3.1. Dojrzewanie

W salonie rodzinnego domu Lily znajdowało się wiele pięknych rzeczy. Stojąca przy wysadzanym brunatnymi kamieniami kominku, magicznie ożywiona rzeźba drzemiącego kota wykonana z ciemnego drewna przez jakiegoś artystę z Portsmouth, obraz wieczornego nieba wiszący nad kolonialną komodą w kolorze orzecha albo rosnące w długich, ceramicznych donicach, kolekcjonowane od małego przez Jamesa, kwitnące na żółto i różowo kaktusy z gatunku koryfanta. W tym momencie jednak zdecydowanie najpiękniejszą, najbardziej kuszącą rzecz w całym pokoju stanowiły ciepłe, parujące placki z jabłkiem stojące na dębowym stole pod oknem. Uśmiechały się, kusiły, nęciły cukrem pudrem oraz smakowitym zapachem. Ale nie, Lily nie mogła ich zjeść. Życie straciło sens. Chciało jej się płakać.

— Weź sobie jednego — mruknął James, przerywając niekończącą się opowieść o wakacyjnych wyczynach swoich i Meredith na działce u Finnigana. Spędził tam dwa lipcowe tygodnie, a po powrocie zasypywał każdego, kto chciał i nie chciał go słuchać radosnymi wspominkami. Lily słyszała je już co najmniej cztery razy, ale Albus skutecznie unikał jakichkolwiek wypowiedzi brata liczących sobie więcej niż dwa zdania.

Wpadł dopiero teraz. Siedział na jednym z salonowych krzeseł, przeżuwał bezglutenowe tosty niewzruszony ani plackami z jabłkiem, ani epopeją Jamesa i ze znudzoną miną wodził oczami dokoła, szukając wybawienia.

— Nie jestem głodna — odparła Lily. Miało wyjść pewnie i stanowczo, lecz głos załamał jej się podejrzanie w połowie zdania. Oczywista bzdura. Była potwornie głodna i to już od kilku dni. Oddałaby Łapacz Snów za kawałek pizzy oraz czekoladowego batonika.

James najwyraźniej dosłyszał tę nutę kłamstwa, bo podsunął talerz z plackami bliżej krzesła siostry.

— Lils, masz mnie za głupca? Tak ci burczy w brzuchu, że zagłuszyłaś zupełnie historię o tym, jak uratowaliśmy z Mer rodzinkę krabów przed niechybną śmiercią.

— Spoko, i tak mnie to nie interesuje — wtrącił Albus, bujając się na krześle.

Lily przełknęła głośno ślinę. Wystarczyło wyciągnięcie ręki, by złapać jeden z racuchów i zaspokoić głód. Jeden ruch, by zniweczyć trzy dni ścisłej diety, jedna chwila, by umrzeć ze szczęścia, zatapiając zęby w ciepłym posiłku, a potem płakać godzinami na łóżku, użalając się nad swoją absurdalnie słabą wolą.

Z głębi mieszkania słychać było lecącą w radiu radosną piosenkę o wakacyjnej miłości, zza otwartego okna dochodziło wesołe cykanie świerszczy, a James obrażonym tonem zaczął tłumaczyć Albusowi, jak ważne w relacji rodzinnej jest szanowanie starszego brata. Wokół działo się tyle rzeczy, natomiast ona była w stanie myśleć tylko i wyłącznie o plackach. Równie dobrze mogłaby teraz wybuchnąć wojna, a to i tak nic by nie zmieniło, bo najważniejsze były te przeklęte placki.

Czując, że zaraz oszaleje, poderwała się od stołu i czmychnęła do kuchni. Skoro racuchy z jabłkiem pozostawały poza zasięgiem jej możliwości, musiała znaleźć jakiś substytut. W tym wypadku samo jabłko. Niestety, pech chciał, że w wiklinowym koszyczku nie został już ani jeden owoc, za to na blacie leżało przynajmniej sześć półmisków pełnych klopsików z indyka, sałatek z kurczakiem, ziemniaczków, fasoli, szparagów, makaronu, brytfanka pełna bitek wołowych i blacha z ciepłym jeszcze sernikiem.

