2.6. Problemowe zadanie
— Łatwo w tym roku nie będzie, kapitan Ślizgonów zachowuje się jak nakręcony, podobno robi im dodatkowe treningi... mordercze treningi, chociaż nie wiem dokładnie, na czym to niby polega, przecież nie mają boiska. Dobrze, że Edmur ostatnio jest nie w formie. Przynajmniej istnieje szansa, że Puchoni będą trochę osłabieni. Ich szukający zawsze działał mi na nerwy...
Lily siedziała z Jamesem na wielkich, miękkich fotelach w pokoju wspólnym Gryfonów i od dobrych kilkudziesięciu minut słuchała o składach drużyn quidditcha, treningach drużyn quidditcha, taktykach drużyn quidditcha i o wszystkich innych rzeczach, które chociażby pokrętnie wiązały się z quidditchem. Co prawda aż tak wielką fanką tego sportu nie była, jednak widok rozentuzjazmowanej twarzy Jamesa, gdy tak radośnie paplał o tych kaflach i pałkach, sprawiał, że nie mogła przestać się uśmiechać. Tak naprawdę, to o czym by nie mówił, zawsze uwielbiała go słuchać.
— A jak nasz Kit Oppel? Nadal zabójczo szybki? — zapytała, podciągając kolana pod brodę.
— Tak, skubany jest niesamowity — westchnął James, nagle jakby markotniejąc.
Oderwawszy wzrok od fruwających dokoła żyrandola Landrynkowych Pszczółek, które skutecznie umykały ścigającym je uczniom, przeniosła pytające spojrzenie na brata. Chłopak potargał dłonią i tak sterczące już na wszystkie strony włosy.
— Problem w tym, że teraz, kiedy Albus jest już normalny, albo przynajmniej normalniejszy niż wcześniej, mamy dwóch szukających. Kit jest świetny, ale nie mogę odmówić bratu miejsca w drużynie, załamałby się biedaczek na nowo... zresztą dobrze mieć go przy sobie, latać z nim u boku, czuć braterską więź i wiatr we włosach. Tak, tak, to jest to...
Oczy Jamesa zaczęły lśnić. Wyglądał, jakby rozmarzył się zupełnie i Lily nie chciała sprowadzać go zbyt brutalnie na ziemię, ale nurtowało ją jedno zasadnicze pytanie.
— A Albus w ogóle mówił, że wraca do drużyny?
— No nie, Liluś, nie bądź niemądra, wiesz, jaki on jest. Wstydliwy, zamknięty w sobie, markotny, wrażliwy... Wkurzający też, no ale to nasz braciszek! Na pewno boi się, że mu odmówię, biedaczysko... Ale spokojnie, już wymyśliłem, po prostu dam mu pretekst, sam wyjdę z inicjatywą, więc nie będzie musiał się martwić, że zostanie odrzucony.
Lily zastanawiała się, jak doszedł to tak optymistycznych wniosków, bo jej zarówno dedukcja, jak i indukcja podpowiadały coś zgoła odmiennego, ale nie chciała psuć mu marzeń.
— Oho, o wilku mowa! — zawołał radośnie, machając energicznie ręką.
Przez dziurę w portrecie przeszedł właśnie Albus. Zgrabnie wyminął grupę pierwszaków wylegujących się na dywanie przed kominkiem i z poważną miną skierował się w stronę rodzeństwa.
— Patrz i ucz się — szepnął James, przybierając jeden ze swoich najszerszych uśmiechów. Chrząknął znacząco, a gdy tylko jego brat znalazł się koło miękkich foteli, zawołał z błyskiem w oku: — Albus, kochany! Treningi quidditcha już się zaczęły, a wciąż cię na nich nie widziałem. Mam rozumieć, że to jakieś przeoczenie, bo przecież wracasz do drużyny, prawda? Nic się nie bój... nie jestem zły, spokojnie, spokojnie...
Albus spojrzał na niego, jak na wyjątkowo głupawe, pięcioletnie dziecko.
— Nie — stwierdził dosadnie.
— Co? Jak to? — James stracił nagle cały animusz.
