, oddalonej może z pięćdziesiąt metrów od szkolnych błoni, jego oczy rozszerzyły się z zaskoczenia, a dłoń zacisnęła się mimowolnie na przedramieniu Lily.

Stali nad stertą podartych, chłopięcych ubrań, wśród których zaplątały się kępki długiej, wilczej sierści. Świeże ślady olbrzymich łap, biegły w głąb lasu, ale pod śniegiem dostrzec można było również starsze, rozmazane przez padający deszcz, wijące się dokoła pobliskich drzew.

Klusek zawarczał groźnie.

— Jeśli cholerny Edmur czaił się tu przez ten cały czas, to przyznaję, nie doceniłem go — powiedział Scorpius, spoglądając na Lily z niepokojem.

*

— Chodź szybciej — popędziła wlekącego się korytarzem Hugona.

Patrzył na nią z mieszaniną niechęci oraz ciekawości, ale posłusznie przyspieszył kroku.

— Nie pożałujesz. To największe, najważniejsze i najlepiej wynagradzane zlecenie Biura od czasu jego powstania. Pełne pudełko pralin z Miodowego Królestwa, notatki z pięciu miesięcy zajęć z eliksirów, dwa gotowe eseje na transmutacje plus paczka specjalnej, walentynkowej edycji lukrowych pałeczek — powiedziała po raz setny dzisiejszego dnia.

Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że im więcej raz powtórzy słowa: „nagroda", „praliny", „gotowe eseje" oraz „lukrowe pałeczki", tym trudniej będzie Hugonowi z nich zrezygnować. Znała go nie od dziś. Tylko tym sposobem mogła sprawić, że w ogóle raczył ją wysłuchać.

— Dobra, dobra, czaję. Ale czy ten zleceniodawca nie mógł po prostu przyjść do mojego gabinetu? Tworzy problemy z niczego, już mi się nie podoba — jęknął.

Musiał sobie pojęczeć, tak miał. W rzeczywistości dla takiej nagrody przeszedłby piechotą do Londynu. Może to i dobrze, bo przy okazji dowiedziała się, że odkąd byli pogniewani, przywłaszczył sobie jedną z komórek na miotły, okrzykując ją swoim gabinetem. Teraz każdy, kto miał sprawę do biura, musiał tam wejść i w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu prosić o pomoc. Zastanawiała się, czy to drzemiące w nim ukryte pokłady sadystycznych zapędów, czy po prostu chciał być fajny.

— Nie mógł. Zaraz się wszystkiego dowiesz, to już niedaleko — odparła, czując coraz większe podekscytowanie.

Wyminęła grupkę plotkujących Puchonów, machnęła na powitanie mijającej ich Katrin, która z naręczem książek pędziła w stronę pokoju wspólnego Krukonów i przecisnąwszy się między drużyną Gryfonów rozwieszającą na ścianach plakaty informacyjne o imprezie końcoworocznej, skręciła w kierunku schodów prowadzących na pierwsze piętro. Dochodziła dwudziesta. Miała zaledwie trzy minuty, aby dotrzeć na miejsce.

Za plecami usłyszała jeszcze jak Kit Oppel i Kristi wysyłają kreatywne wiązanki pod adresem nieobecnego Jamesa.

Właściwie, gdy wpadła na pomysł jak zakończyć idiotyczną kłótnię pomiędzy chłopakami, czuła trudną do opisania euforię. Miała wrażenie, że plan jest genialny. Że ona jest genialna. Teraz nadal tak uważała, z tym że wykonanie go graniczyło z cudem. Z własnej woli nigdy nie spotkaliby się razem w jednym miejscu, tym bardziej, jeśli to ona by ich o to poprosiła. Hugona najłatwiej było przekabacić, podsyłając mu wizję sterty słodyczy, ale znając jego luźne podejście do obowiązków, innych ludzi i całego świata, musiała się osobiście upewnić, że dotrze na miejsce w odpowiednim czasie.

O przekonanie do przyjścia Jerry'ego poprosiła Albusa. Odkąd wszystko stanęło na głowie, a Albus okazał się o stokroć dojrzalszym bratem niż James, chętniej mówiła mu o różnych rzeczach. Zresztą od czasu historii z Julią w ogóle dużo rozmawiali, a przynajmniej zdecydowanie więcej niż jeszcze rok temu. Po usilnych prośbach zgodził się przekazać Jerry'emu, że ma dla Biura zadanie najwyższej rangi i że chce się z nim spotkać na pierwszym piętrze o dwudziestej. Oczywiście on nie miał żadnego zadania. Za to ona owszem.

