2.9. Pierwsza gwiazdka

Kochani!

Przede wszystkim chciałabym życzyć wam wesołych, radosnych i pełnych miłości świąt Bożego Narodzenia. Wszystkim tym, których w ostatnich tygodniach złapała przedświąteczna gorączka, życzę również odpoczynku, a tym, którzy spokoju nie lubią - udanej zabawy i masy świątecznych atrakcji. Wszystkim czytelnikom, cierpliwości w oczekiwaniu na nowe rozdziały i pełnego zadowolenia z ich treści, a autorom weny i masy samozaparcia, byście zawsze mieli siłę zrealizować wszystko, co sobie zaplanowaliście.

Do życzeń dołączam również wigilijny rozdział, jako że jest to niestety jedyny prezent, jaki mogę wam wręczyć. Mam nadzieję, że was nie zawiedzie i jeszcze bardziej rozjaśni te święta!

Po raz pierwszy wrzucam także piosenkę zamiast obrazka. Jest ona na swój sposób szczególna, ponieważ to przy niej wymyśla mi się najlepiej wszystkie romantyczne (i mniej romantyczne) sceny z udziałem Lily i Scorpiusa ;). Jeśli zechcecie posłuchać, włączcie ją najlepiej jakoś tak w okolicach drugiej gwiazdki (trzeciej części rozdziału).

Nie przedłużając - miłego czytania! :)


***


- Nadal nie wierzę, że to robię - mruknął Scorpius, poprawiając zawieszoną na ramieniu, niewielką torbę podróżną.

Przystanęli właśnie na werandzie niedużego, ceglanego domu mieszczącego się przy Grimmuld Place 89. Okalająca ganek winorośl, ze względu na porę roku nie puszczała owoców ani liści, jednak właściciel wplótł w nią mnóstwo lampeczek, dających przyjemne żółte światło.

- Będzie super, zobaczysz - odpowiedziała, stukając zawieszoną na drzwiach, zniszczoną przez upływ czasu, kołatką.

Ze środka dobiegł brzęk szkła oraz odgłos kroków stawianych po skrzypiącej, drewnianej podłodze. Chwilę później drzwi otworzyły się, ukazując stojącą w progu starszą kobietę. Pomimo swoich lat wciąż wyglądała elegancko. Siwe włosy spięte miała ciemną klamrą w schludny kok, na drobnym ciele długą, luźną, ciemnoszarą sukienkę zakończoną u dołu oraz przy dekolcie czarnym haftem, a na szyi wisiorek z błyszczących hematytów.

Gdy tylko dostrzegła swoich gości, jej przyozdobiona zmarszczkami twarz rozpromieniła się w szerokim uśmiechu.

- Jesteście! Merlinie, tak się cieszę! - krzyknęła, przyciągając ich do siebie i zamykając w szczelnym uścisku.

Jasne oczy, które prawdopodobnie kilkadziesiąt lat temu miały inną, bardziej żywą i wyraźniejszą barwę, zaszły łzami, a delikatna jak papier skóra na policzkach zaróżowiła się ze szczęścia. W końcu puściła ich niechętnie, robiąc miejsce w drzwiach.

- Wchodźcie, rozbierajcie się! Chcecie herbaty? - zapytała, zapraszając ich gestem do środka.

Kwinęli głowami, stawiając torby w niewielkim przedsionku.

Lily zdjęła buty mokre od padającego cały dzień deszczu ze śniegiem, ściągnęła kurtkę i rozejrzała się wokoło. Wszystko było takie, jak zapamiętała: niewielki aneks kuchenny z rzędem żółtych szafek, ręcznie haftowane serwetki rozłożone na jasnym, drewnianym stoliku, stos mięciutkich poduszek piętrzący się na kanapie. I unoszący się w powietrzu przyjemny zapach cynamonu i wanilii, który zawsze kojarzył jej się jedynie z domem cioci Andromedy. Jedyną nowością była wielka, kolorowa choinka przyozdobiona masą puchatych łańcuchów oraz bombek w najróżniejsze wzory. Każda z nich miała praktycznie inny kształt oraz wielkość: od szyszek, przez aniołki i bałwanki, aż po tradycyjne ozdoby o idealnie kulistej formie.

