2.20. Pytania i odpowiedzi

Kochani!

Pisząc tę notkę, czuję jednocześnie ogromne szczęście i wielką ulgę i sama nie wiem, które z tych uczuć przeważa :D Siedzi we mnie masa różnych emocji, słów i podziękowań, jednak teraz nie będę was nimi zanudzać i skupię się wyłącznie na tym, co przed wami.

A przed wami moi drodzy ostatni rozdział drugiej części "Oswój mnie"! :).

Jutro pojawi się standardowa notka informacyjna o tym, co dalej i nowa okładka (miała być na początek trzeciej części, ale nie mogę się doczekać ^^). Jeśli ktoś z was ma pytania odnośnie pisania, bohaterów, tej części, poprzedniej, następnych, czy czegokolwiek innego, zawsze z chęcią odpowiem.

+ mała ciekawostka - w tym rozdziale występują trzy elementy kluczowe dla fabuły kolejnej części, takie zupełnie niezwiązane z uczuciami Lilki i Scora, także jeśli jest ktoś ciekawski, chętny i w ogóle, może poszukać :).

Więcej nie przedłużam i życzę miłego czytania :)

Wasza DW

***

Wszystko, co działo się tamtego wieczora, przestało mieć znaczenie, gdy zdała sobie sprawę, że on umiera. Wszystko, co wiedziała, wszystko, co planowała, przestało się liczyć. Wszystkie dotychczasowe problemy straciły na wartości, stały się tak błahe, że wręcz śmieszne, że gdyby mogła wtedy poruszyć ustami, śmiałaby się z własnego życia aż brakłoby jej tchu, a potem mogłaby umrzeć wraz z nim.

Wszystko, co działo się w tamtej chwili, działo się też w każdej komórce jej ciała, w każdym zakamarku świadomości i podświadomości, w głowie, w nodze i w małym palcu. Obrazy uderzały w nią falami, dźwięki tłumiły się i wyostrzały, umysł rejestrował całość jednocześnie przerażająco dobrze i okrutnie wybiórczo.

Pewna była jedynie kilku rzeczy, które stały się poza jej osobą, poza jej wyobraźnią i poza sercem.

Pierwszą była jasna kula światła, którą wyczarował Markus i która oplotła Scorpiusa od stóp do głów, sprawiając, że jego powieki najpierw drgnęły lekko, by później zamrzeć z powrotem, zabierając jej kolejne garście nadziei.

Drugą był niekontrolowany potok okropnych słów, wypadający z jej ust. Słów, które nie zawierały w sobie grama prawdy, za to niekończące się tony rozpaczy. Słów, które mogła wypowiedzieć jedynie osoba doprowadzona do granic swojego ja, przepełniona rozsadzającą bezsilnością, owładnięta smutkiem i poczuciem winy.

Słowa te skierowała do Markusa - przekleństwa, oszczerstwa, wyrzuty, jad. Próbowała zrzucić z własnego sumienia cokolwiek, obwiniając go o nieudolność, o porażkę, o nieprofesjonalizm, choć tak naprawdę krzyczała do samej siebie i o samej sobie.

Musiał to wiedzieć, musiał to rozumieć, bo trzecią rzeczą, którą pamiętała, była jego propozycja.

— To zaklęcie posiada dalszą część inkantacji — powiedział. — Nie chciałem ryzykować, ale prawdopodobnie nie zdążymy go przenieść do zamku...

Zarejestrowała te dwa zdania oderwane od dna, a potem znów migało jej jedynie: błoto, wiatr i mnóstwo kropel na mokrej trawie, które uparcie przypominały, że wciąż jest gdzieś, robi coś, żyje. Oddech Mili, płacz Agathy, ciężar i pustka rozbijana ponownie przez nadzieję. Aż do kolejnych słów Markusa:

— Mogę przenieść energię, zaleczyć część ran kosztem... — zawahał się przez sekundę, przymykając powieki. Na dłużej nie mógł sobie pozwolić i zapewne doskonale o tym wiedział. — kosztem zdrowia drugiej osoby... To trochę jak przeniesienie, kopiowanie, naprawa czegoś, za cenę uszkodzenia czegoś innego. Rzucający czar nie może... nie może się angażować, ale nie mogę też prosić was o...

Nie interesowało ją, o co nie mógł prosić Markus. Interesowało ją jedynie to, że wciąż była szansa. Tak naprawdę zgodziłaby się na wszystko, nie potrafiła nawet trzeźwo skalkulować zagrożenia, nie wzięła pod uwagę kolejnych fal fizycznego cierpienia, nie myślała o tym, co będzie później. Była szansa i tylko to zostało w jej głowie.

— Zróbmy to — powiedziała, a potem powtórzyła to jeszcze przynajmniej pięć razy, dopóki się nie zgodził.