Iana nie przekonałby nikt do niczego, więc po prostu za docelowy punkt obrała miejsce, w którym przesiadywał. Śledziła go ukradkiem od dwóch dni i z zadowoleniem odkryła, że wieczorami zajmował ławeczkę w niewielkiej wnęce na pierwszym piętrze i bazgrolił coś w swoim szkicowniku.

Wspięła się po schodach i złapawszy profilaktycznie Hugona za rękaw bluzy, pociągnęła go w stronę prawie zupełnie pustego korytarza. Z bijącym sercem odkryła, że jakimś cudem wszystko szło po jej myśli. Dostrzegła idącą z naprzeciwka sylwetkę Jerry'ego, a po prawej stronie, zza winkla, wystawała odziana w podarte trampki noga Iana Ashvilla.

Hugo zwolnił kroku, posyłając jej wściekłe spojrzenie.

— Lukrowe pałeczki! — wrzasnęła w desperacji, bo w tym samym momencie Ian musiał zorientować się co się dzieje i już stawał na ławce, by dać dyla przez okno.

W ostatniej chwili złapała go za stopę, ściągając w dół.

— Nie ma żadnego zadania, tak? — warknął Jerry, przystając w bezpiecznej odległości i zaplatając ręce na piersi.

Hugo gapił się na nich oniemiały, zapewne tocząc w głowie bitwę między armią darmowych słodkości a własnym honorem. Ian znowu próbował umknąć, ale zastawiła mu drogę własnym ciałem.

Miała tylko jedną szansę i absolutnie nie mogła jej zmarnować.

— Jest zadanie. Trudne, zagadkowe, dobrze wynagradzane i niebezpieczne. Wszystko, co kochacie w jednym. Wiem, jak to wygląda, ale dajcie mi pięć minut. PIĘĆ MINUT. Jeśli stwierdzicie, że się mylę, możecie mnie zabić, a potem pozabijać siebie nawzajem — wypaliła, wyjmując w pośpiechu zwiniętą kartkę.

Odpowiedziało jej milczenie. Nikt nie krzyczał, nikt nie uciekał, więc uznała to za zgodę. Rozwinęła pergamin i drżącymi dłońmi wręczyła go Jerry'emu.

— Czytaj.

Spojrzał niepewnie najpierw na nią, potem na chłopaków, ale w dalszym ciągu nikt nic nie mówił. Westchnął głośno, pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym przeniósł wzrok na kartkę.

Do Biura Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych. Zadanie najwyższej wagi przeznaczone dla: Hugona Weasleya, Jerry'ego Rockwella i Iana Ashvilla, zlecane pod warunkiem, że wyżej wymienieni zgodzą się współpracować w celu rozwiązania sprawy...

— To jakiś absurd... — przerwał mu Hugo, machając rękami.

— Lukrowe pałeczki edycja specjalna — syknęła Lily, nawet nie siląc się na znajdowanie jakichś górnolotnych argumentów.

Machnął rękami ostatni raz, po czym z miną wybitnie obrażoną usiadł obok Iana na ławeczce.

Jerry chrząknął, wracając do czytania.

... współpracować w celu rozwiązania sprawy. Na obrzeżach Zakazanego Lasu odnaleziono ślady w postaci: porwanych męskich ubrań, kępek wilczego futra oraz odcisków łap. Nie ma pewności, do kogo należą te rzeczy oraz czy mają one jakikolwiek związek z atakiem wilkołaka w Hogsmeade... — Przerwał na moment, spoglądając na Lily wielkimi jak galeony oczami. — Zaraz, zaraz... atak w Hogsmeade? O co chodzi?

— To informacje wyłącznie dla osób podejmujących się zlecenia — odparła, kiwając z powagą głową. — Czytaj dalej.