- Jesteście wcześniej, niż myślałam. Korzystaliście z sieci Fiuu? - zapytała kobieta, zalewając wrzącą wodą przygotowane wcześniej kubki. Po pokoju rozniósł się zapach ziół i pomarańczy.

- Tak, nasz Uzdrowiciel udostępnił nam swój kominek w Hogwarcie, mogliśmy się przenieść bezpośrednio do tego sklepu, dwie przecznice dalej - odpowiedziała, siadając przy stole i pocierając zmarznięte dłonie. Przypominające okrutny gorąc, szczypanie mrozu powoli zaczęło opuszczać jej palce.

- Bylibyśmy szybciej, gdyby nie to, że Lily zgubiła się dziesięć razy po drodze... - mruknął Scorpius, zajmując miejsce naprzeciwko i uśmiechając się kpiąco.

- To nie moja wina! - żachnęła się, robiąc urażoną minę. - Ostatni raz byłam tu dwa lata temu, w dodatku nigdy nie przychodziłam sama, a te wszystkie uliczki wyglądają zupełnie IDENTYCZNIE! Można dostać oczopląsu!

Prychnęła, zaplatając ręce na piersi. Chciała powiedzieć coś jeszcze na temat zupełnie nieprzydatnych, irytujących komentarzy Scorpiusa, ale ciotka Andromeda zaśmiała się szczerze, patrząc na nią pełnym troski i miłości wzrokiem.

- Nic nie szkodzi. I tak wszystko przygotowałam rano. Nie mogłam się was doczekać... - uśmiechnęła się, stawiając na stole parujące kubki z niesamowicie pachnącą zawartością. - Najważniejsze, że jesteście. Wciąż trudno mi uwierzyć, że twój tata zgodził się, abyś mnie odwiedził - dodała, patrząc na dmuchającego w swoją herbatę Scorpiusa.

- Bo się nie zgodził. Właściwie to nic mu nie mówiłem. Uzgodniliśmy z mamą, że na razie tak będzie lepiej. Właściwie tylko ona, ciocia no i Lily, wiecie, że tu jestem... - skrzywił się, wbijając wzrok w zawieszony nad kanapą, okrągły, czerwony zegar.

Kąciki ust ciotki drgnęły, a w jej oczach mignął smutek. Trwało to jednak zaledwie sekundę, bo już po chwili uśmiechała się z powrotem, kiwając głową ze zrozumieniem.

- Tajemnica. W porządku. Ja nic nie powiem. Może dla niego faktycznie to jeszcze za wcześnie. Kiedy Lily napisała do mnie list, sama miałam wątpliwości, ale uznałam, że nie mogę ciągle udawać, że mój siostrzeniec nie istnieje. W końcu nie zostało mi już wiele życia, a ty jesteś na tyle duży, że możesz sam zadecydować, czy chcesz się ze mną widzieć, czy nie.

Scorpius oderwał oczy od zegara i pełnym przekonania wzrokiem spojrzał na ciotkę.

- Już, kiedy byłem tu ostatnio, wiele lat temu, wiedziałem, że chcę... - westchnął, a Lily doszła do wniosku, że jest to moment, w którym powinna się ulotnić. I tak przez Łapacz Snów wiedziała o wiele więcej niż chciała, a ta rozmowa przeznaczona była wyłącznie dla dwóch uczestników, nawet ona miała wystarczająco dużo taktu, by to wyczuć.

Wstała po cichu od stołu, zabierając po drodze swój kubek z herbatą oraz torbę, po czym ruszyła schodami w górę. Z racji tego, że Scorpius miał zająć pokój gościnny, jej przypadała w udziale stara sypialnia Teddego. Właściwie była w niej zaledwie kilka razy, ponieważ Ted chronił jej niczym gobliny skrytek u Gringotta, więc teraz całkiem podekscytowana przekraczała próg tajemnego pokoju.