Pamiętała drżące dłonie Mili, które złapały jej dłoń. Pamiętała zdezorientowaną twarz Hugona, który cały zziajany pojawił się obok. Pamiętała złote liny, które oplotły jej ciało. Pamiętała coraz wyraźniejsze głosy, nawołujące ich z oddali. Pamiętała ból, potworny ból, miażdżący jej wnętrzności, niepozwalający złapać oddechu. Pamiętała tę przeklętą wilgoć trawy, źdźbła łaskoczące jej twarz.

A potem nie pamiętała już nic. Została jedynie ciemność.

*

Pierwszy po przebudzeniu zobaczyła biały sufit - wysoki i zdobiony łukiem. Mrugnęła kilka razy, by przyzwyczaić oczy do ciepłego, nieco przytłumionego światła. Była pewna, że to światło lamp, a na dworze wciąż panuje mrok. Było zbyt ciemno i zbyt cicho by trwał dzień, choć tak naprawdę nie miała pojęcia, jak długo spała. Godzinę? Pięć? A może kilka dni?

W pomieszczeniu pachniało sterylną czystością, łóżko, w którym leżała było miękkie, a pościel ciepła i absolutnie zniechęcająca do wyściubiania poza nią choćby nosa. Wsunęła się głębiej pod kołdrę, zaciskając powieki. Nie chciała wracać to rzeczywistości. Tu było jej miło i dobrze, dryfowała sama na oceanie tak bardzo oddalonym od wszystkiego co złe, tak jakby to jedno łóżko otoczono magiczną kopułą niedopuszczającą do środka niepokoju, problemów i wspomnień. Niestety, jej mózg z każdą sekundą stawał się coraz bardziej rozbudzony, podsyłał coraz więcej faktów i coraz więcej obrazów, nieubłaganie dążąc do chwili, w której przypomniała sobie przynajmniej część wydarzeń z tamtej nocy.

Edmur, Magi, Agatha... Scorpius.

Serce znów zaczęło łopotać, żołądek ścisnął się w ciasny supeł, powodując nieprzyjemny skurcz. Uniosła się powoli na łokciach, zaszumiało jej w głowie, czarne plamki przyćmiły wzrok, lecz nie na tyle, aby nie dostrzegła rzędów półek, wypełnionych eliksirami i medycznymi przyrządami, parawanów ustawionych wzdłuż estetycznie zaścielonych łóżek oraz cieni tańczących na białych ścianach Skrzydła Szpitalnego. Nie na tyle, by nie dostrzegła śpiącego na jej posłaniu chłopaka.

Siedział tuż obok niej na krześle, a ramiona i głowę ułożył na błękitnej kołdrze. Oddychał cicho i równo, a z każdym oddechem jego ciało unosiło się leciutko i opadało. Widziała jego ręce, palce delikatnie zaciśnięte na pościeli, blade policzki pokryte niewielkim rumieńcem, żyły prześwitujące przez jasną skórę szyi, rozsypane w nieładzie włosy, które mieniły się białym złotem. Był taki ciepły, taki żywy, a jednocześnie tak nierealnie odległy, że zapragnęła go dotknąć, by na własnej skórze przekonać się, czy naprawdę tu jest, czy może wyobraźnia, nadwyrężona ostatnimi wydarzeniami, płata jej figle.

Wyciągnęła dłoń, lecz jej ruch zamarł w połowie.

— Gapisz się. Gapisz się jak śpię — odezwał się nagle, uśmiechając się szelmowsko.

Serce Lily znów zabiło prędzej. Jego lekko zachrypnięty głos nie wiedzieć czemu wydał jej się najgenialniejszym dźwiękiem na świecie.

— Najwyraźniej jednak nie śpisz... — chrząknęła.

Otworzył oczy, spoglądając wprost na nią. Znów błyszczały. Znów bił z nich blask, który nigdy, przenigdy nie powinien gasnąć. Blask, który był też jej światłem, jej latarnią przepełnioną pragnieniami, marzeniami, tym co było, jest i będzie. Poczuła ulgę, tak wielką jakby gniotący jej wnętrze głaz rozbił się na milion elementów i zniknął wraz z pojawieniem się tych stalowoszarych oczu.

— Już nie — zaśmiał się Scorpius, po czym, spoglądając na rękę zawieszoną w powietrzu pomiędzy nim a nią, dodał: — Dalej. Nie krępuj się.

Może był to jedynie żart, może delikatna prowokacja, może źle zinterpretowany gest lub słowa, ale w tej chwili nie dbała o to. Przysunęła się bliżej, wyciągając dłoń i delikatnie wplątała palce między srebrzystozłote kosmyki. Nie uniósł głowy, wciąż w połowie leżał na łóżku, ale była pewna, że drgnął, a uśmiech na jego twarzy zmienił wyraz.

