2.5. Krwawy Baron
Gdy w połowie października ogłoszono, że całe grono pedagogiczne z dyrektorem Flitwickiem na czele wyraża oficjalną zgodę na zorganizowanie zabawy Halloweenowej, w Hogwarcie zawrzało. Przez kilka pierwszych dni wszyscy mówili wyłącznie o strojach, spekulowali na temat kapeli, którą rzekomo miał załatwić profesor Longbottom, specjalnych, okazjonalnych przekąskach oraz o tym, czy ktokolwiek zgodzi się na serwowanie kremowego piwa lub niewielkiej ilości Ognistej dla uczniów ostatnich klas.
Jednak niezależnie od odpowiedzi, wizja wspólnej, wielkiej zabawy i tak wydawała się czymś wspaniałym oraz jawiła się w wyłącznie różowych barwach.
Po tygodniu każdy już wiedział, że srogo się pomylił, a Lily zaczęła dywagować, czy to wszystko nie jest czasem jakąś manipulacją wyższego stopnia, wymyśloną przez żądną krwi i esejów profesor Deprim.
Nauczyciele bowiem, bardzo jasno dali im do zrozumienia, że nie ruszą nawet palcem przy organizacji czegokolwiek. Dyrektor Flitwick jedyne co zrobił, to ogłosił, że trzydziestego pierwszego października cisza nocna zostanie przesunięta do pierwszej, a każdego, kto zadawał pytania dotyczące muzyki, dekoracji i tym podobnych dupereli, zbywał radosnym śmiechem.
Na lekcjach zaczęła panować nowa zasada — wszelkie złe zachowanie albo zaniedbywanie nauki groziło odwołaniem zabawy. Była to broń iście mistrzowska, bo każdy w krwi i pocie siedział nad pracami domowymi, nie chcąc się narażać na lincz ze strony całej szkoły. A prace domowe z każdym dniem stawały się coraz cięższe i coraz obszerniejsze. Jedyną osobą mającą w głębokim poważaniu zarówno Halloween, jak i swój status społeczny, był oczywiście Ian, ale Gryfoni i Ślizgoni zjednoczeni wspólnym celem, przekupili go w końcu tuzinem czekoladowych żab.
Na domiar złego nauczyciele nie byli jedyną grupą wykorzystującą zaistniały stan rzeczy. Urobieni po łokcie prefekci postanowili zrzucić odpowiedzialność za organizację zabawy na wszystkich po kolei. A rzeczy do organizacji było naprawdę sporo: zbiórka pieniędzy, kapela, przekąski, napoje, parkiet, opieka nad pierwszakami, czy dekoracje, które stały się zmorą większości dziewcząt.
— Został nam tylko wejściowy hol i koniec — oznajmiła w końcu Meredith i posławszy w górę papierowe duszki, zawiesiła je rzędem nad drzwiami. — Myślałam, że będziemy to robić do usranej śmierci...
— I dzięki ci Merlinie, jeszcze jeden dzień wyczarowywania krwawiących ludzików, a nie wyszłabym z gabinetu Markusa przez tydzień — mruknęła Lily, biorąc do ręki człowieczka wyciętego z miękkiego materiału. Machnęła różdżką, a po gładkiej powierzchni bawełny zaczęła skapywać czerwona maź.
Chociaż zadanie ozdabiania Hogwartu mogło wydawać się całkiem ciekawe, to po tygodniu miała powyżej dziurek w nosie miniaturowych dyń, serpentyn, magicznie ożywianych figurek i w ogóle wszystkiego, co wiązało się z upiększaniem szkoły. Przy zdrowych zmysłach trzymało ją chyba wyłącznie towarzystwo Meredith, Katrin, Jenny i Marii, które pałały równie wielkim entuzjazmem.
— Może dla odmiany pogadajmy o czymś miłym? — zaproponowała siedząca na podłodze, drobna Krukonka. Od godziny zaplatała czerwono-czarne łańcuchy i wyglądała, jakby zaraz miała dostać oczopląsu. — Na przykład, czy zdecydowałyście w końcu, za co się przebieracie? Ja nadal nie mam kostiumu, wszystkie dostępne w katalogach są na mnie za duże...