Zadaniem Biura będzie zweryfikowanie, czy sprawa ta powiązana jest z Edmurem oraz czy istnieje możliwość, że w Lesie znajduje się więcej śladów świadczących o obecności wilkołaka nieopodal Hogwartu. Przewidywana nagroda: pudełko pralin z Miodowego Królestwa, notatki z pięciu miesięcy zajęć z eliksirów, dwa gotowe eseje na transmutacje, paczka specjalnej, walentynkowej edycji lukrowych pałeczek dla każdego.

Jerry uniósł wzrok znad kartki, analizując przez moment przeczytane słowa.

— Lily, jeśli to prawda, musisz to zgłosić Ministerstwu...

— Już zgłosiłam. Dlatego nie ma szans, że Edmdur, jeśli to w ogóle on, zaatakuje was znienacka. Byłby głupcem, kręcąc się tutaj, gdy w pobliżu czuwają urzędnicy albo aurorzy. Za to uważam, że dobrze wiedzieć, co się dzieje.

— Lily ma rację — odparł Hugo, nagle wyraźnie ożywiony. — Ministerstwo. Dobre sobie. Matka milknie jak zaklęta, gdy tylko pytam o coś związanego ze sprawą. Powęszyć nie zaszkodzi.

Jerry zaczął chodzić tam i z powrotem, drapiąc się w zamyśleniu po brodzie.

— Musielibyśmy bardzo uważać, nie wolno nam wchodzić do Zakazanego Lasu, dodatkowo Ministerstwo zgarnie wszystkie tropy przed nami, potrzeba masy czasu no i nowych zaklęć, bardziej zaawansowanych... ostatnio trafiłem na kilka, które mogłyby się przydać, ale nie wiem, czy dam radę...

— Możemy używać tego przejścia, którym dostaliśmy się do Lasu w zeszłym roku — wtrącił Ian, ziewając.

— Zwerbujemy małolatów do pracy, niech się w końcu na coś przydadzą — dodał Hugo z błyskiem w oku.

Lily w milczeniu obserwowała, jak zaczynają się przekrzykiwać, wynajdując coraz do nowe pomysły i sposoby, na obejście szkolnego regulaminu i dojście do prawdy. Jerry usiadł na ławce obok chłopaków, Hugo gestykulował energicznie, Ian dorwał się do kartki ze zleceniem i wpatrywał się w nią teraz spod przymrużonych powiek, mamrocząc: „Nie panikujcie, nikt nas nie złapie".

Po prostu nie mogła powstrzymać uśmiechu.

— Możemy spróbować — powiedział w końcu Jerry. Zawahał się przez moment, rzucając chłopakom niepewne spojrzenie. — Jeśli nikt nie ma nic przeciwko...

Wokół znów zapanowała cisza. Tak jakby ta chwila zawahania, przypomniała o tym, że od dwóch miesięcy kłócą się o nie wiadomo co i nie wiadomo dlaczego. Jakby wymyślony przez nią misternie plan zawisł na włosku, przez jakąś diabelną, niszczącą przyjaźń błahostkę. Przez nierozwiązane problemy i niewypowiedziane przepraszam. Tylko, czy w ich przypadku to naprawdę było konieczne? Musieli jedynie od czegoś zacząć.

Przez moment czuła, jak kiełkuje w niej niepewność.

Była to jednak tylko chwila. Ułamek sekundy, nim Ian, przewracając oczami, wstał i tonem wielkiego łaskawcy oznajmił:

— Dobra. Znajcie moją wspaniałomyślność. Wybaczam wam.

Jerry strącił jego rękę, która z impetem wylądowała przed momentem na jego ramieniu, udając przy tym naburmuszonego, choć Lily doskonale widziała, że z trudem powstrzymywał uśmiech. Hugo zrobił oburzoną minę, wrzeszcząc: „Przecież to wszystko była twoja wina, łajzo", po czym kopnął go w kostkę, na co Ian pokazał mu środkowy palec.

Przekomarzali się tak jeszcze przez dobre kilka minut, aż wcisnęła się pomiędzy nich, klepiąc każdego po kolei po włosach. Mieli zaczerwienione policzki, miny wyrażające całą paletę emocji i błyszczące oczy. Cała trójka.

Lily była z siebie dumna.

— Dobra, Lils. Zrobimy, co trzeba. Zresztą jak nie my to kto? Lepiej szykuj galeony — wypalił w końcu Hugo, zacierając dłonie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top