— Jak się czujesz? — zapytała, nieświadomie bawiąc się jego włosami.

— Zważając na sytuację, to ty powinnaś odpowiedzieć na to pytanie jako pierwsza... Spałaś cztery dni... — mruknął chicho, lecz wystarczająco wyraźnie, by usłyszała każde słowo.

Zresztą usłyszałaby prawdopodobnie nawet szept. Skrzydło szpitalne tonęło w ciszy. Lily wątpiła, by był tu ktokolwiek oprócz nich. Nie dochodziło do niej żadne pochrapywanie, żadne kroki, żadne rozmowy, jedynie miarowe tykanie zegara zawieszonego na północnej ścianie. Namalowane osobistości spały w swych ramach, zza okna wyglądała ciemność nocy, a do pomieszczenia wdzierał się ledwo wyczuwalny powiew wiatru.

Westchnęła. Jak się czuła? Przede wszystkim była szczęśliwa. Że jest tu, teraz, razem z nim, że on się uśmiecha, a ona może ot tak dotykać jego włosów, przesiewać je między palcami, obserwując, jak igrają ze światłem lamp. Że od jego ciała bije ciepło, a jego głos jest nadal jego głosem. Tak, była potwornie szczęśliwa. Mogłaby skakać i tańczyć, gdyby tylko miała siłę. Niestety nie miała i chyba o to chodziło. Fizycznie wciąż czuła się tak, jakby jej wnętrzności nie do końca doszły do siebie po zaklęciu Markusa, choć większość obrażeń musiało się już wyleczyć, bo nie wiła się w cierpieniach, a jedynie odczuwała lekki dyskomfort tu i tam.

— Trochę boli mnie brzuch i kręci mi się w głowie, ale poza tym jest zadziwiająco dobrze — odpowiedziała zgodnie z prawdą, po czym wbiła wyczekujące spojrzenie w Scopiusa.

—U mnie podobnie. Obudziłem się już wczoraj, ale Pomfrey kazała mi zostać jeszcze tydzień. Owinęła mnie jakimiś opatrunkami tak, że ledwo się mogę ruszać... — Przewrócił oczami, robiąc niezbyt zadowoloną minę.

— Jakimi opatrunkami? — dopytała zaskoczona.

Ona, z tego co zdążyła się zorientować, nie miała na sobie żadnych opatrunków, chociaż teoretycznie ich obrażenia powinny być do siebie zbliżone. Tak to miało działać, tak mówił Markus. Chyba że ograniczył zaklęcie do niezbędnego minimum, ale wtedy...

Poczuła, jak nagle robi jej się niedobrze.

Scorpius skrzywił się jeszcze bardziej, opadając lekko na oparcie krzesła. Lily bardzo niechętnie cofnęła rękę.

— Powiedz, proszę — powtórzyła, wlepiając w niego nachalnie wzrok.

Przez moment wyglądał tak, jakby bił się z myślami, aż w końcu westchnął, stanął nad nią i podciągnął w górę błękitną, ozdobioną jakimś dużym, śmiesznym wzorem koszulkę.

Poczuła, jak krew odpływa jej z głowy. Całe jego ciało, od klatki piersiowej, przez brzuch aż za pępek, prawie do zsuniętych na biodra jasnych dresowych spodni, owinięto szczelnie białym bandażem. Nie chciała sobie nawet wyobrażać jakich cudów musiała nakłaść pod nimi pani Pomfrey. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, dlaczego musiała to zrobić, ani jak bardzo cierpiał Scorpius przez ostatnie kilka dni.

Wzięła głęboki wdech i przysunęła się bliżej krawędzi łóżka, siadając naprzeciwko niego. Ponownie wyciągnęła dłoń, po czym bardzo delikatnie dotknęła zabandażowanego ciała. Czuła jego ciepło i szybkie bicie jego serca, tak prawdziwe, tak żywe, że jej serce również zaczęło szybciej bić. Spojrzała na jego twarz i choć prawie w całości zakrył ją koszulką, była prawie pewna, że jego jasne policzki przykrył rumieniec.

Nie ruszył się jednak z miejsca, nie odepchnął jej ręki, nie odezwał się słowem. Stopniowo, najczulej jak umiała, przesuwała palce w dół, po kolejnych fragmentach bandaża. Przez chwilę czuła się tak, jakby przez ten głupi dotyk miała go tylko dla siebie, jakby mogła zabrać całe to cierpienie, przez które przeszedł i jedynie tym dotykiem uleczyć każdy kawałeczek jego ciała. Dłoń jej zadrżała, gdy zatrzymała ją przez chwilę w miejscu, które kilka dni temu zgniótł ten przeklęty głaz. Przeklinała go w myślach, przeklinała swoją bezradność i to, że nawet teraz jej dłonie nie potrafiły ukryć emocji.