— Też jeszcze nic nie mam, ale chciałabym, aby to było coś fajowego — westchnęła rozmarzona Lily. — Jak byłam mała, to James kazał mi zakładać pomarańczowe ciuchy, bo twierdził, że z moimi włosami wyglądam jak dynia. I tak oto, on był lordem wampirów, albo królem liszów, a ja jego kompanem - gadającym warzywem... Nie chcę znów być warzywem...
— Dynia to świetny pomysł, sam planuję tak się ubrać — wtrącił ni z gruchy ni z pietruchy stojący kilka metrów dalej Ted Nott, ale zamilkł, widząc mordercze spojrzenie Meredith. Zrobił przerażoną minę i uciekł w popłochu w kierunku lochów.
— Idę o zakład, że Tom Zabini wyglądałby szałowo nawet przebrany za Hagrida — mruknęła Jenna, zerkając z ukosa w kierunku schodów, po których właśnie schodził ciemnowłosy Ślizgon z naręczem soków i lemoniad.
Maria i Mer podążyły za jej wzrokiem i przytaknęły ochoczo. Jedynie Katrin zdawała patrzeć się obok, na idącego koło Zabiniego szczupłego blondyna.
Natomiast Lily w ułamku sekundy zaczęła panikować. Potrzebowała jakiegokolwiek kamuflażu oraz bezpiecznej drogi ucieczki. Niewiele myśląc, narzuciła na głowę tuzin ludzików z bawełny i wymamrotawszy bezsensownie pod nosem: Trzeba to uprać, pobiegła pędem w kierunku Wielkiej Sali, zostawiając za plecami zdezorientowane koleżanki.
Wiedziała, że jej zachowanie nie ma najmniejszego sensu, ale od czasu wpadki na drzewie nie była w stanie spojrzeć Scorpiusowi w oczy. Przede wszystkim nie mogła sobie wybaczyć, że podrapała go Panem Puszkiem. Z początku myślała, że może kot tylko go drasnął, ale gdy następnego dnia zobaczyła przy śniadaniu twarz chłopaka, okazało się, że „drasnął" to wyjątkowo nieadekwatne słowo. Pan Puszek musiał być naprawdę BARDZO wściekły. Od tamtego momentu panicznie bała się bezpośredniej konfrontacji, a dokładniej tego, co mogłaby usłyszeć od Scorpiusa na swój temat.
Wołała więc nie usłyszeć nic.
Lekko zziajana usiadła przy stole Gryfonów, zdejmując ludziki z głowy. Hugo pochylał się nad jakąś kartką, mamrocząc pod nosem dziwnie brzmiące nazwy potraw, a wyglądał przy tym na wybitnie zamyślonego. Postanowiła mu nie przeszkadzać i przysunęła się bliżej drugiego przyjaciela. Jerry, który wraz z Albusem oraz Rose został oddelegowany do pilnowania pierwszaków w trakcie zabawy i jako jedyny z ich trójki nie musiał uczestniczyć w Halloweenowym szale, wertował kolejną gazetę. Tym razem był to dla odmiany tygodnik Czarownica z zeszłego maja.
— Skończyłyście dekoracje? — zapytał, sięgając po stojący na stole kubek z herbatą.
Lily westchnęła, kręcąc głową.
— Jeszcze nie. Po prostu muszę odpocząć, bo oszaleję...
Zresztą było to półprawdą. Bardzo chciała w końcu usiąść i nic nie robić. Należało jej się chociaż kilka minut przerwy. Usadowiła się wygodniej, opierając łokieć na stole, a głowę na dłoni. Wolną ręką wlała sobie do czystej szklanki przyjemnie pachnący napój z dzbanka, podgrzała go różdżką, po czym o mały włos nie wylała wszystkiego na własną spódnicę.
