2.2. Łapacz Snów

— W tym roku SUMy były wyjątkowo trudne, o mało mi serce nie wyskoczyło, jak otwierałam list z wynikami. — Meredith podsunęła pucharek z kremowym deserem bliżej siebie i przerwała wypowiedź, by przełknąć łyżkę bitej śmietany w polewie malinowo-czekoladowej.

Od kilkunastu minut siedzieli w ogrodzie lodziarni Floriana Fortscue, opowiadając sobie o wakacjach, wymieniając się najnowszymi plotkami i odpoczywając po całym dniu spędzonym na zakupach. Lily nie przypuszczała, że wybieranie książek, przyborów do eliksirów, nowej różdżki, czy przymiarka szaty szkolnej tak ją wymęczą. W zeszłym roku połowę rzeczy załatwiła za nią mama — w tym chciała wszystko zrobić osobiście, chociaż głównym powodem takiej decyzji nie była nagła potrzeba samodzielności, a świadomość, że pod koniec sierpnia na ulicy Pokątnej na pewno spotka znajomych, za którymi tęskniła. Zresztą wcale się nie pomyliła — w Esach i Floresach wpadła na Jennę, czytającą w kącie jakieś romansidła, podczas krótkiej wizyty u Madam Maklin zdążyła pocieszyć Katrin, która jak się okazało, wcale nie musiała przedłużać swojej szaty, ponieważ od zeszłego roku nie urosła nawet o milimetr, a z Meredith przywitała się już z samego rana.

— Na szczęście dostałam "W" z astronomii i opieki nad magicznymi stworzeniami, a w sumie na tym najbardziej mi zależało... James, czy ty mnie w ogóle słuchasz? — fuknęła brunetka, wsadzając siedzącemu obok Jamesowi łokieć w żebra.

Skulił się lekko i wykrzywił usta, ale nawet nie obrócił głowy w jej stronę.

— Tak, tak... — mruknął, powłócząc oczami za młodziutką kelnerką — Myślicie, że opłaca mi się zagadać?

— Myślę, że gdybyś poświęcił nauce jedną setną tego czasu, który spędzasz na flirtowaniu z dziewczynami, to chociaż jedna z twoich ocen byłaby większa niż Zadowalający.

— O, przepraszam bardzo! — żachnął się James, najwyraźniej lekko oburzony. — Dostałem "PO" z obrony przed czarną magią, a ty, co masz z obrony, Mer? No dalej, pochwal się.

Meredith pokręciła głową, chowając za plecami swoją kartkę z ocenami i pokazała zadziornie język.

— No więc właśnie. Poza tym żaden z tych głupich przedmiotów nie przyda mi się podczas kariery sportowej, jaką mam zamiar podjąć, więc mógłbym dostać nawet "T".

— Dobrze, że matka tego nie słyszy... — jęknęła Lily. Oczyma wyobraźni widziała mdlejącą Ginewrę Potter z arkuszem pełnym Trolli jej najstarszego syna w ręku. — Będę się zbierać, chcę odwiedzić jeszcze jedno miejsce, tylko muszę wcześniej znaleźć Albusa — dodała, zgarniając ze stojącego obok krzesła wypełnione zakupami siatki.

— Albusa?! — krzyknął James, rozglądając się w panice dokoła i chowając prędko swój pucharek pod stół. — Lily, nie strasz mnie tak! Powiedziałem mu, że wypiję sorbet. Sorbet. Rozumiesz? Zabiłby mnie, gdyby się dowiedział, że zajadam bitą śmietanę. Bita śmietana, jak sama nazwa wskazuje, jest ze śmietany. Wiesz, co Albus myśli o śmietanie? A zresztą, nie chcesz wiedzieć. Wystarczy, że twierdzi, że zabiła więcej osób niż Avada Kedavra. Bita śmietana bardziej zabójcza od Avady, a co jeśli to prawda....?

Zamarł z otwartymi ustami, po czym zamglonym wzrokiem spojrzał na pucharek.

— Przypomnij mi, Mer, dlaczego ja to w ogóle jem?

— Bo jest szalenie pyszne?

— Ach, tak, tak. I wszystko jasne. — Uśmiechnął się radośnie, kiwając głową.

Lily wstała od stołu, patrząc z politowaniem na brata.

— Czasami myślę, że mentalnie jesteś najmłodszy z naszego rodzeństwa...

— Też cię kocham, siostrzyczko! — zawołał wesoło, gdy tylko przełknął olbrzymi kęs śmiercionośnej śmietany z lodami.