Przez moment mignęła jej myśl, że może ma zwidy, coś w rodzaju głodowej fatamorgany. Zamrugała prędko, lecz półmiski nie zniknęły. I właśnie wtedy ją olśniło. Wypadał trzydziesty pierwszy lipca, a co za tym szło, zaplanowane już od miesiąca urodzinowe przyjęcie taty. Oczywiście zupełnie o nim zapomniała w momencie, gdy w jej życiu zaczęły liczyć się tylko placki. Poczuła, jak od mieszaniny soczystych zapachów uginają jej się nogi.

Przy garnkach stała Ginny Potter i wielką łyżką mieszała bulgoczące mleko, które teraz za sprawą dodanego do niego kakao przybrało przyjemny jasnobrązowy kolor.

— Wolisz czekoladę na zimno, czy na gorąco? — zapytała, zdejmując naczynie z palnika.

— W ogóle nie wolę — jęknęła Lily spanikowanym głosem. 

Wszystkie znaki na niebie i ziemi świadczyły o tym, że świat obrał sobie za punkt honoru, aby ją złamać. Życie bywało okrutne.

— W porządku... — westchnęła Ginny, spoglądając z ukosa na córkę. Odłożyła na bok ścierkę, którą chwilę temu przecierała blat i odwróciwszy się przodem do swojej najmłodszej latorośli, wbiła w nią wzrok. — Od kilku dni nie chcesz nic jeść. Powiesz mi, co się dzieje?

Lily zacisnęła zęby. Chciała jeść. Bardzo chciała. Problem w tym, że nie mogła. Przestąpiła z nogi na nogę, mając wrażenie, że nitki przytrzymujące guzik od spodenek lada moment pękną z hukiem.

— Nie dopinam się — bąknęła, starając się z całych sił nie patrzeć na sernik.

Zauważyła to już na początku wakacji, ale dopiero z czasem dotarło do niej, co to takiego oznacza, a przyznanie tego na głos wciąż sprawiało jej trudność. Odwróciła wzrok i udając zainteresowanie łażącą po szafce muchą, czekała na komentarz. Śmiech, poradę, cokolwiek.

Jednak Ginny Potter milczała zawzięcie. Uniosła brwi w górę, a Lily doskonale wiedziała, że liczy na dłuższe wyjaśnienia.

— Wszystkie moje zeszłoroczne ubrania są za małe. Koszulki opięte, a spodnie i spódnice nie chcą się dopiąć... — jęknęła w końcu, bo uparte spojrzenie matki nie dawało jej spokoju.

Mówienie o tym było jak cios w policzek. Jak jawne przyznanie się do tego, że przez cały rok jadła jak szalona, nie myśląc o konsekwencjach. Jak zderzenie się z prawdą. Po prostu nie przyszło jej do głowy, że tak to się może skończyć. Wcześniej nie miała problemów z tyciem. Mogła zajadać się czekoladowymi żabami, kotletami, kremówkami, a dobra przemiana materii robiła swoje. Dlatego z początku była przekonana, że część ciuchów musiała skurczyć się w praniu, albo że to chwilowy problem spowodowany opiciem się lemoniady. Jednak gdy w zeszłym tygodniu nie mogła wcisnąć na siebie ukochanej spódniczki z haftowanymi falbankami, doszła do wniosku, że nie ma sensu się dłużej oszukiwać. Przytyła. To było jedyne racjonalne wyjaśnienie.

— Och, Lily, to nie wina placków ani kakao...

Słowa mamy zadudniły dźwięcznym echem w jej głowie.

— Jak to? — zapytała zupełnie zbita z tropu. To musiała być wina placków i im podobnych. Myślała nad tym bardzo dużo, racjonalizowała to sobie przez miesiąc, szukała uparcie innych wyjść — na próżno. A teraz jej matka jednym zdaniem podała to wszystko w wątpliwość. Nie mogła w to uwierzyć.