Ciocia Andromeda musiała przed ich przyjazdem wszystko wysprzątać, bo, mimo że jej wnuczek nie mieszkał tu już od dobrych kilku lat, podłoga była czysta, półki pozbawione osiadającego na nich kurzu, a powietrze pachniało jaśminem. Na szafce pozostało jednak dość sporo rzeczy prawowitego właściciela: stare podręczniki szkolne, walczące ze sobą zajadle figurki najznamienitszych czarnoksiężników, czy kolekcja kart z czekoladowych żab. Ściany natomiast obklejone były mnóstwem plakatów sławnych i mniej sławnych zespołów rockowych oraz dziesiątkami poprzylepianych taśmą fotografii.

Lily rzuciła torbę na usłane granatową kapą łóżko, po czym zaczęła się przechadzać po pokoju, oglądając magicznie ożywione zdjęcia.

Praktycznie wszystkie przedstawiały Teddego: na wakacjach z ciotką, grającego w szachy razem z jej ojcem, brzdąkającego na gitarze, śpiewającego, czy przytulającego zdezorientowaną Vicotorie. Jej uwagę przykuła jednak inna, trochę zniszczona przez upływ czasu fotografia, na której Ted stał na zielonych błoniach Hogwartu, w jednym ręku trzymając wielki, czarny bas z beżowym emblematem znanej marki, a drugą obejmując za ramię radosnego chłopaka o brązowych włosach i ciemnych, ciepłych oczach. Obaj mieli najwyżej piętnaście lat i niedbale zawiązane, czarno-żółte krawaty Hufflepuffu na szyjach.

Zmrużyła powieki, przybliżając twarz do zdjęcia. Włosy Teda zmieniły właśnie odcień z jasnozłotego na ciemnoróżowy, a w oddali pojawiła się spacerująca wzdłuż jeziora Victorie. Chłopak o ciemnych oczach, towarzyszący Lupinowi, zaczął się śmiać, zasłaniając dłonią usta, na co jego przyjaciel, przywalił mu lekko basem po głowie.

Lily znała ten śmiech, znała ten gest i znała te oczy. Powstrzymując pisk, zerwała zdjęcie ze ściany i podekscytowana wypadła z pokoju, zbiegając w dół, do salonu.

Ciotka Andromeda i Scorpius skończyli najwyraźniej prywatną rozmowę, bo chłopak pochylał się teraz nad rozłożonym na stole, wiekowym płótnem z wymalowanym nań drzewem genealogicznym, a kobieta zbierała naczynia do niewielkiego, wbudowanego w żółtą szafkę zlewu.

Jednym susem wyminęła stół i niedosunięte krzesło, po czym stanęła przed ciotką, podsuwając jej fotografię pod nos.

- Ciociu! Ten chłopiec obok Teddego to Markus Gepp, prawda?! - krzyknęła, wbijając w staruszkę wyczekujące spojrzenie.

Ta tylko pobieżnie zerknęła na zdjęcie, po czym pokiwała głową, lekko zaskoczona.

- Tak, to Markus... Najlepszy przyjaciel Teda ze szkoły. Wspaniały chłopiec...Taki miły i dobry. Nie raz nam pomógł... - Uśmiechnęła się delikatnie, przez moment sprawiając wrażenie nieobecnej myślami. Wstawiła do zlewu ostatni kubek, odkręciła wodę, po czym mrucząc pod nosem zaklęcie, machnęła różdżką. W jednej chwili fioletowa gąbeczka poderwała się z miejsca i zaczęła czyścić nazbierane w umywalce naczynia.

- Teraz jest uzdrowicielem w Hogwacie i jest naprawdę super! - wypaliła podekscytowana Lily, kręcąc się jednocześnie w kółko i wpatrując w fotografię. - Zupełnie o tym zapomniałam, ale mówił, abym pozdrowiła ciocię od niego!

Przystanęła, z fascynacją obserwując jak Markus, siada na ziemi, po czym łapie za jakiś przedmiot przypominający ukulele. W momencie, gdy zaczynał grać, Scorpius wyrwał jej zdjęcie z ręki i wbił w nie przymrużone oczy.

- Puchon. Wiedziałem. Ma takie puchońskie zagrywki... - mruknął, odkładając fotografię na stół.

Lily zrobiła krok w przód, starając się odzyskać swoje znalezisko, ale skutecznie zatarasował jej drogę.

- Jeśli chcecie, mam ich więcej. Zdjęć w sensie - zaśmiała się ciotka, opierając się o blat i spoglądając na nich rozbawionym wzrokiem.