A potem dotarło do niej, że on również drży, że w otaczającej ich ciszy słyszy to drżenie, słyszy ich serca i ich oddechy tak równe, jak jeden oddech. W tej chwili były tylko senne obrazy, lekki wiatr, puste łóżka, niezaciągnięte parawany, kilka cieni na beżowej posadzce. I oni.

Przesunęła palce niżej, nawet nie zorientowawszy się, w którym momencie skończył się bandaż, a zaczęła jego skóra. Stał tak blisko, że miała wrażenie, że cały świat zatonął w jego zapachu. Zatrzymała dłoń, ale nie była w stanie jej zabrać. Siedziała tak, niczym w transie, okrywając zupełnie nowe emocje i czując rzeczy, które czuła po raz pierwszy w życiu. Obserwowała jak zahipnotyzowana, jak każdy powiew powietrza, każdy jej wydech przyprawia go o dreszcz.

I nie miała bladego pojęcia, ile czasu jeszcze by tak trwała, gdyby nie to, że Scorpius odskoczył nagle niczym poparzony. Skulił się dziwnie, po czym pędem opadł na krzesełko, pochylając się nad własnymi kolanami i zakrywając dłońmi twarz.

— Wszystko w porządku? Boli cię coś? Coś zrobiłam? — wyrzuciła z siebie lekko spanikowanym głosem, patrząc na niego wielkimi oczami.

W jednej chwili poczuła się potwornie głupio. Nie miała pojęcia, skąd u niej się wzięło takie śmiałe zachowanie. Przecież był chory i obolały i to raczej oczywiste, że nie powinna go w ogóle dotykać. Miała ochotę zapaść się pod ziemię i pozostać tam na najbliższe kilka godzin, upewniwszy się tylko, że nie wyrządziła mu swoją głupotą żadnej krzywdy.

Na szczęście pokręcił w odpowiedzi głową. Wziął głęboki wdech, potem równie mocny wydech i mruknął:

— To nie to. Po prostu daj mi chwilę...

Wciąż siedział skulony w ten dziwny sposób, ale odkrył twarz i spojrzał na nią, a w owym spojrzeniu nie widać było nawet grama złości.

Opadła na poduszkę, wzdychając ciężko. I nagle przyszło jej do głowy, że może czułaby się lepiej, gdyby był zły. Gdyby wszyscy byli na nią źli. Teoretycznie powinna się cieszyć, że leży w Skrzydle Szpitalnym cała i prawie zdrowa, ale początkowa radość z każdą sekundą ulatywała z niej niczym powietrze z przedziurawionego balonika.

Jedna rzecz uderzała w jej umysł raz za razem. Gdyby nie Markus i jego zaklęcia, Scorpiusa by tu nie było. I nieważne jak abstrakcyjny wydaje się permanentny brak kogoś, tym razem stałby się faktem. Zniknąłby na zawsze i nieodwracalnie. Nigdy nie gładziłaby jego włosów, ani nie poczułaby tych wszystkich rzeczy, które czuła przed chwilą.

Zacisnęła pięści, gapiąc się w biały sufit i próbując zatrzymać napływające do oczu łzy. Niestety, było zbyt późno, a do jej głowy zawitały nowe myśli, a potem kolejne i jeszcze kolejne...

— Byłoby lepiej, gdyby mnie nie było — westchnęła smętnie, czując, jak pierwsza łza opada po jej policzku.

— To jest tak głupie, że nawet nie wiem, co ci odpowiedzieć... — mruknął Scorpius, unosząc brew. Przez chwilę udawał zamyślonego, po czym skrzywił się, prostując plecy. — Ach, nie, czekaj. Może to, że gdyby cię nie było, nie uratowałabyś mi życia i leżałbym martwy?

— Gdybyśmy się nie poznali, nawet nie doszłoby do takiej sytuacji — jęknęła, leżąc na wznak i w dalszym ciągu obserwując sufit.

Eleganckie łuki zdobiące sklepienie straciły ostrość. Czuła się trochę jak Albus, ale może był to moment, w którym potrzebowała się tak czuć.

— Gdybyśmy się nie poznali, to nic by nie miało sensu — odparł stanowczo, odrywając od niej wzrok i przenosząc go na ścianę. Zacisnął pięści i westchnął głęboko. — Więc nie mów więcej takich rzeczy...

Przez chwilę leżała w bezruchu, czując jak jej serce bije nierówno, przechodzi od szczęścia do smutku, a potem znów do szczęścia, nieważne jak dziwne by to nie było i jak dziwnie by się z tym nie czuła.

— Gdybyśmy się nie poznali, to nic by nie miało sensu... — powtórzyła.