-—No tak to. Skąd w ogóle ci to przyszło do łba? — Albus przewrócił oczami i z pełną politowania miną pokręcił głową, bo jego starszy brat wciąż wyglądał, jakby dostał zbyt mocno tłuczkiem w potylicę. — Dobra, zresztą nieważne. Mam do was ważną sprawę. Ojciec wysłał nam list w sprawie świąt.
— Myślałam, że jadą z mamą nad Morze Śródziemne, przecież ona gada o tym od roku... — mruknęła lekko zaskoczona Lily.
— Tak, jadą, ale sęk w tym, że Ted z Victoire spędzają święta w Szwecji, bo Lupin ma trasę koncertową swojego zespołu i nie odwiedzi cioci Andromedy w Boże Narodzenie.
— Phi, co z tego, ona lubi być sama — prychnął James, wciąż obrażony na cały świat. Usta miał ściśnięte, a brwi zmarszczone niczym dzieciak, któremu ktoś zabrał paczkę cukierków.
— Nie lubi tłumów, a nie, że lubi być sama. Może twój ptasi móżdżek tego nie ogarnia, ale jest różnica pomiędzy braniem udziału w bankiecie na sto osób a samotnym spędzaniem świąt. — Albus płynął na fali hejtu, patrząc, jak jego brat z każdym słowem robi się coraz mniejszy i mniejszy. — Stąd prośba do nas, dobrze by było, byśmy pojechali do niej przynajmniej na kilka dni. Ja niestety nie mogę, bo obiecałem Rose, że z nią zostanę. W Hogsmeade jest świąteczny festiwal nauki i załatwiła nam całodzienne wyjścia u Vector...
James zaplótł ramiona na piersi, fukając pod nosem.
— Na mnie niech nie liczą. To mój przedostatni rok w szkole, przedostatnie święta i chcę to dobrze wykorzystać.
— Jesteś okrutny! — żachnęła się Lily. — Brzmisz, jakbyś miał ciotkę w głębokim poważaniu!
— Nieprawda, po prostu wolę zostać, jak każde z nas. Ty, Lily, masz jeszcze przed sobą kupę lat w Hogwarcie, jak jesteś taka wspaniałomyślna, to jedź, proszę bardzo...
— A żebyś wiedział, że pojadę! — krzyknęła, mocno już zdenerwowana.
Zerwała się na równe nogi i zacisnęła pięści, próbując zapanować nad złością. Poczuła, jak jej paznokcie wbijają się w gładką skórę dłoni.
— Masz, rację, wolałabym zostać! Z przyjaciółmi, z wami... ale ciotka ma swoje lata i po prostu trzeba ją odwiedzić, szkoda tylko, że muszę to zrobić sama... Obydwaj jesteście siebie warci!
Odwróciła się na pięcie, po czym pełna rozgoryczenia i żalu wyszła przez dziurę w portrecie.
*
Chociaż Lily nie miała zbyt wielkiego porównania, a jedyne biblioteki w jakich była to ta mieszcząca się w ich domu, stanowiąca zarazem gabinet taty, ta w domu Hugona, należąca do ciotki Hermiony oraz czytelnia połączona z księgarnią Esy i Floresy, zawsze miała wrażenie, że biblioteka Hogwartu zaparłaby dech każdemu, kto zobaczyłby ją po raz pierwszy.
Olbrzymia przestrzeń metrażem pobijająca nawet Wielką Salę, wypełniona sięgającymi sufitu, równymi rzędami pełnych ksiąg półek. Złote lampy z żółtymi kloszami w kształcie pękniętych od spodu bombek rozstawione wzdłuż wąskich przejść pomiędzy kolejnymi działami, proste długie stoły umieszczone przy oknach przysłoniętych lejącymi się do ziemi, haftowanymi firanami i grubymi, zielonymi zasłonami, mniejsze sekretarzyki z ciemnego drewna, oddzielające regały, które bibliotekarka, pani Pince, skrzętnie oznaczała alfabetycznie oraz tematycznie. Unoszący się w powietrzu zapach ksiąg, pergaminu, atramentu. I wszechobecna cisza. Wszystko to sprawiało, że biblioteka Hogwartu była niesamowitym miejscem, a zarazem idealnym, by poukładać w głowie nieuporządkowane myśli.
