2.7. Sen
Stała na pokładzie wielkiego statku. Zatrważającą ciemność nocy przełamywał jedynie przysłonięty chmurami srebrzysty księżyc i dwie, kołyszące się na wietrze lampy zawieszone przy drzwiach prowadzących w dół, do kajut. Nie czuła się ani dobrze, ani bezpiecznie. Wiedziała, że za każdym rogiem, w każdym zakamarku czai się schowane w cieniu zagrożenie — nieuniknione, ciążące na niej niczym klątwa, zatrważające jak widmo smutnej przyszłości, zasiewające w duszy rozrastające się ziarno bezsilności.
Mogłaby tak stać, czekając na nieuniknione, obezwładniona przez nadciągające zewsząd lęki, sparaliżowana strachem, jednak miała cel.
Statek zakołysał się niebezpiecznie. Złapała prędko równowagę i zrobiła krok naprzód. Musiała iść, obiecała sobie, że znajdzie tę osobę. Inaczej cała łajba zatonęłaby bezpowrotnie, a ona wraz z nią. Ponownie poruszyła zdrętwiałymi nogami, które zamiast z kości, krwi i mięśni, zdawały się zrobione z ołowiu. Czarna woda agresywnie przedzierała się przez burtę, zalewając pokład, mocząc jej spodnie i buty. Nie pomagał również rzęsisty deszcz, niesiony chłodnym, południowym wiatrem, smagającym całe, już i tak zziębnięte ciało.
Mimowolnie spojrzała w dół, wprost na kałużę zlewającą się z morskiej wody i lecących z nieba kropel. Przystanęła na moment, wpatrując się w swoje falujące na niespokojnej tafli odbicie. O dziwo było wyraźne, tak wyraźne jakby patrzyła w lustro.
Nie miała już długich, rudych loków, ani tęczówek koloru orzecha, nie miała wąskich, dziewczęcych ust, ani piegów na policzkach. Była bladym chłopcem z podkrążonymi, stalowymi oczami i włosami tak jasnymi, że w tym świetle zdawały się białe niczym śnieg.
Nikt jej na to nie przygotował, nikt nie wspominał, że tak to będzie wyglądać, że zamiast z perspektywy trzeciej osoby, najzwyczajniej w świecie wejdzie w śpiącego. Pewnie poczułaby wstyd i zażenowanie, jednak tu żadne z jej emocji nie miały racji bytu, a jej myśli były zaledwie mignięciem, spychanym zaraz przez myśli śpiącego. Nie była już dłużej małą, roztrzepaną Lily Potter, za to jakimś cudem stała się nikim innym jak Scorpiusem Malfoyem. To był jego świat, a ona została zmuszona robić wyłącznie to, co robił on, myśleć tylko o tym, o czym myślał on i czuć wszystko to, co czuł on. Była jak obserwator, ale uwięziony w umyśle śniącego, pochłonięty przez niego i stający się z nim jednością.
Pchnęła drzwi, skrzypnęły ostrzegawczo, a zawieszone u sufitu lampy zakołysały się ponownie, tworząc przerażającą grę cieni. Bardzo powoli zeszła po wąskich, drewnianych schodach do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia. Normalnie w takim miejscu powinny znajdować się łóżka dla załogi, jakieś szafki, kufry, rzeczy prywatne, lub te do wspólnego użytku. Zamiast tego, na zniszczonej, zapleśniałej podłodze leżał zakrwawiony materac przykryty pogryzionym przez mole kocem, a przy jednej ze ścian stało urządzenie przywodzące na myśl fotel lekarski z przypiętym doń pasami i dziesiątkami przezroczystych rurek, tłoczącymi krew siedzącej na nim, skulonej, nieprzytomnej osoby. Krew tryskała dziwnie, wpadając do rozstawionych rzędem słoików oznaczonych różnokolorowymi karteczkami. Z każdą sekundą ofiara zdawała się coraz drobniejsza i drobniejsza, aż w końcu wyglądała jak ususzona śliwka. Jednak ani dziwna aparatura, ani przypięta do niej osoba, nie były w tej chwili priorytetowe. Najważniejsza była klatka — duża, metalowa, stojąca w rogu tak, że całkowicie przysłaniał ją mrok.