Nie wiedziała, czy naprawdę tak myślał, czy powiedział to jedynie po to, aby sprowadzić ją na ziemię, wiedziała natomiast, że ona była tego pewna. Nieważne jak altruistyczna chciałaby być, nieważne ile alternatywnych scenariuszy mogłaby hipotetycznie zrealizować, nieważne czy dzięki temu mogłaby ocalić świat, czy wszechświat. Wszystko nieważne, bo w praktyce nigdy nie byłaby w stanie zrezygnować ze Scorpiusa. Z żadnej choćby najmniejszej, najdrobniejszej rzeczy z nim związanej, z żadnego choćby najgorszego wspomnienia, z żadnego słowa, żadnego gestu, czy spojrzenia.

Może właśnie dlatego było jej tak źle i tak dobrze zarazem. A przecież wszystko, co do niego czuła, było tak piękne...

Przestała obserwować idiotyczny, wprowadzający ją w stany depresyjne sufit, usiała żwawo na łóżku i klepnęła się dziarsko po policzkach, próbując na powrót odzyskać rezon.

— „Nie cofniemy czasu ani nie zmienimy przeszłości, ale wciąż możemy kształtować to, co przed nami" — stwierdziła stanowczo, sięgając po ustawioną obok łóżka wodę.

Scorpius przewrócił oczami, ale uśmiechnął się lekko.

— Nie wiem, czy bardziej przeraża mnie, że cytujesz Markusa, czy cieszy, że wróciłaś ze świata Emo...

Rzuciła mu pełne grozy spojrzenie, ale przez usta pełne wody nie mogła się za bardzo odgryźć, więc kontynuował:

— Dzięki twoim pozbawionym sensu słowom przeszło mi szybciej niż myślałem — stwierdził, patrząc w dół na swoje spodnie. Jeden kącik jego ust powędrował jeszcze wyżej, choć Lily nie miała bladego pojęcia, o co mu chodzi i jedynie zapluła się wodą, próbując dopytać.

— Idę po panią Pomfrey. Nie chcę się narażać na dziką wściekłość tylko dlatego, że nie dałem jej znać, kiedy się obudziłaś. Zaraz wrócę, nie utop się do tego czasu...

*

Siedziała na schodach wejściowych do Zamku, opierając głowę na ramieniu Albusa. On czytał jakąś książkę o historycznych bitwach ze smokami, a ona wyciągnęła nogi, licząc po cichu, że letnia opalenizna liźnie je choć trochę. Słońce grzało, świecąc wysoko na niebie, ptaki ćwierkały, zielona trawa drżała na wietrze, a na dziedzińcu i przy drodze zbierało się coraz więcej uczniów z walizkami w rękach. Widziała Marię i Jennę, które stały na błoniach, otoczone przed grupkę Krukonów z trzeciego roku, pragnąc najpewniej wykorzystać ostatnie minuty w szkole przed długimi wakacjami. Gdzieś w tłumie przemknął Carl Jonsen z aparatem w dłoni. Słyszała donośny śmiech Hugona, a kątem oka wyłowiła również stojących obok niego Jerry'ego i Iana, pochylonych nad jakimiś kartkami.

Wszyscy wydawali się tacy szczęśliwi, że i ona nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Przeciągnęła się leniwie, mrużąc powieki.

Lily kochała takie chwile. Dobre chwile. Takie, w których nie działo się nic specjalnego, ale człowiek pragnął całym sercem, by mogły trwać w nieskończoność.

A jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że gdy tylko jej tata skończy rozmawiać z dyrektorem Fitwickiem i kilkorgiem nauczycieli, wrócą do domu na dwa długie miesiące. Ostatnie tygodnie szkoły minęły zatrważająco szybko. Po wyjściu ze skrzydła szpitalnego czekało na nią wiele łez, wiele rozmów i równie wiele codziennej nauki. Edmur przepadł bez wieści i choć szukała go masa osób, dotąd nie zarejestrowano nawet śladu jego obecności. Markus był wściekły na siebie, choć nikt nie obwiniał go za zaistniały stan rzeczy. W końcu miał do wyboru albo utrzymanie w pętach gotowego do ucieczki wilkołaka, albo ratowanie podopiecznemu życia i nie trzeba było się długo zastanawiać, by zrozumieć, która z tych opcji była istotniejsza. Agathę przesłuchano pod działaniem Veritaserum, ale powiedziała aurorom to samo, co Lily usłyszała od niej tamtej nocy na łące, czyli nic. Magi od kilkudziesięciu dni pozostawał nieprzytomny i choć jego stan był stabilny, a życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo, nikt nie wiedział, kiedy się wybudzi.

Czasami zastanawiała się, czy gdyby nie szukała tamtego wieczoru aparatu Evy, wszystko skończyłoby się lepiej. Magi z Agathą mogliby przecież przesiedzieć cały wieczór w ciszy, w namiocie, nie zwracając na siebie uwagi Edmura. Choć równie dobrze mogli wyjść i natrafić na niego zupełnie bezbronni oraz pozbawieni jakiejkolwiek pomocy. Nigdy miała się o tym nie przekonać i doskonale zdawała sobie sprawę, że wszelkie dywagacje przynosiły więcej szkody niż pożytku. Po prostu chwilami było to silniejsze od niej.