Przystanęła w dziale mugoloznawstwa i przeciągnęła palcem po wystających z półki woluminach.
Była zła. Na Albusa i Jamesa, że wystawili ją do wiatru, na ojca, że przysłał ten głupi list, na Teddy'ego, że w ogóle pojechał do Szwecji i, co najgorsze, na ciotkę Andromedę, chociaż sama nie wiedziała za co. Za to, że starsza kobieta zostaje sama na święta? Wzdrygnęła się na samą myśl, że potrafi być taka okrutna. Planowała spędzić Boże Narodzenie w szkole razem z Hugonem i Jerrym, zajadać słodycze na kanapie w pokoju wspólnym, oglądać wałęsające się po zamku, miniaturowe, magiczne krasnale i przeszukiwać gazety. Cieszyła się na samą myśl o tym, a teraz jakaś jej mała, egoistyczna część krzyczała i tupała z wściekłości.
Wiedziała jednak, że gdyby została, żałowałaby tego o stokroć bardziej. Andromeda Tonks była jej ukochaną ciocią. Gdy tylko któreś z Potterów wyrażało chęć wizyty, z otwartymi ramionami przyjmowała go na całe tygodnie wakacji, robiła najlepszą na świecie herbatę z wanilią, najpyszniejsze czekoladowe babeczki i miała świetne poczucie humoru. I chociaż Lily nie mogła zmusić ani Albusa, ani Jamesa do zmiany decyzji, to mogła zadecydować o sobie, a zamierzała to zrobić zgodnie z tym, co podpowiadało jej serce.
Trochę spokojniejsza, wyciągnęła opasły tom z błyszczącym, czarnym napisem: Koegzystowanie - fakt, czy ułuda. Przekrój kontaktów z Osobami Niemagicznymi na przestrzeni wieków. Minęła siedzącego przy sekretarzyku, starszego, przysadzistego Puchona, który zaczytywał się w jakiejś czarnej księdze z działu obrony przed czarną magią, po czym ruszyła w stronę umiejscowionych pod oknami stołów.
Przy jednym z nich znalazła pochyloną nad książką Katrin. Dziewczyna co jakiś czas zgarniała jasne, krótkie włosy za ucho i z zamyśloną miną pukała piórem w leżący na blacie pergamin. Lily cichutko odsunęła stojące naprzeciwko niej, wolne krzesło, po czym usiadła na nim, uśmiechając się na powitanie. Krukonka odwzajemniła gest, oderwawszy na chwilę wzrok od studiowanej księgi.
— Hej, Lily, nawał prac domowych? — zapytała, wskazując palcem na opasły wolumin Koegzystowania (...).
— Nie, to nie to. Szukam czegoś — szepnęła rudowłosa, zabierając się za kartkowanie kolejnych stron.
Katrin pokiwała głową ze zrozumieniem i wróciła do pisania. Jej spokojna praca nie trwała jednak długo. Po kilku minutach zaczęła głośno wzdychać, przygryzała dziwnie wargę, coraz częściej pukała piórem w pergamin, coraz mniej słów zapisywała i w ogóle wyglądała tak, jakby w myślach walczyła sama ze sobą.
— Lily, mam prośbę w ramach twojego Biura, ale błagam, zachowaj to dla siebie — wydukała w końcu, odsuwając od siebie pomoce naukowe.
Lily kiwnęła głową i pochyliła się bliżej koleżanki, bo Katrin mówiła tak cicho, że ledwo było ją słychać.
— Chodzi o to, że niedługo pewna osoba ma urodziny i chciałabym podarować jej jakiś prezent, coś, z czego będzie się cieszyła, tylko nie mam zielonego pojęcia, co lubi ani czym się interesuje... Gdybyś mogła się tak dyskretnie dowiedzieć, co sprawiłoby mu radość, byłabym szalenie wdzięczna.