Podeszła bliżej, czując jednocześnie przerażenie i nadzieję. W środku było coś ważnego, coś, w imię czego mogła przełamać swój strach, coś, co pragnęła zobaczyć, co pragnęła tak strasznie uratować. Dostrzegła lekki ruch w głębi klatki, z duszą na ramieniu zrobiła kolejny krok naprzód. Wyciągnęła rękę, szarpiąc zimne, metalowe kraty, jednak na próżno — wejście nawet nie drgnęło. Wytężyła wzrok, próbując dostrzec poruszającego się z trudem więźnia. Był nieduży, raczej szczupły, miał długie, splątane, rude włosy i płaszcz narzucony na brudną koszulę oraz porwaną spódniczkę. Zatrzymał się w miejscu, przecinając wzrokiem ciemność.
Nawet z tej odległości zauważyła blady uśmiech na piegowatej, dziewczęcej twarzy i smutek w pięknych, wielkich, orzechowych oczach. W jednej chwili poczuła jak zalewa ją wodospad emocji. Rozpacz i szczęście, przerażenie i nadzieja, bezsilność i zdeterminowanie, a także coś jeszcze, co spowodowało rozlewające się po klatce piersiowej ciepło, co sprawiło, że złapała ponownie za metalowe kraty, szarpiąc je z całych sił, aż zabrakło jej tchu, a na jej gładkich, chłopięcych dłoniach pojawiły się piekące, krwawiące obtarcia.
— Dosyć tego! — zagrzmiał głos za jej plecami. — To nie ma sensu! To na nic!
Odwróciła się i przywarła plecami do klatki, starając się osłonić siedzącą w środku, rudowłosą dziewczynę.
Tuż przed nią stał Chudzielec, minę miał zaciętą, twarz przysłaniał mu głęboki kaptur zaciągnięty na głowę, a rękawy długiego płaszcza podwinął do łokci. Chciała ruszyć się, walczyć, krzyknąć, ale nie mogła, zupełnie jakby ktoś w ukryciu rzucił na nią drętwotę. Chudzielec podszedł bliżej i zacisnął długie, chude palce na jej szyi, dysząc ciężko. Im mniej pozostawiał jej miejsca na oddech, im mocniej ściskał gardło, tym coraz wyraźniejszy stawał się tatuaż na jego przedramieniu, a twarz przybierała nowe kształty.
— Idziemy stąd! — krzyknął w końcu, patrząc na nią surowymi, szarymi oczami.
Wyglądał identycznie jak jej odbicie w kałuży tylko starzej i mniej łagodnie. Próbowała wyrywać się i kopać, lecz siła mężczyzny wydawała się zbyt potężna, niekontrolowana, pełna złości i jakiejś nadnaturalnej mocy.
Szarpnął ręką, ciągnąc ją w górę po schodach. Czarne linie na jego przedramieniu utworzyły Mroczny Znak.
Czując obezwładniający smutek i palącą od środka wściekłość, rzuciła ostatnie spojrzenie w kierunku klatki. Uwięziona w niej dziewczyna wyciągnęła rękę, wysuwając ją przez szpary między kratami. W ostatniej chwili dotknęła swoją dłonią jej dłoni. To była zaledwie sekunda, ale wystarczyła, by serce z łoskotem pękło na pół.
Ojciec otworzył skrzypiące drzwi, prowadzące na pokład, puścił jej ramię, popychając na podłogę.