— Ubrania są za małe, bo to głównie dziecięce rozmiary... — Ginny Potter westchnęła, robiąc strapioną minę. — To normalne, że z nich wyrosłaś, wystarczy na ciebie popatrzeć. Przychodzi taki okres w życiu kobiety, że jej ciało się zmienia, rosną biodra, rosną piersi... Jestem pewna, że te małe staniki, które kupowałyśmy z zeszłym roku, też się już nie nadają...

Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Owszem, staniki były nieco przyciasne, ale to również przypisała plackom.

— Skoro już zaczęłaś ten temat, to chyba nadszedł czas, aby porozmawiać też o innych związanych z tym sprawach — ciągnęła matka.

Lily rozejrzała się w popłochu dokoła, szukając drogi ucieczki. Chciała jedynie zrzucić z siebie, chociaż psychicznie, ciężar zbędnych kilogramów, natomiast teraz zaczęła przeczuwać, że ta rozmowa przybiera pomału nieoczekiwany obrót. Wyjątkowo żenujący obrót. Pragnęła czmychnąć jak najdalej, schować się pod łóżkiem i unikać niewygodnych konwersacji do września. Jednak na jej nieszczęście mama zatarasowała wyjście z kuchni, a James z Albusem w dalszym ciągu kłócili się zawzięcie w salonie, zbyt zajęci sobą, by usłyszeć ewentualne wołanie o pomoc.

— Nie ma takiej potrzeby — pisnęła, ale Ginny Potter nie miała zamiaru dać za wygraną.

— Nie ma się czego wstydzić, kochanie. Nie ma w tym nic niezwykłego, że się zmieniasz. Także tutaj — zrobiła krótką pauzę, pukając się palcem w głowę. — A ja nie będę miała nic przeciwko, jeśli zaczniesz myśleć o chłopcach w nieco inny sposób, kimkolwiek oni by nie byli...

— Mamo! — wrzasnęła Lily, cała już czerwona na twarzy, bo krew, która chwilę temu odpłynęła gdzieś w rejony stóp, teraz z zawrotną prędkością poszybowała w górę.

Ginny Potter uśmiechnęła się pod nosem, a ona zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem matka nie zerkała jej przez ramię, gdy cała podekscytowana czytała list, który dostała w zeszłym tygodniu od Scorpiusa. Nie było w nim nic osobistego, właściwie same suche fakty dotyczące książek od transmutacji, które poleciła mu Mila przed ich samodzielnymi lekcjami, ale sam fakt, że do niej napisał, napawał Lily jakąś nieuzasadnioną euforią. Ona zbierała się do tego od początku wakacji, właściwie od pierwszego dnia po powrocie do domu. Problem w tym, że nie miała bladego pojęcia, co miałaby w takim liście zawrzeć. Opisywanie co robi i o czym myśli wydawało jej się nieco głupie, nie chciała wyjść na namolną, zwłaszcza że wciąż nijak nie umiała nazwać ich relacji. Dlatego w końcu rezygnowała z napisania czegokolwiek.

— Po prostu chcę, abyś pamiętała, że z niektórymi rzeczami nie warto się spieszyć... Nie wiem, czy ktoś ci mówił, jak to wszystko działa... Kobieta, mężczyzna, dzieci... Z pewnością jeszcze o tym nie myślisz, jesteś za młoda, ale powinnaś wiedzieć... Możesz śmiało pytać...

— Mamo! — powtórzyła głośno, mając wrażenie, że lada moment zapadnie się pod ziemię. Jedynym co trzymało ją w pozycji pionowej, był fakt, że teraz jej matka wyglądała na równie zawstydzoną co ona sama. — Mam dwóch starszych braci! WIEM o TAKICH rzeczach! Nie myślę o tym, nie mam chłopaka, nie masz się o co martwić!

— Och, rozumiem. Oczywiście. To dobrze. Cieszę się — westchnęła Ginny Potter. Na jej twarzy dało się zauważyć widoczną ulgę. Uśmiechnęła się pod nosem i odwróciwszy przodem do blatu, złapała z powrotem za kraciastą ścierkę, robiąc tym samym Lily miejsce do ucieczki.