Do Wielkiej Sali, niczym prześladowca, wszedł Scorpius. Była pewna, że zaniesie soki do kuchni, wszyscy odpowiedzialni za zaopatrzenie tak robili, ale nie, nie tym razem. Tym razem postawił wszystko na stole Ślizgonów i rozsiadł się wygodnie, praktycznie naprzeciwko niej.
W akcie desperacji wyrwała Jerremu z ręki Czarownicę.
— Zawsze chciałam przeczytać ten artykuł! Wygląda wspaniale! — wrzasnęła, chowając twarz za gazetą.
— Okeeeej... Nie oceniam... — mruknął wybudzony z letargu Hugo, zaglądając jej przez ramię.
Dopiero teraz zdała dobie sprawę, że ma przed oczami zdjęcie nagiego od pasa w górę mężczyzny, z bardzo jasnymi włosami i kluczem francuskim w ręku. Fotografia, najwyraźniej zrobiona przez fotoreportera z ukrycia, okraszona była malutkim, pogrubionym podpisem: Draco Malfoy, a olbrzymi nagłówek artykułu głosił: Źli mężczyźni w średnim wieku - wciąż seksowni!.
— Albo w sumie... — zamyślił się Hugo — ktoś musi być z tobą szczery... To trochę chore, Lily...
Poczuła, jak cała krew odpływa jej z głowy gdzieś w siną dal. Wstała, z hukiem odsuwając ławkę, zwinęła czasopismo w rulon, zdzieliła nim Hugona po twarzy i czmychnęła w kierunku pokoju wspólnego Gryfonów. Zaczęła się głęboko zastanawiać nad tym, co takiego musiała zrobić w poprzednim życiu, że los tak się mścił. Starała się być dobrą osobą, a i tak dostawała ciągle kłody pod nogi. Dlaczego?
Nie zdołała jednak wymyślić odpowiedzi, bo kontemplacje przerwał jej wesoły głos, dobiegający zza pleców:
— Lily Potter? Halo! Lily Potter!
— Czego?! — warknęła, odwracając się prędko.
Dwa metry dalej i kilkanaście centymetrów nad ziemią lewitował sobie na wpół przezroczysty Prawie Bezgłowy Nick.
— Zły moment? — zapytał lekko speszony jej reakcją.
Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić.
— Nie, to nic takiego. W czym mogę pomóc?
— Mam sprawę do Biura. Dość delikatną — wyszeptał, dając jej znak ręką, by podeszła bliżej.
Rozwiązywanie zadań Biura Spraw Beznadziejnych było jedną z ostatnich rzeczy, na jakie miała ochotę. Normalnie odmówiłaby już w przedbiegach, ale Markus Gepp twierdził, że pomoc innym to dobry sposób na aktywizację samego siebie i uzyskanie spokoju ducha, a przez ostatni miesiąc Lily zaczęła bardzo szanować zdanie młodego uzdrowiciela.
Wypuściła powoli powietrze i posłusznie ruszyła w kierunku Prawie Bezgłowego Nicka. Gdy była już na tyle blisko, że czuła bijący od niego chłód, pochylił się i chrząknął jej nad uchem:
— Nie wiem, czy wiesz, ale w Halloween rokrocznie organizuję zjazd duchów. Rozmawiamy, bawimy się, to dobry czas, a rzadko kiedy jest okazja spotkać się w tak szerokim gronie. Niestety, ostatnio coraz więcej moich przyjaciół odmawia przyjazdu do Hogwartu. Nie dlatego, że nie chcą. Co to, to nie! Po prostu krępuje ich towarzystwo Krwawego Barona. Oczywiście bardzo go szanujemy, jednak ciężko zaprzeczyć, że jego obecność nie wpływa pozytywnie na dobrą zabawę. Właściwie wszyscy czują się przy nim odrobinę... spięci. Dlatego pomyślałem sobie, że może by tak przedstawić Krwawego Barona w trochę innym świetle... Zrobić mu małego psikusa, rozluźnić i jego i gości.