Rozejrzała się dokoła. Nie była już na statku, zewsząd otaczało ją ciepłe, słoneczne światło, wpadające przez wielkie, białe okna. Cztery ciemnozielone ściany z przyczepionymi doń okrągłymi kinkietami, sosnowa szafa oraz niewielkie łóżko okryte miękką kapą w złote znicze, miotły i kafle, uformowały się w tak dobrze znany jej pokój. Na jednej ze ścian wisiało zdjęcie przedstawiające małego chłopca o bardzo jasnych włosach i ciemnowłosą, uśmiechniętą kobietę, siedzących na łące pełnej kwiatów. Poczuła żal, męczącą tęsknotę i choć wszystko w tym miejscu należało do niej, wcale nie czuła się tu komfortowo — umysł opanowywał niepokój, a ciało było coraz bardziej spięte. Każda otaczająca ją rzecz przypominała bardziej rekwizyt ustawiony przez despotycznego reżysera niż osobisty przedmiot. Nie chciała tu być.
Drzwi, przez które została wepchnięta, zniknęły, wtapiając się w zieloną ścianę. Ruszyła więc w kierunku okna, przyglądając się własnemu odbiciu, które coraz wyraźniej pojawiało się na gładkiej, czystej szybie.
Mogła mieć najwyżej dziesięć lat, jasne, krótkie włosy były schludnie ułożone, stalowe oczy pełne jeszcze dziecięcej naiwności i nadziei, na ramionach nosiła zarzuconą szarą, chłopięcą bluzę, a na nogach czerwone trampki.
Przyłożyła dłonie do okna, przybliżyła twarz, tak, że czubkiem nosa czuła chłód szkła, wpatrując się w roztaczający się po drugiej stronie widok. Ogród, który kiedyś prawdopodobnie kąpał się w soczystej zieleni i rozsiewał bajeczną woń orchidei, wyglądał na porzucony. Kępy suchej trawy mieszały się z czarnym piachem i zarośniętymi chwastami krzewami, czarne, metalowe, rzeźbione ogrodzenie oddzielało kołem posiadłość od piaszczystej drogi prowadzącej do miasta. To miejsce było więzieniem, z którego szansa na ucieczkę wynosiła zero procent.
Z zazdrością i swego rodzaju ekscytacją, spojrzała na bawiące się przy drodze dzieci. Były mniej więcej w tym samym wieku co ona, biegały, szukając kolegów, lub uciekając od nich w popłochu, część dosiadłszy małych miotełek, szybowała w górę.
Uderzyła dłonią w okno. Raz, drugi, trzeci, nie stało się nic — żadnego dźwięku, żadnego drgania, pokój, w którym stała zdawał się zamknięty próżniowo. A ona była sama i teraz i zawsze. Poczuła napływające do oczu łzy, ponownie uderzyła w szybę, krzycząc z całych sił, ale wiedziała, że nikt znajdujący się poza pokojem tego nie usłyszy.
Jeden z dzieciaków latających na miotle, zawiesił wzrok na olbrzymiej, surowej posiadłości, w której się znajdowała, a po chwili jego oczy spoczęły również na niej. Pełna nadziei zamachała radośnie dłonią w geście przywitania, w geście przyjaźni, ale dzieciak zrobił przerażoną minę i odwrócił się tyłem, szepcząc coś do reszty.
— Boją się — usłyszała za sobą cierpki głos ojca.
Stał pośrodku pokoju z ramionami zaplecionymi na piersi. Widziała upór w jego szarych oczach, zaciśnięte usta, wijący się na przedramieniu Mroczny Znak.
— Boją się was, a nie mnie! — wrzasnęła smutna i bezsilna.
— Jesteś moim synem, to im wystarczy. Spójrz...