Zawinęła półmisek z fasolą folią aluminiową i zaklęciem ustawiła go po drugiej stronie kuchenki, gdzie stał gotowy do spożycia, wielki sernik. Po chwili jednak jej uśmiech zbladł nieco, a oczy rozszerzyły się, zupełnie tak, jakby dotarła do niej szokująca myśl.

— Zaraz, zaraz... Czy to znaczy, że James i Albus...?!

— Sama ich zapytaj, jak jesteś taka ciekawa — odkrzyknęła Lily, czmychając po schodach do swojego pokoju. W międzyczasie zdążyła jeszcze złapać szklankę z cieplutkim kakao i placka. 

W końcu sama natura zdecydowała, że nie wciśnie się już więcej w falbaniastą spódnicę. A nawet głupiec by wiedział, że z naturą nie ma sensu walczyć.

*

W tym roku urodzinowe przyjęcie taty było nie tylko okazją do porozmawiania z Hugonem, Rose, ciotką Hermioną i wujkiem Ronem. Przede wszystkim było szansą na wcielenie w życie planu, który wraz z kuzynem opracowywała przez całe wakacje.

Wielokrotnie próbowała wytłumaczyć ojcu, jak bardzo może pomóc w śledztwie dotyczącym porwań i zamieszek w Ministerstwie. Amadeusz Leslie „Magi", ich jedyny wartościowy świadek, leżał nieprzytomny w szpitalu od czasu, gdy Edmur rzucił nim jak szmacianą kukłą, a mężczyzna upadając, niefortunnie uderzył głową w głaz. Nikt nie wiedział, kiedy się ocknie, a co za tym idzie, kiedy nadarzy się możliwość przesłuchania go przez odpowiednie ograny władzy zarówno mugoli, jak i czarodziei. Ona mogła to zrobić w każdej chwili, właśnie dlatego, że był w śpiączce. Nie liczyła na to, że ojciec od razu się zgodzi, nie mniej miała nadzieję, że rozsądek weźmie górę nad troską i w końcu się ugnie, pozwalając jej pomóc. Niestety, Harry Potter należał do bardzo upartych i równie bardzo opiekuńczych osób. Wszelkie solidne oraz racjonalne argumenty, które Lily szykowała w głowie, wypowiadane na głos odbijały się od niego, jak od ściany. Dość szybko zdała sobie sprawę, że nie uda jej się przekonać ojca, choć jego głupi upór wydawał jej się mało profesjonalny oraz zupełnie bezsensowny.

Na szczęście nie był jedyną decyzyjną osobą pracującą w Ministerstwie, a ona miała zamiar to wykorzystać. Właśnie dziś, właśnie teraz.

Wytrzymała w napięciu całe pierwsze danie. Z udawanym spokojem zjadła zupę, a potem klopsiki z ziemniakami. Przeczekała głośną debatę wujka Rona i Jamesa na temat przydziału drużyn reprezentacji do poszczególnych grup w zbliżającym się pucharze mistrzostw świata w quidditchu, cierpliwie wysłuchała komentarzy mamy i ciotki Hermiony odnośnie nowego działu reportaży w „Proroku codziennym" oraz bez narzekań odpowiadała na pytania dotyczące jej przyszłych planów w szkole. 

W końcu, gdy zegar wybił dwudziestą dwadzieścia, Ginny Potter przyniosła z kuchni sernik, a wszyscy zebrani przy stole zabrali się do konsumpcji deseru, dała kuzynowi znak, że nadszedł czas na atak.

Hugo skinął jej głową i poprawiwszy sterczące na wszystkie strony świata brązowe loki, odchrząknął, odsuwając od siebie talerz.

— Wujku, tak się zastanawiam, jak idą postępy w sprawie porwań. Wiadomo coś nowego? — zapytał na tyle głośno, by dokładnie usłyszała go każda osoba w pomieszczeniu.