Czyste naczynia powoli szybowały na pustą półeczkę.

- Ale może jednak przełóżcie to na jutro? Dziś w Harpersoff jest ostatni dzień świątecznego kiermaszu, co prawda to mugolskie miasteczko, ale można dojść tam w dwadzieścia minut spacerem. No i podobno naprawdę jest co oglądać.

*

Chociaż początkowo Lily była sceptycznie nastawiona zarówno do samej wycieczki, jak i do pomysłu ciotki Andromedy, który zakładał, że ona zostaje w domu, a na kiermasz idą sami we dwójkę, to po kilkunastu minutach spędzonych w miasteczku, ciężko jej było nie cieszyć się z podjętej decyzji.

Spacerując wąskimi, rozświetlonymi wielobarwnymi lampeczkami uliczkami, zastawionymi prawie w całości drewnianymi budkami oferującymi świąteczne drobiazgi, dekoracje i słodkości, nie wiedziała gdzie podziać oczy. Za każdym razem, gdy dopadał ją ten dylemat, spoglądała w końcu na Scrpiusa, który pomimo usilnych prób przybierania obojętnej, lekceważącej miny, wyglądał na żywo podekscytowanego. Oglądanie go w takim stanie było nie mniej fascynujące od nieznanych jej do tej pory małych kwadratowych urządzeń, które stale nosili przy sobie mugole, czy ich dziwnych, warczących środków transportu. Właściwie, to stanowiło najbardziej fascynujące zjawisko, jakie było jej dane dotychczas oglądać.

- Widziałaś kiedyś coś takiego? - wyszeptał, przystając przed stoiskiem, w którym rumiana kobieta po czterdziestce nakładała klientom zapiekany na grillu, dziwnie wyglądający ser w panierce, polany przecierem z żurawiny. - To chyba na słodko... - dodał, podchodząc bliżej i lustrując wzrokiem serwowane danie.

Lily z błyskiem w oku obserwowała, jak czai się pomiędzy rzeszą klientów, analizując, podawaną potrawę, po czym najwyraźniej zamyślony, drapie się po okrytej czarną czapką głowie. Nie mogąc się dłużej powstrzymać, zaśmiała się pod nosem, próbując to stłumić kaszlnięciem.

- Śmiejesz się ze mnie? - warknął, mrużąc oczy i pstrykając ją palcami w czoło. - A kto kilka minut temu zjadł CZTERY ciastka w mugolskiej kawiarni?

Faktycznie, ostatnie pół godziny spędziła w przytulnej kawiarence „Cud Miód", która serwowała tyle smakowicie wyglądających torcików, tortów, babeczek, babek, ciast i ciastek, że bardzo żałowała, iż nie ma kilku dodatkowych par oczu, aby się na to wszystko napatrzeć. Wyglądające zza szklanej wystawy kremówki, eklery, kajmaki, makowce, sękacze, serniki, strucle i kruszonki sezonowe z owocami po prostu błagały ją, by ich skosztowała. Przecież nie mogła odmówić. W dodatku samo miejsce było niesamowicie urocze - niewielkie, błękitne stoliczki przyozdobione zostały ślicznymi stroikami z jemioły oraz gałązek świerków, w kominku płonął żywo ogień, na szybach ktoś rozprószył sztuczny śnieg, formując z niego malutkie szyszki, z zawieszonych w rogach głośników leciały cichutko świąteczne piosenki, a powietrze pachniało słodkimi wypiekami. No i siedzącym naprzeciwko Scorpiusem, którego obecność wciąż była dla niej jak piękny, aczkolwiek zupełnie nierealny sen.

Westchnęła, zdając sobie sprawę, że znów zbyt daleko odleciała myślami. Wciągnęła do płuc mroźne, grudniowe powietrze, obserwując, jak blondyn przelicza wymienione im przez ciotkę Andromedę, mugolskie funty.

- Nie śmieję się Z CIEBIE. Po prostu mi wesoło... - chrząknęła w końcu, rumieniąc się lekko.