Przechodząc przez ozdobioną różanymi girlandami furtkę lodziarni, zdołała jeszcze zobaczyć, jak macha jej energicznie na pożegnanie, szczerząc się jak głupi do sera. Ubabrany na nosie słodkościami nie wyglądał na osobę w pełni normalną, więc postanowiła udawać, że go nie zna i skupiła się na poszukiwaniach drugiego z braci. Była pewna, że ten dla odmiany chował się gdzieś po kątach, albo oglądał rzeczy, które interesowały tylko jego i ludzi po sześćdziesiątym roku życia.

Tak naprawdę potrzebowała Albusa dlatego, że Ginny Potter absolutnie zakazała jej samotnych wycieczek na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, a jej mroczny brat na samą wzmiankę o Strach się bać dostawał wypieków z podekscytowania. Jednak znalezienie go w tłumie czarodziei odwiedzających dziś ulicę Pokątną graniczyło z cudem. Ze trzy razy wpadli na nią starsi uczniowie Hogwartu, którzy tak zawzięcie analizowali ostatnie mecze reprezentacji Irlandii w quidditcha, że zupełnie umknęło ich uwadze patrzenie pod nogi. Jakaś starsza kobieta chodziła za nią dobre kilka minut, tylko dlatego, że Lily odpowiedziała jej twierdząco na pytanie, czy ma ropuszy skrzek, a potem musiała się srogo tłumaczyć, czemu nie może go odsprzedać zdesperowanej staruszce. Koło Esów i Floresów w ogóle nie dało się przejść, ponieważ, jak Lily wyczytała z wywieszonego na ścianie ogłoszenia, piętnaście minut temu wyjątkowo sławny autor książek o magicznych podróżach zaczął podpisywać tam swoje dzieła, co zwabiło przed księgarnię dzikie tłumy. Jakby tego było mało, pod Magiczną Menażerią jeden z dzieciaków wybierających sowy wypuścił z klatki małego puchacza, a rozjuszony ptak o mało nie zaplątał się w jej rude loki.

Po kilkunastu minutach Lily miała absolutnie dosyć tych bezowocnych poszukiwań i opadła bez sił naprzeciwko sklepu ze sprzętem do quidditcha. Tak bardzo skupiła się na znalezieniu logicznego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazła, że dopiero po chwili dostrzegła wysokiego, bladego blondyna wpatrującego się w witrynę z miotłami wyścigowymi.

Stał z rękami założonymi na piersi i dyskutował o czymś z ciemnowłosym chłopakiem, którego Lily znała jedynie z widzenia. Przez moment biła się z myślami — podchodzić, czy nie podchodzić. Przez głowę przemknęło jej dziesiątki za i przeciw — zaczynając od tego, że odkąd mama wyprała jej zieloną bluzę, nie czuła przyjemnego zapachu bergamoty i piżma, a na tym, że dotąd wszystkie ich przypadkowe spotkania kończyły się jej zupełną błazenadą, kończąc. W końcu jednak jakaś dziwaczna chęć usłyszenia jego głosu przechyliła szalę. Pomyślała sobie, że gorzej już być nie może i powoli ruszyła w kierunku sklepu z miotłami.

— ... no ale nie mów, że gdybyś miał wybierać pomiędzy Ekspresową Strzałą a starym Nimbusem sprzed kilku lat, wybrałbyś Nimbusa, Scor, przecież to idiotyczne — prychnął ciemnowłosy chłopak, pukając znacząco w znajdującą się przed nim szybę.

Scorpius wzruszył ramionami.

— Biorąc pod uwagę szybkość, może i tak, ale zwrotność ma zdecydowanie lepszą.

— Nie chcę się wymądrzać, ale czytałam, że wszystkie parametry Ekspresowej Strzały gwarantują bardziej komfortowe loty niż Nimbusy — wtrąciła Lily, siląc się na beztroski ton, co zważając na dziki galop jej serca, wcale nie było łatwe.

Scorpius spojrzał na nią z ukosa. Jego brwi momentalnie powędrowały w górę, a lewy kącik ust uniósł się nieznacznie.

— Długo już tak się czaisz za naszymi plecami i podsłuchujesz?

— Nie podsłuchuję. Przechodziłam obok i pomyślałam, że KULTURALNIE BY BYŁO podejść i się przywitać. Nie moja wina, że akurat mówiliście o miotłach — prychnęła Lily, starając się zachować pokerową twarz.

Blondyn przewrócił oczami, jednak z każdą sekundą jego uśmiech wydawał się coraz szerszy.