Szepczący między sobą Albus i Rose ucichli nagle, przenosząc spojrzenia na młodego Weasleya.

— Hugo, dobrze wiesz, że ani wujek Harry, ani mama nie mogą zdradzać szczegółów — mruknęła karcąco jego siostra. 

Była ubrana w elegancki czarny sweterek, długie rude włosy spięła w kok, a jej rzęsy widocznie podkreślała czarna mascara. Wyglądałaby całkiem poważnie, gdyby nie kawałek sernika, który został jej na policzku.

— Spokojnie, Rose. — Ojciec, który do tej pory siedział w milczeniu u szczytu stołu, obserwując z błyskiem w oku rodzinę, uśmiechnął się delikatnie. — Nie możemy zdradzać szczegółów, ale też właściwie nie ma co zdradzać. Nie jest żadną tajemnicą, że Związki Zawodowe w Ministerstwie prosperują od jakiegoś czasu bardzo dobrze, udało nam się wywalczyć zadowalające obie strony kompromisy, a osoby podejrzane o podżeganie i pomówienia są przesłuchiwane. Istnieje szansa, że uda nam się ustalić coś nowego. Cały czas monitorujemy też stan zdrowia Magiego, jak tylko się ocknie, będziemy pierwszymi, którzy go odwiedzą.

— Ale na razie nie wiadomo, czy w ogóle się ocknie — kontynuował uparcie Hugo.

— Nikt tego nie wie, skarbie. Wybudzenie kogoś ze śpiączki jest poza zasięgiem uzdrowicieli — wtrąciła ciotka Hermiona, podwijając machinalnie rękawy beżowego żakietu.

— W takim razie czemu nie wyciągniemy od niego, co wie, dopóki śpi?

— Hugo, rozumiem, że się tym przejmujesz, wszyscy się przejmujemy, ale nie ma sposobu, aby się tym teraz zająć. Uwierz mi, gdyby był, twoja matka z pewnością by go znalazła... — wtrącił wujek Ron, przeżuwając sernik. Oczy mu błysnęły, a na twarzy pojawiła się błoga mina. — Ginny to jest pyszne. Niech mama żałuje, że nie mogła przyjechać... Chociaż może to i lepiej. Jeszcze byłaby zazdrosna, że jej robisz konkurencję...

— Jest sposób. Łapacz Snów — stwierdził dobitnie Hugo, zignorowawszy zupełnie rozwijające dywagacje na temat deseru.

Lily zacisnęła pięści pod stołem, błagając w duchu, aby tym razem się udało. Nie chciała niszczyć ojcu urodzin, widziała, jak skóra na jego twarzy napina się niebezpiecznie, jak rzuca jej pełne rozczarowania spojrzenie, jak z każdą sekundą uświadamia sobie, do czego zmierza zaczęta przez Hugona rozmowa. Było jej z tego powodu potwornie głupio, potwornie źle, lecz nie mogła się już wycofać. Wyłapała wśród zaskoczonych spojrzeń zielone oczy Albusa. On też już wszystko rozumiał. Opadł na oparcie krzesła i w milczeniu skrzyżował ręce na piersi, najwyraźniej postanawiając się nie wtrącać.

— Myśleliśmy o tym, ale po pierwsze Łapacze Snów to rzadkie przedmioty magiczne, po drugie, nawet gdyby udało nam się jeden zdobyć, a wierzę, że by się udało, to brodzenie w morzu złapanych koszmarów jest jak błądzenie we mgle — skwitowała ciotka Hermiona.

— Lily ma Łapacz Snów, który działa na innej zasadzie...

— Mogę nie tylko analizować obrazy, ale też myśli i uczucia — chrząknęła Lily. 

James zamarł w połowie kęsa, wytrzeszczając wzrok. Wyglądał jak chomik, ale starała się na niego nie patrzeć. Skupić się tylko i wyłącznie na ciotce i na tym, aby ją przekonać. Przekonać na tyle, aby to ona potem przekonała ojca. 