Pokręcił głową i przewrócił oczami w odpowiedzi, odbierając od rumianej kobiety swoją porcję parującego sera z żurawiną. Niepewnie wziął do ust pierwszy kęs, jednak po chwili jego oczy błysnęły w zachwycie, a Lily już zaczęła żałować, że jest tak objedzona ciastkami, że najmniejszy kawałek czegokolwiek mógł spowodować eksplozję jej żołądka.

Lekko zawiedziona ruszyła za nim, wzdłuż rozświetlonych stoisk. Niektórzy z kupców zaczynali powoli pakować swoje towary, zwijali szyldy i przeliczali pieniądze, chcąc zapewne w spokoju zdążyć do domów na wigilijną kolację. Zresztą nie dziwiła im się, miała wrażenie, że z każdą sekundą robi się coraz ciemniej i coraz zimniej. Dłonie zaczęły jej porządnie marznąć, a grudniowy wiatr muskał jej szyję, wpadając za kołnierz kurtki i chłodząc kark. Stojący pod rozłożonym na placu, dużym, białym namiotem chór kolędników zapowiadał właśnie ostatnią piosenkę.

- Chyba trzeba pomału wracać - mruknął Scorpius, wyrzucając do śmietnika papierową tackę. - Musimy jeszcze pomóc ciotce przygotować kolację.

Kiwnęła głową, kierując się w stronę głównej drogi prowadzącej za miasto. Nie zdążyła przejść dziesięciu metrów, gdy zza winka wyskoczyła wprost na nich rozentuzjazmowana dziewczyna z naręczem ulotek w dłoni. Miała granatową czapkę w gwiazdki, wielkie okulary i nie więcej niż osiemnaście lat.

- Dobry wieczór! - krzyknęła radośnie, zastawiając im przejście. - Wyglądacie mi na takich, co wierzą w magię!

Lily stanęła jak wryta, robiąc głupią minę i nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Spojrzała z ukosa na Scorpiusa, ale on wyglądał na równie zdekoncentrowanego. Uniósł w górę brew, zaplatając ręce na piersi. Okularnicy najwyraźniej zupełnie to nie przeszkadzało, bo paplała dalej, energicznie przy tym gestykulując:

- Wiedziałam, wiedziałam! Nie ma się czego wstydzić, kochani! Jest nas więcej! Wpadnijcie koniecznie na zlot fanów zjawisk nadprzyrodzonych! W programie poczęstunek, dyskusje oraz wykład największego specjalisty od spraw magii! Już dwudziestego siódmego grudnia w Harpersoff! Tu znajdziecie więcej informacji!

Nie zwracając uwagi na pełną zażenowania minę Scorpiusa, wepchnęła mu w dłoń trzy nadzwyczaj kolorowe ulotki, po czym wbiła palec wskazujący w klatkę piersiową Lily.

- A ty, kochaniutka, lepiej się cieplej ubierz, bo na zlot będziesz chora. Winter is coming! Do zobaczenia i niech moc będzie z wami! - zawołała, odwracając się na pięcie i doskakując do spacerującej nieopodal grupki nastolatków z zagranicy.

Przez moment stali w miejscu, obserwując, jak dziewczyna wymachuje rękami na prawo i lewo, zasypując swoje nowe ofiary stosem ulotek.

- Okej... - mruknął w końcu Scorpius, kręcąc głową. - To było dziwne... Idziemy? - dodał, spoglądając na Lily, która teraz z paniką w oczach rozglądała się wkoło.

Nie wiedziała jakim cudem, ale szalona okularnica trafiła w sedno. W jednej chwili dotarło do niej, dlaczego jest jej tak zimno. Dotknęła dłońmi gołej szyi, czując w brzuchu nieprzyjemny uścisk.

- Zgubiłam szalik... - jęknęła, zaciskając pięści. - Musiałam zostawić go w kawiarni...

- Dlaczego nie jestem zdziwiony? - westchnął Scorpius, przymykając oczy i rozmasowując palcami skronie. Odwrócił się, wyminął chór kolędników zwijających właśnie biały namiot i ruszył wzdłuż, prawie w połowie już pustej, alei ze stoiskami.