Lily westchnęła, doskonale wiedząc, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Znów pakowała się w jakieś bagno. Prawie Bezgłowy Nick rozejrzał się dokoła, badając teren, po czym kontynuował konspiracyjnym szeptem:
— Krwawy Baron będzie wygłaszał przemówienie na scenie. My wszyscy musimy być wtedy obecni na sali, ale ty mogłabyś schować się za kontuarem, wtopić w tło. Wszystko będzie pomarańczowe, żywe kolory, taki paradoks... Więc wystarczy, że przebrałabyś się na przykład za...
— Dynię... — jęknęła, czując jak wizja sukienki z koronką rozpływa się we mgle. Dlaczego nie była zaskoczona?
— Tak! Tak! Cudowny pomysł! — Zakręcił się z zachwytem wokół własnej osi. — W kulminacyjnym momencie przetransportowałabyś nad jego głowę magiczną czapeczkę. Jest specjalnie zaczarowana, będzie unosić się w powietrzu. Potem czapka wybuchnie, wszyscy się zaśmieją i już. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że popsuję ci trochę plany na wieczór, zabawa dla uczniów, pamiętam o tym... Dlatego nagroda będzie niecodzienna. W zamian za tę przysługę pokażę ci tajemne przejście na skraj Zakazanego Lasu, które znają tylko i wyłącznie duchy...
*
Impreza Halloweenowa trwała w najlepsze. Z góry dochodziły donośne śmiechy uczniów, głośne rozmowy, rytmiczny bas i melodyjny głos wokalisty Rebel Magii. Wszystko byłoby cudownie i pewnie nawet darowałaby nauczycielom szantaże na lekcjach oraz godziny męczarni przy dekoracjach, gdyby nie fakt, że ona w tej zabawie udziału nie brała.
Kucała, ściśnięta między jakąś podziurawioną beczką a szafką pełną ropuszego skrzeku, za wściekle pomarańczowym kontuarem w lochach, a dokładnie w sali pełnej snujących się ospale duchów. Może i doceniłaby ten niecodzienny widok, może i traktowałaby to jako nowe, inspirujące doświadczenie, ale głowa dyni, którą podkradła Tedowi Nottowi uciskała jej szyję, zdecydowanie za małe, pomarańczowe legginsy wpijały się jej w pupę i cisnęły uda, a nogi zdrętwiały od trwania ciągle w tej samej pozycji.
W końcu, po czasie, który zdawał się nieskończonością, Krwawy Baron wszedł na ustawione przed kontuarem podwyższenie.
— Trzydziesty pierwszy października to dzień wyjątkowy — zaczął podniosłym tonem, omiatając surowym wzrokiem zebranych. — Wyjątkowy dla nas. Byśmy na zawsze pamiętali, że żywi nie jesteśmy i już nigdy nie będziemy. To nie czas hulanek i zabawy, jak myślą niektórzy... to czas refleksji...
W tym miejscu jego spojrzenie spoczęło wymownie na Prawie Bezgłowym Nicku, który pewnie gdyby mógł, zrobiłby się czerwony niczym burak. Lily już wiedziała, o co mu chodziło, gdy mówił, że Krwawy Baron nie sprzyja wesołemu nastrojowi. Nie dość, że jego głos przyprawiał o gęsią skórkę, to jeszcze wykładał o rzeczach skrajnie mało imprezowych. Po pięciu minutach tej przemowy Lily miała ochotę iść i skoczyć z wieży astronomicznej. Na szczęście, zanim podjęła ostateczną decyzję, Prawie Bezgłowy Nick poklepał się trzy razy po ramieniu, co było ich ustalonym wcześniej znakiem, a ona przystąpiła do działania.
Złapała schowaną za własnymi plecami, fikuśną czapkę w gwiazdki i serduszka, po czym machnęła różdżką, mrucząc Wingardium Leviosa. Nakrycie głowy poszybowało wprost nad głowę Krwawego Barona, który niczego nieświadom nadal prawił o śmierci i zniszczeniu.