— Kontaktowałam się z panem Teodorem... z osobą, która bardzo dobrze zna się na zaklętych przedmiotach. Wczoraj dostałam odpowiedź. Istnieje spora szansa, że wchodząc w sny Magiego, mogłabym odróżnić fakty od sennych mar. Mogłabym też przekazać Łapacz komuś z Ministerstwa, problem w tym, że już go używałam, a zmiana właściciela w tym przypadku trwa nawet kilka miesięcy. W dodatku tylko ja widziałam Magiego przed śpiączką, rozmawiałam z nim, wiem czego się spodziewać.

Przy stole zapadła cisza. Przez moment słychać było jedynie nierówne oddechy siedzących wokół osób i cykanie świerszczy, których o tej porze roku był istny wysyp. A potem James poderwał się na równe nogi, uderzając dłońmi w stół. Butelka kremowego piwa stojąca obok jego talerza zakołysała się niepewnie, po czym upadła, pokrywając biały obrus żółtą cieczą.

— CO?! — wrzasnął, opluwając się resztkami jedzenia. — Masz taką rzecz i nawet się nie pochwaliłaś?!

— Wiedziałeś o tym? — zapytała ciotka Hermiona, wbijając wzrok w Harry'ego. Żyłka na jej czole drgała niepokojąco.

— Hermiono, daj spokój! Nie pozwolę, aby moja córka po tym co przeszła, narażała się jeszcze bardziej.

— Ale ja nie mam nic przeciwko! — krzyknęła Lily, nie wiedząc do kogo w tej sytuacji lepiej się zwracać — do taty, czy do ciotki. — Potrafię sobie radzić, potrafię pomóc. Za kilka miesięcy kończę czternaście lat, nie jestem już małym dzieckiem!

— Jesteś dzieckiem! Przede wszystkim jesteś moim dzieckiem, a ja nie wyrażam zgody, by wplątywać cię w sprawy Ministerstwa! — zawołał ojciec. Oddychał ciężko, pięści miał zaciśnięte, a oczy wyrażały czyste zdenerwowanie. Już nawet nie starał się go ukrywać.

Mama położyła dłoń na jej ramieniu, otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, zapewne załagodzić sytuację, uspokoić nieco zarówno ją, jak i tatę, ale w tej chwili Lily miała to w nosie. Chciała jedynie odrobiny zaufania z jego strony. Najwyraźniej jednak nie ufał jej za grosz.

— Szkoda, że sprawy Ministerstwa same wplątują się we mnie! — wrzasnęła wściekle.

James wciąż kręcił głową z niedowierzaniem. Mruknął coś do siedzącego obok Albusa, na co ten kiwnął głową w odpowiedzi, a James zrobił się jeszcze bardziej czerwony na twarzy. Rose zasłoniła dłonią usta, w milczeniu obserwując zebranych, wujek Ron z niepokojem spoglądał to na swojego przyjaciela, to na żonę. Hugo przysunął krzesło bliżej Lily, fizycznie manifestując swoje poparcie dla jej pomysłu.

— Nie uważasz, Harry, że WYPADAŁOBY chociaż skonsultować to ze mną? — zapytała ciotka Hermiona z nutą podirytowania w głosie.

— Nie ma czego konsultować. Temat skończony. Ktoś chce jeszcze piwa?

Ciotka nadymała policzki, jednak najwyraźniej kultura nie pozwalała jej ciągnąć dalej tej kłótni. Wujek Ron podniósł nieśmiało rękę w górę, a James zrobiwszy niebotycznie naburmuszoną minę, poszedł za jego przykładem. 

Natomiast Lily nie miała ochoty ani na picie, ani na jedzenie, ani w ogóle na siedzenie przy tym przeklętym stole. Wstała z krzesła i pożegnawszy się cicho z gośćmi, ruszyła w stronę swojej sypialni. Chociaż teoretycznie nie powinna być przybita, chociaż ciotka zdawała się wyraźnie zainteresowana jej pomysłem, a przecież taki efekt chciała uzyskać, nie potrafiła się cieszyć. Czuła się paskudnie.