Pognała za nim, licząc po cichu na to, że gastronomia będzie funkcjonować dziś trochę dłużej, że jeszcze jakimś cudem zdążą, a ona nie zamarznie na kość, wracając do domu. Niestety już w oddali widać było ciemne, puste wnętrze kawiarenki „Cud Miód", a gdy tylko podeszła wystarczająco blisko, jej oczom ukazała się duża, zawieszona na błękitnych drzwiach tabliczka z równie dużym napisem: „Zamknięte". Tupnęła nogą, łapiąc się za głowę, wściekła na siebie, za swoje gapiostwo i na właścicieli „Cud Miód", którzy, według niej, kończyli pracę zdecydowanie zbyt wcześnie. Na domiar złego z nieba zaczął właśnie prószyć śnieg. Chciało jej się płakać.

- Dobra, zaczekaj tu chwilę - mruknął Scorpius, który do tej pory przyglądał się jej aktom rozpaczy z bezpiecznej odległości.

Przebiegł na drugą stronę ulicy, znikając za rogiem, by po kilku minutach wrócić, niosąc w ręku zwinięty w kulkę, gruby, czerwony materiał. Pochylił się nad nią, rozwijając przyniesiony przedmiot. Z bijącym sercem patrzyła, jak najpierw delikatnie prostuje go i składa na pół, po czym owija miękki, czerwony szalik wokół jej szyi.

- Wesołych świąt - szepnął, a jego policzki zaróżowiły się nieznacznie. - Sprzedawczyni stwierdziła, że jest ręcznie robiony na drutach, może to zwykła głupota, ale wygląda na ciepły...

W jednej chwili zmieniła zupełnie zdanie o właścicielach „Cud Miód". Właściwie dziękowała bogu, że skończyli wcześniej i życzyła im w duchu najlepszej wigilii w ich życiu, a całe Harpersoff, mimo że już trochę opustoszałe, wydało jej się wyjątkowo pięknym miejscem.

- Jest idealny - wypaliła. Poczuła, jak jej ciało momentalnie zalewa fala przyjemnego gorąca, chociaż nie do końca wiedziała, czy to sprawka nowego szalika, czy palców Scorpiusa, które niechcący dotknęły właśnie jej szyi.

*

Droga z Harpersoff na Grimmuld Place była praktycznie zupełnie pusta. Nie licząc pojedynczych, luźno rozmieszczonych domków jednorodzinnych, z towarzyszącymi im zagrodami dla zwierząt, otaczały ich wyłącznie pola i łąki. Zapalone godzinę wcześniej latarnie uliczne oświetlały nie tylko szeroką szosę, ale również padający śnieg, który tworzył na ziemi warstwę białego puchu iskrzącego się w blasku setek rozrzuconych po niebie gwiazd.

- Jeśli skręcimy teraz w lewo, to powinniśmy dojść przez łąkę na skróty - stwierdził Scorpius, wpatrując się w niewielką mapkę, którą narysowała dla nich przed wyjściem ciotka Andromeda.

Lily kiwnęła ochoczo głową. Nie, żeby specjalnie pragnęła, aby ta wieczorna wycieczka się kończyła, właściwie jak dla niej, mimo zmarzniętych do szpiku kości rąk, mogłaby trwać w nieskończoność. Zdawała sobie jednak sprawę, że ciotka pewnie zaczęła się już o nich martwić, a sprawianie jej przykrości było jedną z ostatnich rzeczy, jakich sobie życzyła.

Chuchnęła na czerwone od mrozu dłonie, tworząc w powietrzu obłoczek pary. Potarła je żywo o siebie, po czym ruszyła niskim wałem w dół, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że Scorpius wciąż stoi przy drodze. Wyglądał przy tym tak, jakby zażarcie bił się z myślami. W końcu westchnął, podszedł do niej prędkim krokiem i wyciągnął przed siebie rękę.

Spojrzała najpierw na jego w połowie okrytą szalikiem twarz, potem na wyciągniętą dłoń i znowu na twarz, starając się odpowiednio zinterpretować całą tę sytuację, bo bardzo, ale to bardzo nie chciała zrobić z siebie w tym momencie wariatki.

- No daj mi tę rękę - mruknął zniecierpliwiony, nie patrząc jej w oczy. - Będzie nam cieplej.