— Lily, mogę cię prosić na moment?

Z zamyślenia wyrwał ją ostry, dziewczęcy głos. Albus poruszył się nieznacznie, chrząkając przy tym dziwnie, a ona uniosła głowę w górę, tworząc z dłoni daszek. Tuż nad nią stała Mila Brunchet. Była blada, policzki miała zapadnięte ale czerwona szminka perfekcyjnie podkreślała jej usta, a wyprasowane, modne ubranie skutecznie maskowało brak kilogramów, które straciła w ostatnim czasie.

— Jak się trzymasz? — zapytała Lily, gdy odeszły już w miejsce umożliwiające swobodną, prywatną rozmowę.

— Jest lepiej, naprawdę — odpowiedziała.

Przez chwilę przygryzała wargę, obserwując z nieco nieadekwatną ciekawością gołębie dziobiące porozrzucane po brukowanej ścieżce okruchy, po czym machnęła wściekle ręką, głośno przeklinając. Gołębie odleciały w popłochu.

— Wciąż w to nie wierzę, wiesz? Nie chodzi o likantropię, nie chodzi o sekrety, nie chodzi o ten przeklęty napar tojadowy. Nie wierzę, że przez tyle czasu dawałam się nabrać, że kochałam kogoś, kogo tak naprawdę w ogóle nie znałam. Człowiek może zupełnie stracić wiarę w siebie, serio...

Lily chciała coś odpowiedzieć, jakoś ją pokrzepić, dać jej wsparcie... Z tym że nim zdążyła wymyślić coś, co nie będzie brzmiało jak puste frazesy, minęło trochę czasu, a gdy już otwierała usta, by to zwerbalizować, Mila pokręciła prędko głową i weszła jej w słowo:

— Nieważne. Musiałam to z siebie wyrzucić. Nie musisz nic mówić, Potter, ale dzięki. Serio jest już lepiej, chodziłam trochę do Markusa, potrafi człowiekowi zrobić wodę z mózgu, ale chyba działa... Jem czekoladę i słucham wesołych piosenek, chociaż gdy są zbyt wesołe, mam ochotę iść i skoczyć z wieży astronomicznej. To akurat chyba niezbyt dobrze...

— Myślę, że każdy ma czasami ochotę skoczyć z wieży astronomicznej, najważniejsze, aby zrobić tak, by ta ochota minęła... — mruknęła filozoficznie Lily. — Ja na przykład wyobrażam sobie, że ćwiczę gotowanie - tak długo i intensywnie, potem stawiam wypieki na stole Slytherinu, każdy próbuje, a potem Scorpius wstaje i mówi takim donośnym głosem: „To najlepsze, co w życiu jadłem!". Później zawsze czuję, że mam jakąś misję w życiu...

Mila przekręciła głowę, przez chwilę mrugała zaskoczona, aż w końcu wybuchnęła śmiechem.

— Już wiem, dlaczego on cię tak lubi — powiedziała, gdy uspokoiła się nieco, a Lily upewniła się, że to nie dziwny objaw depresji nawrotowej. — W każdym razie, nie po to tu przyszłam. Bałam się, że później się nie znajdziemy, podobno nie wracasz pociągiem...

Rudowłosa kiwnęła głową, starając się opanować okrutny rumieniec wypływający na twarz, co wcale nie było takie łatwe, bo: „on cię tak lubi" uporczywie dudniło w jej głowie, intonowane na milion sposobów.

— Wracamy z tatą, uparł się...

— No właśnie. To dobrze, że przyszłam. Mam coś dla ciebie. — Wyciągnęła przed siebie papierową torbę i wcisnęła ją Lily w dłonie.

W środku leżała opasła książka. Na pierwszy rzut oka było widać, że choć miała swoje lata, właściciel traktował ją z należytym szacunkiem. Złote, nieco obdrapane napisy układały się w wymyślny napis: „Instruktażowa Księga Tworzenia Zaklęć". Pod grubym tomiszczem znajdowało się jednak coś jeszcze. Coś miękkiego, zielonego i nieco błyszczącego.

Lily zrobiła wielkie oczy i otworzyła usta, przenosząc na Milę zaskoczone spojrzenie.

Krukonka uśmiechnęła się pod nosem, sprawiając wrażenie wyjątkowo zadowolonej z siebie.

— Obiecana książka dla twojego małego kumpla i mały bonus ode mnie dla ciebie. Ja i tak z niej wyrosłam, a Saint Laurent nie może się przecież zmarnować, to byłaby zbyt wielka strata.