*

Na dół zeszła długo po tym, jak ucichł gwar rozmów, długo po tym, jak wejściowe drzwi zamknęły się za gośćmi i długo po tym, jak ustał szum wody w zlewie, a ciche kroki Ginny Potter zniknęły za drzwiami jej sypialni. Dopiero wtedy zebrała odwagę, by wyjść.

Hugo natychmiast po powrocie do siebie napisał liścik, że nie poszło tak źle, bo ciotka Hermiona wypytywała go o miliard szczegółów związanych z Łapaczem Snów, ale Lily jakoś wcale nie podnosiło to na duchu. Miała mętlik w głowie. Markus prawdopodobnie powiedziałby, że problem tkwi w tym, że okazało się, iż sama nie wie, czego chce, i zapewne miałby racje. Do tej pory była przekonana, że chodzi tylko i wyłącznie o cel — o informacje od Magiego. A teraz, zupełnie nagle, zaczęła zdawać sobie sprawę, że to nie wszystko, że ważne są również środki, że tym, czego tak naprawdę potrzebowała, było jedno, krótkie: „w porządku" wypowiedziane przez jej tatę. Powoli docierało do niej, że pragnęła jego zgody i jego zrozumienia. To było tak głupie i żałosne, że chciało jej się płakać.

Skuliła się na kanapie, wyjmując z kieszeni list. Nie mogła znaleźć żadnego logicznego powodu, dla którego cały czas nosiła go przy sobie. Zdrowy rozum podpowiadał, by wyrzuciła go w końcu do śmieci, albo przynajmniej włożyła do szafki, lecz w tej chwili cieszyła się całą sobą, że tego nie zrobiła. Niewielki zwitek pergaminu stanowił bowiem jedną rzecz, jaka odciągała jej myśli od kłótni z ojcem. Choć był niesamowicie pogięty, ponieważ odkąd go dostała, czyli od blisko tygodnia, rozkładała go i składała jakieś miliard razy, to rzędy równych małych liter wciąż dało się rozczytać bez większego problemu. 

Rozprostowawszy papier na kolanie, uniosła go na wysokość oczu. 

Mam nadzieję, że wakacje mijają ci spokojnie, że nie złamałaś nogi, ani nie zabiłaś się, skacząc z drzewa, co znając twoje niespotykane umiejętności, jest zaskakująco prawdopodobne.

Z racji tego, że od tego roku A. będziemy ćwiczyć sami, pisałem do Mili, żeby dała nam jakieś wskazówki. Poleciła, byśmy przeczytali przez wakacje „Rozważania transmutacyjne" Arnolda Filiusa oraz „Skupienie wewnętrznej przemiany" Roberty Talwin. Uważa również, że powinnaś zacząć myśleć nad swoim zwierzakiem.

Do zobaczenia we wrześniu,
Scorpius
.

Ps. Żadnych jednorożców.

Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem. Mimo że w całym liście nie było nic specjalnego, miłego, czy podnoszącego na duchu, bo Scorpius, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać, oprócz treściwego przekazania informacji od Mili zawarł w nim jedynie uszczypliwą insynuację, jakoby stanowiła zagrożenie dla własnego życia i zdrowia, za każdym razem, gdy patrzyła na te równe literki, czuła się lepiej. Lepiej ze sobą, z tym co robi i z całym światem. Czuła się tak, jakby był obok.

Nieco spokojniejsza, schowała pergamin z powrotem do kieszeni. Nakrywszy się miękkim kocem, ułożyła głowę na oparciu kanapy, patrząc tępo w kominek. Nawet nie płonął. Na dworze było zbyt ciepło, by rozpalać ogień, ale to nie miało znaczenia. Po prostu musiała gdzieś podziać oczy.

— W porządku? — Usłyszała za sobą cichy, spokojny głos.

Tata podszedł bliżej, kładąc jej rękę na ramieniu. Stał tak przez chwilę, podobnie jak ona patrząc się w pusty kominek, po czym usiadł niepewnie obok.

— Po prostu się martwię... — powiedział, spoglądając na nią z troską.