— Komfortowe loty może i tak, jak się jest taką pchłą, jak ty. Dla każdego, kto waży więcej niż pięćdziesiąt kilo, Strzała będzie toporna.

— Nie jestem pchłą! Od początku roku urosłam cztery centymetry! — żachnęła się Lily, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę, że znów daje się wkręcać jak dziecko w utarczki słowne.

— Nie przejmuj się nim, nie wie, co gada — mruknął brunet. — Jak dla mnie masz sto procent racji. A tak w ogóle, to chyba się nie znamy. Jestem Tom Zabini.

Uśmiechnąwszy się szeroko, wyciągnął rękę w jej kierunku.

Lily przedstawiła się grzecznie i uścisnęła jego dłoń, po raz pierwszy mając okazję przyjrzeć mu się z bliska. Chciała to zrobić dyskretnie, bez zbędnego, żenującego wgapiania się, ale jej pomysł poległ już na samym początku, ponieważ, bez dwóch zdań — było co oglądać. Burza ciemnobrązowych włosów opadała mu niesfornie na czoło, orzechowe oczy ożywiał zadziorny błysk, a uśmiech odsłaniający rząd białych zębów powodował, że na policzkach chłopaka pojawiały się niewielkie dołeczki. Pomyślała, że Tom mógłby spokojnie upiększać swoją twarzą okładki magazynów, które tak maniakalnie czytała Jenna.

— Czy mi się wydaje, czy ominął mnie moment, w którym Potter spetryfikowano? Może powinniśmy skoczyć po mandragory?

Podirytowany głos młodego Malfoya skutecznie sprowadził ją na ziemię. Zamrugała zaskoczona, zabierając prędko swoją rękę. Tom nadal się szczerzył, sprawiając wrażenie człowieka przyzwyczajonego do tego, że ludzie w podobny sposób reagują na jego widok, jednak Lily czuła się potwornie zawstydzona. Zwłaszcza że Scorpius patrzył na nią tak, jakby utopiła właśnie małego kotka.

Odchrząknęła, odwracając się w jego stronę.

— Bardzo zabawne... Wiesz, podobno sarkazm to najniższa forma dowcipu.

— Nie planowałem być dowcipny.

Westchnęła, rezygnując z ciągnięcia dalej tej bzdurnej wymiany uszczypliwości.

— Dostałeś list od pana Teodora? — zapytała, głównie po to, by zmienić temat. Nie spodziewała się zbytnio twierdzącej odpowiedzi, ale Scorpius pokiwał głową.

— Jakiś tydzień temu. Właściwie to mieliśmy zaraz do niego iść.

— Ja planowałam tam iść z Albusem, ale nigdzie nie mogę go znaleźć...

— A czy to czasem nie on czai się za rogiem? — wtrącił Tom, wskazując palcem przeciwległą stronę ulicy.

— Och! — wyrwało się Lily, bo faktycznie, jej brat wyglądał zza winkla i łypał na nich tak, jakby lada moment zamierzał wyskoczyć na ulicę, rzucając śmiercionośne klątwy.

— Świetnie! — zawołał uradowany Zabini, klepiąc ją i Scorpiusa po plecach. — Chodźmy więc razem!

Albus ewidentnie nie był zachwycony towarzystwem Ślizgonów. Minę miał naburmuszoną i przez większość drogi milczał jak zaklęty. Rozchmurzył się, dopiero gdy skręcili w ulicę Śmiertelnego Nokturnu, której wciąż wyczuwalna, ponura aura najwyraźniej absorbowała jego uwagę bardziej niż cicha nienawiść do rówieśników. W końcu zapomniał o niej zupełnie, skacząc podekscytowany od jednej witryny do drugiej. Lily dawno nie widziała go tak energicznego.

— A niech mnie... — wyszeptał, gdy mijali stary, obskurny budynek z równie starym i obdrapanym szyldem Borgin & Burkes.

Z wypiekami na twarzy przycisnął nos do pozaklejanej taśmą, brudnej szyby, nieczynnego od wielu lat sklepu.

— Scorpius... Czy to czasem nie tutaj twój tata otworzył śmierciożercom przejście do Hogwartu? — zapytał, nie odrywając oczu od witryny.

Zabini stanął jak wryty, Lily zakrztusiła się własną śliną, ale młody Malfoy wzruszył tylko ramionami, krzywiąc się lekko.

— Nie interesuję się tym, co robił, robi czy będzie robił mój ojciec.

— Szkoda... — jęknął autentycznie rozczarowany Albus — to taka ciekawa historia... kiedyś trochę czytałem o tej szafie i w ogóle o sklepie Borgina i Burkesa... Jeśli chcecie, to mogę wam poopowiadać...