— Ale... przecież... animagia... — wydukała niezbyt składnie Lily, gapiąc się to na prezent to na Milę, która przewróciła ostentacyjnie oczami i puściła pod nosem cichą, acz bardzo kreatywną wiązankę.

— Jak dają, to bierz, młoda. A propos animagii - uważajcie na siebie, dobrze? Myślę, że Scorpius jest już gotowy, by ćwiczyć bez nadzoru, ale miej na niego oko. W ogóle dbajcie o siebie... — wzięła głęboki wdech, uśmiechając się lekko.

— To dobry chłopak, tylko trzeba go trochę oswoić — dodała i odwróciwszy się na pięcie, ruszyła w stronę dziedzińca.

Lily stała przez moment, obserwując, jak szczupła sylwetka Mili oddala się od niej z każdą sekundą coraz bardziej. Pomimo wysokich obcasów nie zachwiała się ani razu, a ona pomyślała, że nie zmieniłaby jednak ani jednej rzeczy, ani jednego wyboru, którego dokonała w tym roku. Że mimo łez, mimo smutku to dzięki nim stała tutaj będąc tym, kim jest, dzięki nim przeżyła tyle wspaniałych chwil i mogła poznać wspaniałe osoby. Nie chciała, aby to się kończyło, nie chciała, aby coś się zmieniało, ale jeśli już musiała iść dalej, pragnęła zachować w pamięci jak najwięcej.

Nabrała głęboko powietrza w płuca i krzyknęła z całych sił.

— Będę! Na pewno! Dziękuję za wszystko!

*

Gdy wróciła na schodki, błonia opustoszały zupełnie, a obok Albusa siedział już James, który wcześniej poszedł negocjować z tatą jego pomysł wspólnego powrotu do domu. Oczywiście James miał zamiar ów pomysł wybić mu z głowy, a przynajmniej zmodyfikować tak, aby nie obejmował on jego osoby. Najwyraźniej jednak pertraktacje nie poszły po jego myśli, bo do odjazdu Hogwart Express została zaledwie godzina i wszyscy uczniowie korzystający z tego sposobu podróży zbierali się w grupach przed dziedzińcem, gotowi do drogi. Na dodatek wyglądał na mocno obrażonego, a pod nosem mamrotał jakieś niezbyt przychylne słowa pod adresem ich taty, przerywane kręceniem głowy i stwierdzeniami: „Za jakie grzechy" oraz „Mój przedostatni powrót pociągiem".

— Przykro mi, James — powiedziała, głaszcząc go pocieszająco po głowie.

Spojrzał na nią pełnymi bólu oczami, po czym zrobił nieco wolnego miejsca, przesuwając się w bok. Kiedy tylko usiadła, objął ją ramieniem, czochrając czule jej włosy.

— Przynajmniej na moją wspaniałą siostrzyczkę mogę zawsze liczyć... — mruknął z miną cierpiętnika. - Czemu on mi to robi? Wiesz czemu? Bo ja wiem. Jest potworem.

— Albo chce spędzić więcej czasu ze swoimi dziećmi... — wtrącił Albus, nie wyściubiając nosa zza książki. Policzki i czoło zaróżowiły mu się od słońca, przybierając coś na kształt czerwonej, nieco nieudanej opalenizny.

James prychnął ostentacyjnie, a Lily wykorzystała chwilę na wyswobodzenie się z jego objęć i jednoczesne przywróciła włosy do stanu względnego ładu.

— Myślę, że obydwaj macie po trochu racji — stwierdziła dyplomatycznie, poprawiając skrawek sukienki, który zawinął jej się pod udo.

Betonowe schodki nagrzały się od świecącego od rana słońca i parzyły nieokryte ciało. Nie rozumiała, czemu beton nagrzewał się tak szybko, natomiast jej skóra wciąż pozostawała po prostu różowa. Złośliwość losu najwyraźniej dopadała Potterów na każdym kroku. Jak nie wspólny powrót, to brak opalenizny.

— Merlinie, jak żyć... — zanuciła pod nosem, wzdychając głośno.

Wyciągnęła ponownie nogi, licząc chociażby na delikatny oliwkowy brąz widoczny wieczorem. Zupełnie nieświadomie stuknęła o siebie stopami, zawieszając wzrok na własnych butach. Po chwili James wyprostował nogi, robiąc identycznie to samo. Albus obrzucił ich pełnym politowania spojrzeniem, ale Lily była pewna, że chowa się za książką, aby niepostrzeżenie chichotać, bo chwilę później niby przez przypadek zmienił pozycję i powtórzył kropka w kropkę to, co oni.

— Wiecie, że was ko... — zaczął James z łezką w oku, ale reakcja Albusa była natychmiastowa.

— Tak, wiemy. I nie mów tego więcej. Przynajmniej nie na głos.