Miny zebranych były warte całej wcześniejszej katorgi. Zszokowani goście powoli zaczęli wycofywać się w stronę przeciwległej ściany.
W chwili, gdy doszło do momentu kulminacyjnego przemówienia, a Krwawy Baron zaczął bawić się w Koheleta, deklamując podniosłym głosem:
— Marność nad marnościami, wszystko marność!
Czapka wybuchła. Po sali rozniosła się wesoła melodyjka, wygrywająca żwawym rytmem coś, co brzmiało jak: Tudidudidu, a nad sceną trzaskały miniaturowe sztuczne ognie.
Goście zamarli, Krwawy Baron zamarł, śmiał się tylko Prawie Bezgłowy Nick, a Lily zrozumiała, że po raz kolejny tego dnia czas brać nogi za pas.
Niestety reakcja Krwawego Barona była szybsza, niż przypuszczała. Zauważył ją, gdy dawała wielkiego susa na korytarz.
— Uczeń! Taka hańba! Pożałujesz! — zagrzmiał, ale ona nie miała zamiaru tracić cennych sekund, by słuchać jego złorzeczeń.
Rzuciła się pędem wzdłuż oświetlonych zielonymi kinkietami lochów. Chybocząca się na prawo i lewo głowa dyni obijała jej czaszkę, za małe legginsy zsuwały się z bioder, ale nie zwracała na to uwagi. Kluczyła jak szalona, skręcając na każdym rozwidleniu, by zgubić pościg. Łapała za klamki kolejnych drzwi, szukając w panice miejsca do ukrycia, lecz jak na złość ktoś pozamykał nawet komórki na miotły. Gdy była już tak daleko, że nie miała pojęcia, w którą stronę powinna biec, by dotrzeć do schodów, jedne z drzwi puściły.
Wpadła do środka, zatrzaskując je za sobą i łapiąc oddech. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie jest sama.
Pośrodku pomieszczenia stała starsza Krukonka przebrana za jakiegoś wyjątkowo uwodzicielskiego nietoperza. Na jej dość skąpej, czarnej bluzce błyszczała odznaka prefekta naczelnego. W normalnych warunkach Lily wystraszyłaby się porządnie konsekwencji takiej swawolnej przechadzki, ale w tym momencie dreptał jej po piętach wściekły duch, a dziewczyna sama wyglądała na mocno zdezorientowaną.
— Co ty tu robisz? — zapytała w końcu, obserwując, jak Lily otwiera chyboczącą się szafkę, ukrywa w niej głowę dyni, po czym chowa się pod ławką.
— Krwawy Baron chyba chce mnie zabić — skwitowała rudowłosa, ustawiając dokoła siebie krzesła.
— Wiesz, nie wiem, czy to najlepsza kryjówka... lepiej idź do Wielkiej Sali... — stwierdziła Krukonka lekko podenerwowanym głosem, ale Lily jej nie słuchała.
Z wiszącej na kamiennej ścianie półki zeskoczył właśnie piękny, biały kot, zrobił slalom między imitującymi twierdzę krzesłami i przystanął przed nią, machając leniwie ogonem.
Poczuła, jak robi jej się bardzo, bardzo gorąco.
— Och nie, nie, błagam, tylko nie to... — jęknęła, wycofując się na czworakach pod ścianę.
— Tylko nie co? — mruknął Scorpius, który w magiczny sposób zajął miejsce białego kota i kulił głowę, aby nie uderzyć nią o spód ławki.
— No to pięknie! — krzyknęła Krukonka, tupiąc nogą.
— Spokojnie, Mila, ona wie.
— Wie? Jak to wie?! — żachnęła się dziewczyna, robiąc głupią minę, ale Scorpius zignorował jej pytanie. Wbił wzrok w Lily, przysuwając się jeszcze bliżej.
— Unikasz mnie — stwierdził.
— Nie unikam — jęknęła, przeklinając w duchu swój pomysł z krzesłami. Tyle ich porozstawiała, że nie miała jak umknąć i tkwiła pod jedną ławką z osobą, od której uciekała przez ostatni miesiąc. A Markus ostrzegał, że prędzej, czy później nadejdzie ten moment, że nie ma co zwlekać...