Wskazał palcem widok za oknem. Pod surowym, czarnym ogrodzeniem zbierało się coraz więcej osób. Dzieciak, który zauważył ją w oknie, latał dookoła, krzycząc coś przez magiczny megafon. Uśmiechał się szaleńczo, ukazując rząd zębów w kształcie odwróconych trójkątów, dłonie zakończone miał długimi szponami, a między palcami zielonkawą błonę. Gdy tłum przed ich posesją liczył już przynajmniej setkę osób, począł napierać na metalowe sztachety ogrodzenia, rycząc wniebogłosy. Zebrani wyjmowali z toreb i kieszeni zepsute produkty spożywcze, łajnobomby, kieszonkowe bagna, czy detonatory pozorujące, po czym rzucali nimi z całych sił w kierunku jej okna.
Zamknęła oczy, próbując powstrzymać łzy. Nie miała pojęcia, dlaczego to wszystko się dzieje, co złego zrobiła, czy jaką krzywdę wyrządziła innym ludziom. Zacisnęła pięści i uspokajając oddech, uchyliła powieki.
Nadal stała przed oknem, z tym że nie było to okno znajdujące się w jej pokoju, a i widok za szybą był zgoła odmienny. Jej oczom ukazały się zielone łąki usłane krwistoczerwonymi makami i intensywnie niebieskimi chabrami. W oddali majaczył wał, a za nim niska, klasyczna zabudowa układająca się w rzędy podobnych do siebie, wyjątkowo estetycznych domów jednorodzinnych.
W szybie odbijała się ta sama twarz dziesięcioletniego jasnowłosego chłopca, choć bardziej niż ostatnio podekscytowana.
Oparła dłonie na kamiennym, kuchennym blacie. Mieszkanie, w którym się znalazła, nie było tak duże, jak rodzinna posiadłość Malfoyów, jednak o stokroć bardziej przytulne. Na drewnianych półkach usłanych ręcznie haftowanymi serwetkami stały różnokolorowe kubki, na stole z kryształowego wazonu wyglądały świetliste słoneczniki, a na kanapie stojącej po przeciwległej stronie pomieszczenia piętrzyły się grube poduchy. To było dobre miejsce, takie, w którym chce się zostać, nawet jeśli na zewnątrz dopisuje pogoda oferująca mnóstwo atrakcji.
— Może niech zatrzyma się tu na dzień lub dwa? Naprawdę bardzo bym się cieszyła, a i Lily miałaby się z kim pobawić... — Dotarł do niej stłumiony, kobiecy głos.
Odwróciła się w stronę prowadzących na piętro schodów, wypatrując jego źródła.
Na górze, w wąskim korytarzu przyozdobionym dziesiątkami mniejszych i większych obrazów, stała trójka osób. Mężczyzna o bardzo jasnych włosach, ten sam co za każdym razem, poprawiający nerwowo marynarkę, wysoka kobieta ze zdjęcia w pokoju, w którym przed momentem się znajdowała, oraz jeszcze jedna, znacznie starsza, ubrana w luźno skrojoną granatową sukienkę. Chociaż stali oddaleni od niej o dobre kilka metrów, ich rozmowa z każdym wypowiadanym słowem robiła się coraz głośniejsza, coraz wyraźniejsza, paląc jej uszy i piekąc w oczy.
— To nie jest dobry pomysł — mruknął ojciec, krzywiąc się lekko. — Dobrze wiesz, co o nas mówią. Nie chcemy wystawiać Scorpiusa na jakieś głupie ataki.
— Więc lepiej trzymać go pod kloszem? Przecież to dziecko, potrzebuje wolności! — żachnęła się starsza kobieta.
— To nie tak... — jęknęła matka. — Po prostu jeszcze nie jest najlepszy czas, nie jesteśmy na to gotowi, ani my ani on.
— Zresztą jest wolny. W bezpiecznym środowisku, z nami, z rodziną, bliskimi znajomymi, oni również mają dzieci.
— Ja też jestem rodziną! — Kobieta w granatowej sukni wyglądała na poważnie oburzoną.