— Mu? Chodzi o chłopaka? — zapytała trochę zaskoczona, a trochę podekscytowana Lily.
Katrin spłonęła krwistą czerwienią, mnąc rękawy białej koszuli. Wzięła głęboki wdech i wbiła wzrok w stół.
— Chodzi o Scorpiusa Malfoya.
Nastała potworna, kłująca w uszy cisza. Chociaż w bibliotece powinna być ona czymś naturalnym, tym razem Lily czuła jak drażni ją i doprowadza do złości. Serce zaczęło jej bić nienaturalnie szybko. Zapragnęła nagle kopnąć siedzącą naprzeciwko Krukonkę, a potem złapać za atrament i wylać go na skrupulatnie zapisane notatki dziewczyny. Minęła dość długa chwila, nim udało jej się stłamsić te dziwne zapędy i opanować rozszalałe serce.
Katrin najwyraźniej zauważyła niezbyt tęgą minę koleżanki, bo zaczęła jeszcze bardziej miąć rękawy i tłumaczyć się lekko spanikowanym głosem:
— To nie tak, że zapomniałam o Albusie! Po prostu Scorpius tyle dla nas zrobił, wtedy w tej chatce... był taki... taki odważny. Chciałam się odwdzięczyć, tylko odwdzięczyć...
Miała wrażenie, że Katrin albo zaraz spłonie ze wstydu, albo się rozpłacze. Głowę cały czas trzymała spuszczoną, a oczu ani na moment nie oderwała od blatu. Wpatrywała się w niego, jakby zobaczyła tam coś wyjątkowo niesamowitego i jednocześnie bała się tego, co zobaczy, patrząc w górę.
Lily powoli poczuła, jak uchodzi z niej całe podenerwowanie, ustępując miejsca czemuś zgoła odmiennemu — dziwnemu, przyprawiającemu o kłucie w piersi zrozumieniu.
— Postaram się — szepnęła, łapiąc Katrin za dłoń i zamykając ją w uścisku.
*
Kolejne dni zdecydowanie nie należały do udanych. Czaiła się na Scorpiusa w każdym możliwym miejscu i zagadywała go na każde możliwe sposoby. Zazwyczaj rzucała pytaniami typu: Cóż za interesująca książka, nieprawdaż?, albo: Pyszny był dziś deser, uwielbiam trufle, powinni je robić częściej, co nie?. Wtedy on w odpowiedzi patrzył na nią pełnym politowania wzrokiem, a ona uciekała.
Może i nie byłoby to takie najgorsze, gdyby nie fakt, że całe to zadanie w jakiś sposób potwornie męczyło ją od środka. Próbowała sobie tłumaczyć, że Katrin nie miała powodów, by ją oszukiwać i że naprawdę chodzi wyłącznie o podziękowania, jednak w głębi duszy wiedziała, że to zwykłe kłamstwo. Gdyby faktycznie nie kryło się za tym nic więcej, mogła równie dobrze sama zapytać Scorpiusa, albo kogoś, kto miał na ten temat szersze pojęcie niż Lily — na przykład Zabiniego.
Mimo wszystko dała słowo i nie miała ani serca, ani odwagi, aby się teraz wycofać. Usiadła na podłodze pod gabinetem profesor Vector, w którym do dwudziestej urzędował dziś Markus i zaczęła układać sobie w głowie kolejny pretekst, umożliwiający zdobycie potrzebnych informacji. Scorpius zazwyczaj chodził na wizyty z uzdrowicielem jako pierwszy, tuż przed wizytami Lily, albo ostatni, po Emily, której rozmowy z Markusem zajmowały najwięcej czasu. Tym razem Lily nie widziała jasnowłosego Ślizgona rano, więc postanowiła w spokoju poczekać na niego wieczorem. Nie pomyliła się. Nie minęło dziesięć minut, nim go zobaczyła — idącego równym krokiem, środkiem korytarza.
Zerwawszy się na równe nogi, stanęła pod niewielkim obrazem przedstawiającym gęsty, wielobarwny las.