Westchnęła, powoli taranując sobie drogę do wyjścia.
— Może mi ktoś wytłumaczyć, o co chodzi? — warknęła Mila.
— Chodzi o to, że Potter zachowuje się jak dzikus.
— Nie zachowuję! — krzyknęła panicznie Lily, próbując się wygramolić na zewnątrz. Na marne, bo Scorpius złapał ją za kostkę i najwyraźniej nie miał zamiaru puścić.
— Wyjdziesz, jak mi powiesz, co sobie uroiłaś w tej rudej głowie — mruknął, wbijając w nią uparte spojrzenie. Zamachała nogą jeszcze kilka razy, ale trzymał mocno.
Bardzo powoli zaczęło do niej docierać, że tym razem się nie wywinie. Nagle wizja spotkania pierwszego stopnia z Krwawym Baronem wydała jej się iście sielankowa. Ukryła twarz w dłoniach, próbując uspokoić galopujące serce. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
— Chodzi o tę sytuację pod drzewem — wydusiła w końcu.
— Co z nią?
— Boję się.
— Czego?
— Że to, że mnie nie nienawidzisz, jest już nieaktualne...
— Przez to, że najpierw widziałem twoje majtki, a potem potraktowałaś mnie pazurami tego brzydkiego kocura?
Lily pokiwała głową. W tym momencie bardzo chciała znaleźć się na drugim końcu świata. Zerknęła przez palce na siedzącego naprzeciwko Scorpiusa. Minę miał poważną, ale nie wyglądał na złego. Rozmasował sobie skronie, po czym wziął głęboki wdech.
— Przez ciebie odrabiałem dodatkowy szlaban, taplałem się w jakimś czarnym szlamie, musiałem ratować gabinet profesor Vector przed chaosem i naprawiać list Kirminga Śmiałego, którym zdzieliłaś mnie po głowie. Już nie wspomnę nawet, że dzięki tobie zmuszony byłem walczyć tłuczkiem przeciwko choremu szaleńcowi. I ty serio myślisz, że jeśli nie znienawidziłem cię po tym wszystkim, to jakiś głupi kot może cokolwiek zmienić?
Lily zamrugała, nie bardzo wiedząc, czy dobrze wszystko usłyszała, a jeśli tak, to czy zrozumiała to wszystko tak, jak powinna. Scorpius puścił jej kostkę i uśmiechnął się w ten swój dziwny sposób, unosząc jeden kącik ust.
Muzyka dudniła w oddali, przyjemny zapach piżma i bergamoty mieszał się w powietrzu z wonią pochowanych na półkach ziół, a ona nagle poczuła się niewyobrażalnie szczęśliwa. Tak szczęśliwa, jakby ktoś napoił ją mocnym eliksirem, albo dużą dawką Ognistej Whisky. Nie miała pojęcia, że trzy któtkie zdania mogą mieć w sobie moc, która sprawi, że będzie jej się chciało skakać, tańczyć i śpiewać jednocześnie.
Wiedziała natomiast, co powinna powiedzieć. To było tak proste i oczywiste, że zachodziła o głowę, dlaczego nie zrobiła tego od razu.
— Przepraszam. Zachowałam się strasznie głupio — wypaliła, czerwieniąc się jak burak.
Był tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć ramiona, aby go przytulić, wystarczył jeden ruch ręką, by przyciągnąć go do siebie i wtulić głowę w jego szyję, a potem umrzeć ze wstydu. Zamiast tego, wciągnęła głęboko powietrze i oparła głowę o chłodną, kamienną ścianę.
— Ja też przepraszam. Zrobiłbym to już dawno gdybyś nie uciekała... — westchnął, jednym ruchem różdżki rozstawiając krzesła z powrotem na swoje miejsca. Lily zastanawiała się przez moment, jak mogła na to nie wpaść.