— Andromedo, dobrze wiemy, do kogo ci bliżej — prychnął mężczyzna, kręcąc głową. Kosmyk gładko zaczesanych, jasnych włosów opadł mu na czoło. — Gdy Scorpius był młodszy, próbowaliśmy nie zwracać uwagi na głupie plotki, integrować go z innymi dziećmi, uwierz mi, to nie było przyjemne doświadczenie. Nawet nie wiesz, czego się o nas nasłuchał. Zresztą pal licho o nas. O sobie samym. Nie płakał, to dziecko prawie nigdy nie płacze, ale doskonale wiemy, że nie było to dla niego łatwe. Dlatego przebywanie z osobami twojego pokroju nie jest dobrym pomysłem...
— Nie teraz, może kiedyś, jak dojrzeje, nabierze pewności siebie... — wtrąciła matka, robiąc strapioną minę.
— Pozwólcie mi chociaż spróbować! Nie licząc Teddy'ego jesteście moimi najbliższymi krewnymi!
Serce biło jej jak oszalałe, chciała zostać, pragnęła spędzić w tym miłym, przytulnym miejscu trochę więcej czasu, biegać po zielonych łąkach i bawić się z innymi dziećmi. Musiała coś zrobić, musiała go przekonać, tak źle robiło jej się na samą myśl o powrocie do wielkiego, pustego, zimnego domu... Zacisnęła pięści i wskoczyła na schody.
— Tato, zgódź się! — krzyknęła z nadzieją w oczach.
Cała trójka spojrzała zaskoczona w jej stronę. Mężczyzna zmarszczył nos i zmrużył oczy.
— Nie ma mowy.
— Proszę... — zaczęła na nowo, ale przerwał jej tonem ostrym niczym świst bicza.
— Powiedziałem nie!
Zacisnęła mocniej pięści, czując narastającą falę złości. Zaczęła powoli gotować się w środku, jej drobne ciało zatrzęsło się z wściekłości.
— Nienawidzę was! — ryknęła i nim ktokolwiek zdążył zareagować, otworzyła z hukiem drzwi wejściowe, po czym wybiegła na zewnątrz.
Intensywny granat spychał powoli jasny błękit w wieczorny niebyt. Wilgotna trawa moczyła jej kostki, świeże powietrze wlewało się falami do płuc, sprawiając, że coraz trudniej było jej złapać oddech, ale nie przestawała biec. Pragnęła uciec jak najdalej od tego mężczyzny, który miał czelność nazywać się jej ojcem, człowieka, który zamykał ją na klucz, który mówił jej, z kim ma rozmawiać, a przed kim uciekać. Człowieka patrzącego na każdego niepewnie i wrogo, milczącego i zimnego jak lód.
Krzyknęła. Biegła, wrzeszcząc wniebogłosy, starając się dać upust tej okropnej, zżerającej ją od środka złości, klnąc na niego i na cały świat. Nawet nie wiedziała, w którym momencie po jej policzkach spłynęła łza, najpierw jedna, samotna, niczym zapowiedź, wstęp do przedstawienia rozpaczy. Potem cała fala. Chciała uciec jak najdalej, ale nogi powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Potknęła się o wystający korzeń i upadła na kolana. Skuliła głowę, ukryła ją w dłoniach, próbując odzyskać opanowanie, lecz było to cięższe, niż myślała.
— Wszystko w porządku? — Usłyszała nad sobą cichy, zaniepokojony głos.
Tuż obok niej stała dziewczynka. Oddychała głośno ze zmęczenia, a na jej łydkach i kostkach widniały ślady świeżych zadrapań. Miała białą koszulkę w kolorowe wzorki, opalone ramiona i piegi na drobnej, przerażonej twarzy. Długie, poplątane, pomarańczowe włosy zwieńczone na czubku głowy chabrowym wiankiem sprawiały, że wyglądała, jakby emanowało od niej ciepło. Zdawała się przeciwieństwem wszystkiego co złe, zimne i obce, tak niesamowitym, że nie sposób było oderwać od niej wzroku.