Z początku nie wiedziała, czy aby na pewno dobrze usłyszała. Przez chwilę stała bez ruchu, obserwując, jak na policzkach Scorpiusa pojawiają się delikatne, różowe plamy. W końcu, bardzo niepewnie, z sercem bijącym sto razy głośniej niż normalnie dotknęła jego dłoni.

Była chłodna, jednak wciąż cieplejsza niż ta jej, oraz znacznie od niej większa, co w jakiś dziwny sposób jeszcze bardziej rozjuszyło, i tak rozszalałe już, emocje. Nim zdążyła zorientować się, co się dzieje, splótł ich palce i tak złączone, włożył do kieszeni swojej kurtki. Przyciągnął ją bliżej siebie, po czym ruszył wzdłuż ogołoconej, przykrytej białym śniegiem łąki.

Z jednej strony Lily dziękowała w duchu, że niebo nad nimi było prawie w całości usłane gwiazdami, dzięki czemu nie musieli błądzić w zupełnych ciemnościach, z drugiej, gdyby nie było nic widać, łatwiej ukryłaby palącą czerwień, która absolutnie nie chciała zejść z jej twarzy.
Wzięła głęboki oddech, starając się myśleć o czymś innym niż o dotyku idącego tuż obok Scorpiusa. Okazało się to jednak wyjątkowo trudnym zadaniem, bo nieważne na jaki wspaniały temat by nie wpadła i tak wszystko sprowadzało się do jednego. Po kilku minutach błądzenia myślami w okolicach kieszeni scorpiusowej kurtki wymierzyła sobie mentalny policzek na otrzeźwienie, zacisnęła wolną dłoń w pięść i skupiła całą uwagę na drodze.

Pod ich stopami trzeszczał śnieg, pękały łamane pod ciężarem ciał suche gałązki. Gdzieniegdzie bujały się na wietrze gołe, samotne drzewa, pokryte świeżymi, białymi czapami. W oddali majaczyła niska zabudowa osiedla domków jednorodzinnych, która przez tętniące w niej życie była niczym kula światła, wyróżniająca się na tle wieczornego granatu. Natomiast po przeciwległej stronie, za kolejną częścią niskiego wału widać już było dobrze upstrzoną świątecznymi lampkami werandę ciotki Andromedy.

Stanęła jak wryta. Nabrała głęboko powietrza w płuca, prawie wywracając się o rosnące obok, suche, pozbawione liści krzaki porzeczki.

Scorpius również się zatrzymał, posyłając jej pytające spojrzenie.

- To tutaj! - wypaliła podekscytowana, patrząc mu prosto w oczy.

- Tutaj co? - mruknął, unosząc w górę jedną brew.

- Tutaj pierwszy raz się spotkaliśmy! - krzyknęła uradowana, zupełnie zapominając o okalającym ją zimnie. - Widzisz? Znalazłam cię!

Poczuła, jak drgnął leciutko, a jego palce szczelniej oplotły jej dłoń. Milczał przez chwilę, błądząc wzrokiem po jej twarzy, aż w końcu sięgnął wolną ręką w kierunku rudych włosów wystających spod zakończonego futerkiem kaptura.

- Trochę ci to zajęło... - westchnął, delikatnie strzepując z nich płatki śniegu.

Chciała odpowiedzieć, że się myli, że przecież mógł jej o wszystkim przypomnieć, że tak naprawdę to ona starała się być dla niego miła od samego początku, że w głębi duszy cały czas wiedziała... Jednak żadne z kłębiących się w głowie słów nie mogło przejść przez gardło. Coś w jego głosie, w spojrzeniu, było inne, pełne emocji, od których brzuch Lily  zaczął wariować.

Pociągnął ją lekko za rękę, przyciągając bliżej siebie. Czuła bijące od niego ciepło, słyszała dwa nierówne, płytkie oddechy i szybkie bicie serca. Jego serca. Zamarła na moment, wpatrując się w utkwione w niej stalowoszare, przepełnione niewypowiedzianymi słowami oczy. Powietrze pachniało zimnem, piżmem i bergamotą.

Aż w końcu wypełnioną dźwiękami ciszę, przerwał rozchodzący się echem, kobiecy głos.

- Lily! Scorpius! Wracajcie już! Prezenty przyszły! - krzyknęła stojąca na rozświetlonej werandzie ciotka, machając ręką w ich kierunku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top