— Okeeeejjj... — zawołała Mila, przewracając oczami. — To ja może nie będę przeszkadzać. Zostawię was samych i wrócę do Wielkiej Sali, gdzie czeka na mnie Edmur i dobra zabawa. Scorpius, policzymy się jutro. Nie myśl, że to ci ujdzie płazem.
Machnęła ręką i zniknęła za drzwiami.
— Nie daruje mi tego — mruknął Scorpius, wyłażąc spod ławki. — Obiecałem jej, że nikomu nie powiem o naszych lekcjach. A tak swoją drogą...
Zrobił pauzę, patrząc z rozbawieniem, jak Lily staje w końcu na nogach i otrzepuje przymałe legginsy.
— Znicze, dynie... Ty to masz dziwny gust.
— Nawet nie zaczynaj! — żachnęła się, udając oburzoną. Tak naprawdę wciąż była zbyt szczęśliwa, aby się złościć. — Zresztą ktoś, kto nawet nie ma przebrania, nie powinien się odzywać.
Uśmiechnął się pod nosem, uchylając drzwi.
— Miałem ćwiczyć do północy, ale skoro już pokrzyżowałaś te plany, wracam na imprezę, może zostały jeszcze jakieś pty... — urwał i zatrzymawszy się w pół kroku, cofnął z powrotem do środka.
Jego lewa brew powędrowała do góry. Odwrócił się w stronę Lily, wskazując palcem wyjście.
— Mówiłaś, że kto chce cię zabić? Bo wydaje mi się, że jeden z duchów urządza sobie przechadzki tuż obok nas...
Przełknęła głośno ślinę i zacisnęła spocone dłonie. Słyszała zbliżające się kroki. Z bijącym sercem i duszą na ramieniu podeszła na palcach do drzwi, przytknęła oko do dziurki od klucza i zamarła.
Krwawy Baron sunął dostojnie korytarzem. Najwyraźniej nie porzucił poszukiwań winnego, bo rozglądał się czujnie wokoło.
W ułamku sekundy przywarła plackiem do ściany.
— Już po mnie. Zaraz mnie znajdzie — wyszeptała lekko spanikowanym głosem, ale Scorpius pokręcił głową.
Przyłożył palec do jej ust i ponownie wskazał na drzwi.
Dopiero teraz dotarło do niej, że dochodzące z korytarza kroki, które swoją drogą właśnie ucichły, nie mogły przecież należeć do ducha, a Krwawy Baron duchem zdecydowanie był. Z nadzieją w sercu, starając się zachowywać bezszelestnie, kucnęła obok nasłuchującego Scorpiusa i kierowana ciekawością, po raz kolejny przytknęła oko do dziurki od klucza.
Duch zatrzymał się, lustrując martwym wzrokiem stojącego naprzeciwko, chudego, ciemnowłosego chłopca w za dużym swetrze.
— Dobry wieczór. Widziałeś może ucznia, złego ucznia, ubranego na pomarańczowo? — chrząknął w końcu, bo chłopak najwyraźniej nie miał zamiaru pierwszy się odezwać.
— Może widziałem. A co się stało? — zapytał Ian Ashvill, zaplatając ramiona na piersi.
— Ktoś stroił sobie nieodpowiednie żarty — odpowiedział Krwawy Baron, robiąc zniesmaczoną minę.
— Tak, tak... — zacmokał Ian. Oczy mu błyszczały. — To Ted Nott przebrany za dynię. Chwilę temu słyszałem, jak się chwalił, że zrobił w jajo samego ducha Slytherinu. Bardzo nieładnie.
Pokręcił z dezaprobatą głową, po czym radosnym krokiem ruszył przed siebie, nucąc pod nosem: Sweet, sweet lies w rytm wygrywanej na górze muzyki.
Gdy tylko Krwawy Baron odleciał żwawym tempem w kierunku pokoju wspólnego Slytherinu, Lily opadła na podłogę, oddychając z ulgą.
— Czasami masz więcej szczęścia, niż rozumu... — westchnął Scorpius, kręcąc głową.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top