— Nie chcę wracać do domu — odszepnęła, patrząc prosto w ciemne, pełne troski oczy dziewczynki. — Nie zostawiaj mnie, proszę...
Rudowłosa kucnęła, obejmując ją ramionami. Jej skóra była gładka i przyjemnie ciepła, włosy miękkie, a dłonie miłe i kojące.
— Nie zostawię — odparła spokojnie, a ona poczuła, jak fala gorąca zalewa klatkę piersiową, jak powoli smutek i przerażenie przeradzają się w coś zupełnie innego, coś, co do tej pory było jej zupełnie nieznane.
Pragnęła, by to uczucie mogło trwać jeszcze choć moment. By dane jej było spędzić więcej czasu z tą dziwną dziewczynką, na świeżej, usłanej kwiatami łące. Niestety już z oddali słyszała wściekły, donośny głos ojca. Rudowłosa przytuliła ją jeszcze mocniej, ale ona wiedziała, że to na nic. Zamknęła oczy, próbując zachować w pamięci tę chwilę: wilgotne źdźbła trawy, dzikie krzaki porzeczki, granatowe niebo, chabrowy wianek, powiewające na wietrze pomarańczowe włosy, ciepło drugiego człowieka.
Poczuła szarpnięcie, jasnowłosy mężczyzna zacisnął dłoń na jej ramieniu.
— Nie wydurniaj się! Matka odchodzi od zmysłów! — warknął, próbując wyswobodzić ją z objęć rudowłosej dziewczyny, która najwyraźniej wcale nie miała zamiaru odpuścić. Prychnął wściekle, odpychając na ziemię drobne ciało intruza i z łatwością unosząc swoją zgubę.
Wierzgała nogami, biła pięściami plecy ojca, ale ten nic sobie z tego nie robił. Parsknął tylko i ruszył w kierunku, z którego przyszedł. Poczuła jak smutek oraz żal ogarniają jej umysł, jak powoli, wszystko, co przed chwilą w niej płonęło, teraz zamarza na nowo. Skuliła głowę, starając się nie myśleć o niczym, aż usłyszała dochodzący z oddali, dziewczęcy głos pełen rozpaczy i jakiejś dziwnej determinacji:
— Znajdę cię!
Uniosła wzrok, szukając ginącej na horyzoncie, małej dziewczynki o rudych włosach. Jej usta nieświadomie ułożyły się w nieśmiały uśmiech.
Jeśli mnie znajdziesz, chyba warto wytrwać nawet najgorszy dzień — pomyślała, starając się zignorować nieustające od kilku minut kłucie w piersi.
*
Ocknęła się na kanapie w pokoju wspólnym Gryffindoru. Najpierw robiło jej się na przemian gorąco i zimno, potem obejrzała swoje dłonie oraz wymacała włosy od cebulek aż po same końce. Minęła długa chwila, nim zdała sobie sprawę, że na powrót jest sobą i kolejna, nim upewniła się, że to nie zwidy.
Dopiero wtedy zaczęło docierać do niej, co właśnie się stało. To nawet nie było oglądanie snów, to było cholerne czytanie w myślach, grzebanie w psychice, wspomnieniach, marzeniach, uczuciach.
Zalała ją fala paniki, ręce zaczęły się pocić, brzuch boleć, a twarz przybrała kolor purpury. Nie wiedziała, czy bardziej chciałaby cofnąć czas, aby to się nigdy nie wydarzyło, czy może przeżyć to wszystko jeszcze raz.
Usiadła na kanapie, ręce jej się trzęsły, a myśli kłębiły tak, że nie była w stanie ani ich poukładać, ani nawet wyodrębnić. Zasłoniła dłońmi twarz, przypominając sobie końcówkę snu Scorpiusa.
— Och, Merlinie... to ty... — jęknęła, opadając z powrotem na kanapę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top