Nim doszli do celu, Albus zdążył zrobić mini wykład na temat tego, jak ważną funkcję pełnił Śmiertelny Nokturn na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Rudowłosa nie miała pojęcia, jak to się stało, ale przez te kilka minut wypowiedział więcej słów niż przez całe wakacje. Może to ten mroczny klimat dodał mu skrzydeł, może fakt, że opowiada o czymś, co autentycznie go pasjonowało, a może pomógł tu Zabini, który, chociaż cały czas miał minę jakby zobaczył stepującego centaura w tiarze profesor Vector, kiwał entuzjastycznie głową i co rusz zadawał Albusowi nowe pytania.

— ... no i po Drugiej Wojnie Czarodziejów część sklepów sprzedano, część zmieniła właścicieli i przebranżowiła się zupełnie, porzucając handel zaklętymi przedmiotami. Osobiście uważam, że to straszna głupota, przecież same przedmioty nigdy nie zrobiły nikomu krzywdy, winę ponoszą ich sprzedawcy lub właściciele... no ale najłatwiej zwalić wszystko na coś, co nie może się obronić... Tak czy inaczej, Strach się bać jest jednym z niewielu sklepów prosperujących bez przerwy od blisko stu lat — podsumował Albus i złapawszy pozłacaną klamkę w kształcie głowy smoka, otworzył drzwi.

W środku panował lekki półmrok. Właściciele najwyraźniej zrezygnowali z witryny na rzecz kilkunastu niewielkich witraży obrazujących czarodziei z magicznymi artefaktami w rękach —część z nich przedstawiana była w pozie zwycięstwa, część zwijała się w agonii, przejmowana przez czarną magię lub zabijana przez dzikie zwierzęta. Wzdłuż ścian zawieszono trzy rzędy pojedynczych, metalowych półek, na których leżały opisane małymi, czarnymi tabliczkami rzeczy — od wyglądających zupełnie zwyczajnie piór do pisania, przez bardzo oryginalnie skrojone części garderoby, aż do fragmentów czaszek, czy ludzkich kości piszczelowych. Z sufitu zwisały różnokolorowe dzwoneczki, pióra i kępy traw oraz kwiatów. Powietrze pachniało kurzem i ziołami, a drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku.

Zza lady wyłoniła się maleńka, groźnie wyglądająca staruszka w czarnych szatach i spiczastym kapeluszu. Włosy miała długie i siwe, a na nosie olbrzymią brodawkę. Zamlaskała dziwnie, obrzucając gości pogardliwym spojrzeniem.

— Czego? — zaskrzeczała, bębniąc palcami o blat.

Lily rozejrzała się wkoło, lekko zbita z tropu. Albus z Zabinim oglądali poustawiane na półkach towary, szepcząc między sobą konspiracyjnie i nie zwracali uwagi na sprzedawczynię. Scorpius natomiast zaplótł ręce na piersi, po czym podszedł bliżej lady.

— My do pana Switcha.

Starucha znów mlasnęła, otaksowała ich spojrzeniem od stóp do głów i skrzywiła się, wzdychając.

— Teodoooor! Jakieś gnojki do ciebie! — ryknęła w końcu, wciąż łypiąc na nich spod byka, po czym wyszła na zaplecze.

W tym samym miejscu, w którym zniknęła, kilkanaście sekund później pojawił się wysoki i bardzo chudy mężczyzna z długą do pępka brodą. Gdy tylko zobaczył stojących w sklepie gości, na jego twarzy zakwitł szeroki, radosny uśmiech.

— Lily! Scorpius! Tak się cieszę, że przyszliście! — zawołał, poklepując ich po plecach. — Co u was? Wszystko w porządku?

— Tak, dziękujemy — Scorpius skinął grzecznie głową. — A u pana?

— Już dobrze, wszystko dobrze. Dzięki wam oczywiście. Strasznie mnie wymęczyli - ci aurorzy, jak tylko wróciłem z Munga. Codziennie przychodzili do sklepu, zadawali setki pytań, a ja wciąż czułem się nieco osłabiony, po tym... no wiecie. Jeszcze, żeby to coś dało, ale z tego, co wiem, ten wariat odpowiadający za porwania wciąż jest na wolności, czyż nie?

Lily i Scorpius zgodnie pokiwali głowami. Teodor machnął ręką, wzdychając:

— Tragedia... No ale. Nie zaprosiłem was po to, żebyście słuchali mojego marudzenia! Chciałem, abyście wybrali sobie coś ze sklepu. Jako wyraz mojej wdzięczności. Oczywiście zupełnie za darmo.