— Piękny widok! Wspaniała robota! Nie ma to jak obcowanie z prawdziwą sztuką! Któż nie chciałby mieć takiego malunku w domu? — zawołała, gdy tylko podszedł wystarczająco blisko, by ją usłyszeć.
Uniósł brew i spojrzał się na nią powątpiewająco.
— A może powiesz mi w końcu, o co chodzi? Z pięciu mil widać, że coś knujesz.
— Ha? Nic nie knuję! Zupełnie nie wiem, do czego pijesz!— żachnęła się Lily, machając rękami jak opętana.
— Najpierw unikasz mnie przez miesiąc, a potem łazisz za mną wszędzie jak prześladowca... To ma coś wspólnego z tym twoim Biurem?
Lily zaczęła powoli wycofywać się tyłem. Zbliżał się czas, by brać nogi zapas.
— Markus mówi, że Biuro to dobry pomysł, który pomaga oderwać myśli od złych wspomnień i ruszyć dalej...
— Ostatnio o mało nie zabił cię Duch Slytherinu. Ted Nott, nie wychodził z dormitorium przez dwa tygodnie. A Markus mówi różne dziwne rzeczy... — Scorpius zrobił minę, jakby przypomniał sobie coś wyjątkowo wstydliwego i odwrócił się twarzą w stronę ściany.
— Nie musisz się o mnie martwić — zaśmiała się nerwowo, usiłując niepostrzeżenie zniknąć za rogiem.
— Martwię się o SIEBIE... — prychnął.
W tym samym momencie z gabinetu uzdrowiciela wyszła Emilly. Lily korzystając z okazji umknęła w stronę Pokoju Wspólnego Gryffindoru, wpadając przy okazji na Jerry'ego, który prowadził naburmuszonego Iana do profesora Slughorna i muczał pod nosem: Ostatni raz, mam tego dosyć, daję słowo.
Musiała zmienić taktykę, wymyślić nowy, skuteczniejszy sposób na zdobycie informacji i opracować odpowiednią strategię, nim cała ta sytuacja przyjmie nieprzyjemny obrót. Nie chciała już dłużej nachodzić Scorpiusa, z każdym kolejnym dniem czuła się coraz gorzej. Robiła z siebie wariatkę, w imię czegoś, czego tak naprawdę wcale nie pragnęła, czegoś, co przyprawiało ją o nieprzyjemne skurcze w okolicach klatki piersiowej i ból głowy.
Gdy weszła do dormitorium, czuła się już totalnie zdołowana. Zła na siebie i cały świat, opadła na łóżko, mając serdecznie dość tego i wszystkich innych zadań Biura. Zakopała się pod mięciutką narzutą i schowała głowę pod poduszkę, planując zapaść w krótką, regenerującą drzemkę.
— Lily, to jest takie ładne... może by to powiesić gdzieś w widoczniejszym miejscu, co?
Głos Jenny dotarł do niej lekko zniekształcony przez grubą warstwę pościeli. Wysunęła twarz spod poduchy i zerknęła w stronę koleżanki.
Jenna stała koło jej łózka, trzymając w ręku wirujący lekko Łapacz Snów. Po przyjeździe do Hogwartu Lily znalazła mu miejsce tuż przy szafce tak, aby był widoczny, ale nie wpływał magicznie na otoczenie. Lubiła na niego patrzeć, kołysanie się delikatnych piór i wdzięczne postukiwanie koralików uspokajało ją, pozwalając się rozluźnić. Nie mogła jednak pozwolić, by jego magia działała w dormitorium dziewcząt.
— Nie mogę zawiesić go w pokoju... — westchnęła. — To magiczny przedmiot, a nie chce oglądać waszych snów, to mogłoby być trochę dziwne...
Zawiesiła głos, zrywając się na równe nogi. Nagle, przez jej głowę przemknął pomysł. Przerażający, niemoralny pomysł, który jednocześnie był szansą na wyciągnięcie informacji, bardzo dyskretnie i, co najważniejsze, bez konieczności osobistego kontaktu.