Lily wciągnęła głęboko do płuc ciepłe, letnie powietrze. Nie mogąc pozbyć się głupawego uśmiechu, który już od jakiegoś czasu gościł na jej twarzy, omiotła spojrzeniem świat dokoła i już wiedziała. To była ta chwila, właśnie Z TYCH chwil. Radosny gwar w oddali, iskrzące się hen przed nimi jezioro, łażące w te i z powrotem mrówki, nagrzany beton i trzy pary trampek.

Kochała lato, a właśnie teraz pokochała również te schodki.

— Nasz brat ma skałę zamiast serca, ale widzę, że przynajmniej u ciebie coś dobrego, Lils — zagaił James, przerywając ciszę, choć nawet nie zorientowała się, że jest cicho.

Spojrzała w jego ciemne oczy, prawie identyczne z tymi jej i kiwnęła głową, próbując zatrzymać na moment otulające ją szczęście.

— Po prostu czuję to samo, co ty... — zawiesiła na chwilę głos, przenosząc wzrok na stojącą przed nią, papierową torebkę. — No i dostałam przed chwilą sukienkę wartą więcej niż twoja miotła.

Roześmiał się głośno w odpowiedzi, zupełnie jakby opowiedziała mu właśnie najlepszy kawał.

— Nie da się was słuchać. Nawet jako tło — skwitował Albus, zamykając z hukiem swoją książkę. — Może powinniśmy czekać na ojca przed Gabinetem Dyrektora, tam na pewno mają ciekawsze tematy.

James parsknął, machając niedbale ręką i wyglądając przy tym tak, jakby odganiał się od wyjątkowo upierdliwej muchy.

— Absurd. Podczas gdy wy radośnie żegnaliście się ze swoimi przyjaciółmi, ja warowałem pod drzwiami gabinetu Vector, wypatrując taty, więc usłyszałem przypadkiem to i owo.

Podniósł się ze schodków i stanął nad rodzeństwem. Spojrzeli na niego wyczekująco, a on, przybrawszy minę specjalisty, oparł się łokciem o ścianę zamku. To nie wróżyło nic dobrego. Mimika Jamesa potrafiła wyrazić czasami więcej niż słowa, a aktualnie zapowiadała nieco przemądrzały monolog.

— Nic ciekawego. Niby cały czas mówili o Magim, ale nic ponad to, co już wiemy. Leży w śpiączce przykuty do łóżka i nikt nie zna sposobu, aby go obudzić: ani Slughorn, ani Fitwick, ani aurorzy, ani mugole, jak się okazuje. Ci ze Świętego Munga podobno wysłali im jakiś esej o śpiączkach, z którego wynikało tyle, że jedynym sposobem jest regularne inhalowanie odpowiednio dobranym zestawem ziół i czekanie. Niby go tam inhalują, ale kto to wie, ile to potrwa... Ja obstawiam, że nikt go nie przesłucha przez najbliższy rok, chyba że znajdą sobie kogoś, kto będzie przeszukiwał mu sny, co raczej jest niemożliwe jak sądzę, tak więc powodzenia...

Mówił coś jeszcze, ale Lily już nie słuchała. Zerwała się na równe nogi, łapiąc się za głowę i otwierając z niedowierzania usta. Nie pomyślała. Jak zawsze nie pomyślała, choć tak idealne rozwiązanie miała tuż przed nosem. Tym razem nie widziała w tym żadnego niebezpieczeństwa, mogła jedynie pomóc.

— Wiem, o czym myślisz i uwierz mi, osobiście uważam, że to genialny plan, ale ojciec nigdy ci na to nie pozwoli — stwierdził Albus, również się podnosząc.

Otrzepał granatowe spodenki sięgające mu ledwo za kolano i spojrzał na nią ze szczerym współczuciem.

Zacisnęła pięści, czując pulsującą w żyłach determinację. Markus mówił, żeby nie wierzyć w przypadki, ale czasami, zwłaszcza w chwilach takich jak te, miała nieodparte wrażenie, że los sam układał elementy jej życiowych ścieżek. Z drugiej strony, skoro dostała szansę, nie miała zamiaru jej zmarnować. Może i tata nie chciał, aby którekolwiek z jego dzieci mieszało się w działania Ministerstwa, może nie chciał, aby się narażało w imię spraw, którymi według niego powinni się zajmować dorośli, może był troskliwy i nieco nadopiekuńczy.

Z tym że ona była uparta, miała czas, a na niebezpieczeństwo narażała się tak czy inaczej. Wolała robić to przy nim i z nim, niż znów pakować się w kłopoty. I tym razem miała zamiar rozegrać to mądrzej.

— W końcu pozwoli... — stwierdziła z pewnością w głosie, po czym ostatni raz w tym roku szkolnym pchnęła wejściowe drzwi zamku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top