Miał potargane włosy, które od jakiegoś czasu pokrywała coraz widoczniejsza siwizna, wygniecioną, bordową koszulkę i nieco przekrzywione okulary. Wyglądał zupełnie tak jak zawsze, zupełnie tak, jak najlepszy tata na świecie, jak człowiek, którego nie można nie kochać

— Wiem... — mruknęła, naciągając koc pod brodę.

— Pewnie mnie teraz nienawidzisz, co? — zagaił, trącając ją łokciem.

Przez moment zastanawiała się, czemu jeszcze nie śpi, choć równie dobrze mogła zadać to samo pytanie sobie. Najwyraźniej obydwoje męczyli się z czymś od środka.

— Nigdy cię nie nienawidzę, czasami nienawidzę siebie.

— No to jeszcze gorzej — westchnął, przecierając palcami skronie. — Nie wiem, jak bardzo denerwujące jest, gdy ktoś dorosły martwiąc się o ciebie, zakazuje ci różnych rzeczy, ale wiem, jak przykre jest to, kiedy nikt tego nie robi. Zawsze marzyło mi się, abyście mieli normalny dom, normalną rodzinę, żebyście nie musieli robić tego, co musiałem robić ja... Czasami nie wychodzi tak, jak to sobie wyobrażałem, ale naprawdę się staram...

— Wiem... — powtórzyła Lily. Bo wiedziała - że się stara, troszczy, chroni ją z miłości, nawet wtedy, gdy owa troska i ochrona doprowadzała ją do szewskiej pasji.

Z tym tylko, że ona nie była taka jak on, nie żyła w tych samych czasach, nie musiała mierzyć się z takimi rzeczami.

— Tato — zaczęła nieśmiało, obracając się do niego przodem. — ja nie mam zamiaru ratować świata. Nie chcę walczyć z czarnoksiężnikami o wolność i niezależność. Wręcz przeciwnie, całym sercem pragnę, abym NIE musiała tego nigdy więcej robić. Chcę jedynie złapać przestępcę, zanim znowu zrobi komuś krzywdę. Nie będę za nim ganiać z różdżką, tylko wejdę w sny zupełnie nieszkodliwego mugola. To dość duża różnica.

— Dzieci nie powinny robić takich rzeczy...

Westchnęła głośno. Gdyby nie uspokajające cykanie niestrudzonych świerszczy i list Scorpiusa w kieszeni, pewnie zaczęłaby tracić opanowanie.

— Nie mogę już nosić swojej ulubionej spódnicy, bo mama twierdzi, że dojrzewam i zaczynam wyglądać jak kobieta, ty za to uważasz, że nie mogę decydować za siebie, bo jestem dzieckiem. Przecież to jakaś tragedia.

Harry Potter zaśmiał się cicho. Wisząca u sufitu, okrągła lampa, którą za cel życiowy obrały sobie dwie zbłąkane ćmy, oświetlała jego twarz - uśmiechniętą, pełną zrozumienia i jednocześnie wciąż pełną troski. To było dobre połączenie, takie przynoszące spokój oraz nadzieję na to, że jedna emocja to za mało, że wiele z nich może występować równocześnie i nie ma w tym nic dziwnego, ani złego. Że można się o kogoś troszczyć, tym samym dając mu wolność bazującą na zaufaniu.

Leżący na półeczce przy kominku drewniany kot przeciągnął się sennie.

— Wiem, że się martwisz — szepnęła cichutko. — Wiem, że się martwisz, dlatego zróbmy na twoich warunkach, ale zróbmy. Proszę, zaufaj mi. Chociaż to przemyśl.

Westchnął ponownie i objąwszy córkę ramieniem, pogłaskał ją czule po włosach. Milczał przez chwilę, obserwując walczące o dostęp do światła ćmy, po czym odezwał się równie cicho, jak ona:

— W porządku.

Przymknęła powieki, opierając głowę o jego rękę. Powiedział to. Dwa słowa zmieniające rzeczywistość. Świerszcze za oknem przestały grać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top