Wyjęła Jennie Łapacz z ręki i mamrocząc pod nosem przeprosiny, pomknęła w kierunku lochów.
*
Ian wyszedł z gabinetu Slughorna później niż przypuszczała. Wyglądał jakby nie bardzo obchodziła go jakakolwiek pogadanka z nauczycielem ani ewentualna kara. Szkolny sweter zwisał na nim, sprawiając, że chłopak zdawał się jeszcze drobniejszy niż w rzeczywistości. Ciemne włosy założył za ucho, pocierał dłonią zadarty nos, łypiąc dokoła wielkimi brązowymi oczami. Gdyby Lily go nie znała, pomyślałaby, że jest niewinnym, delikatnym nastolatkiem. Jednak po kilkunastu miesiącach wspólnych zajęć doskonale zdawała sobie sprawę, że to tylko pozory. Musiała być twarda i stanowcza.
— Mam sprawę — powiedziała, zachodząc mu drogę.
Zaplótł ręce na piersiach i przekrzywił głowę.
— Weźmiesz to i w nocy zawiesisz nad łóżkiem Scorpiusa Malfoya. Zrobisz to tak, aby nikt nic nie zauważył. Rano, zanim się obudzi, zdejmiesz i oddasz mi z powrotem. Dasz radę?
Ian wzruszył ramionami.
— Łatwizna. Tylko nie wiem, czemu niby miałbym ci pomagać.
— Cała nagroda będzie twoja. Nie zależy mi na niej. Masz moje słowo — mruknęła, kładąc mu na wyciągniętej dłoni Łapacz Snów. — Ale jeśli spróbujesz zabrać mi Łapacz, powiem Jerremu, nie będzie zachwycony...
— Za kogo ty mnie masz? — zaśmiał się Ian, po czym pogwizdując pod nosem, ruszył w kierunku pokoju wspólnego Slytherinu.
*
Już po godzinie zaczęło do niej docierać, co takiego zrobiła. Po dwóch zaczął ją boleć brzuch z nerwów, a po trzech miała już wyrzuty sumienia, które spokojnie mogłaby rozdzielić między wszystkich uczniów w Hogwarcie.
O dwunastej w nocy zaczęła panikować. Zrozumiała, że plan z Łapaczem Snów był najgorszym pomysłem, na jaki kiedykolwiek wpadła. Podglądanie czyichś snów bez zgody tej osoby, brzmiało jak coś bardzo, bardzo, bardzo złego... Zwłaszcza że osoba, w której sny miała wejść, nie była jakimś tam obcym. Była Scorpiusem Malfoyem. Jak niby miałaby mu potem spojrzeć w oczy? Na samą myśl, chciało jej się płakać.
Zrobiła więc jedyną rzecz, która w obecnej sytuacji wydawała się wykonalna i właściwa — stwierdziła, że tej nocy nie zaśnie nawet na chwilę. Podkradła Albusowi termos z kawą, zebrała całe sterty kolekcjonowanych przez Jerry'ego gazet, rozsiadła się przed kominkiem w pokoju wspólnym i zabrała się do pracy. Szło jej całkiem nieźle. Gdy tylko czuła, że przysypia, zaczynała chodzić tam i z powrotem, albo biegła do łazienki ochlapać się zimną wodą, po czym popijała kilka wielkich łyków kawy.
Pewnie spokojnie dałaby radę przesiedzieć do rana, gdyby nie to, że wszystkie czasopisma, które czytała, traktowały akurat o wyjątkowo nudnych rzeczach. Literki rozmazywały jej się przed oczami, panująca dokoła cisza, kołysała ją do snu, a w promieniu kilkunastu metrów jak na złość nie było nikogo, kto rozproszyłby jej uwagę i wyrwał z opanowującego ciało letargu. W końcu jej powieki zrobiły tak ciężkie, że nie była w stanie dłużej walczyć i pozwoliła im opaść. Pomyślała, że to tylko na chwilkę, że jedynie zregeneruje siły, jednak godzina była już zbyt późna, a jej umysł zbyt zmęczony.
Usnęła w ciągu kilkudziesięciu sekund.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top