Z drugiego końca pomieszczenia dobiegł podekscytowany pisk Albusa.

— Czy to aby nie za wiele? — szepnęła Lily, lekko onieśmielona taką propozycją. Niektóre z rzeczy znajdujących się w Strach się bać z pewnością były drogocennymi unikatami.

— Nie potrzebujemy nagrody, zrobiliśmy co było trzeba. Właściwie to Lily zrobiła... — dodał Scorpius, zawieszając na chwilę wzrok na niewielkim medaliku w kształcie księżyca.

— Absurd! — obruszył się Pan Teodor — Uratowaliście mi życie! Obydwoje! Czy cokolwiek może być zbyt kosztowne, by się za to odwdzięczyć? Chcę to zrobić, dzieciaki. Więc proszę, pozwólcie mi i wybierzcie coś sobie.

Zachęcona tą szczerością Lily ruszyła powoli wzdłuż sklepu, rozglądając się uważnie na boki. Przystawała przy każdej tabliczce, czytając dokładnie opisy wszystkich przedmiotów. Nie potrzebowała czegoś, co będzie szczególnie potężne. Tym bardziej nie szukała niczego niebezpiecznego, czy emanującego czarną magią. Jednak zdawała sobie sprawę, że okazja taka jak ta może się już nigdy nie powtórzyć, nie chciała więc wybrać byle czego na chybił trafił.

Scorpius podjął decyzję w pięć minut, ale nikomu nie miał zamiaru zdradzić, co tak bardzo mu się spodobało. Z miną człowieka mającego w nosie wszystko i wszystkich, stał teraz przy ladzie i gawędził o czymś z maleńką staruchą, która okazała się mamą pana Teodora i właścicielką Strach się bać. Albus również nie był najlepszym pomocnikiem w wybieraniu czegokolwiek. Zupełnie porzucił swój zwyczajny sceptycyzm i podniecał się dosłownie wszystkim.

— Lily, weź Pióro Pierwszego Feniksa! Albo Łapę Lazadora. Lily, tam jest Łapa Lazadora, to niesamowite! Rozumiesz? — szeptał podekscytowany.

Oczy mu błyszczały, gdy tak doskakiwał do jakiegoś leżącego na półce przedmiotu, a potem podbiegał do Lily, dzieląc się z nią wrażeniami. Właśnie opisywał efekty działania srebrnego diademu z rubinami, gdy zahaczyła głową o zwisające z góry, miękkie pióra.

Uniosła wzrok, a jej oczom ukazała się jedna z najpiękniejszych ozdób, jakie w życiu widziała. U sufitu wysiał zakończony długim haczykiem, opleciony wielobarwnymi rzemieniami okrąg, w którego środku znajdowała się zaciągnięta, błękitno-złota sieć, przypominająca kształtem dziesiątki nachodzących na siebie listków brzozy. Do głównego okręgu doczepione były trzy, długie nici, wykonane prawdopodobnie z włosia, na które nawleczono kolejne koła oraz paciorki różnego kształtu i wielkości, a przepleciono je pięknymi piórami śnieżnobiałych sów i niebieskich krasek.

— Och, Łapacz Snów. Wygląda zjawiskowo, trzeba przyznać — mruknął pan Teodor, stając obok.

— Do czego służy? — zapytała, nie mogąc znaleźć nigdzie odpowiedniej tabliczki.

— Odkupiłem go kiedyś podczas wyprawy do Ameryki od bardzo potężnego czerwonoskórego maga. Łapacze Snów to przedmioty, które Indianie, zarówno czarodzieje, jak i mugole, wieszali nad posłaniem, lub przy wejściu do domu. Wierzono, że ściągają one złe sny, nie pozwalając im dostać się do umysłów właścicieli.

— Mugole też mogli się nimi posługiwać? — Lily spojrzała zaskoczona na rozmówcę. 

Uśmiechnął się lekko, kręcąc głową.

— Nie do końca. Prawdziwy Łapacz Snów musiał być wykonany przez czarodzieja, jednak Mugole wiedzieli o ich działaniu. Kupowali je i korzystali z nich na tyle, na ile mogli - to znaczy biernie. Kultura Indian zawsze była... no cóż... bardziej wymieszana niż nasza, bardziej otwarta i bardziej podatna na magię. Kiedyś żaden czarodziej nie krył się tam zbytnio ze swoimi umiejętnościami. — Pan Teodor westchnął, drapiąc się z roztargnieniem po głowie. — Oczywiście, mugole mieli tylko część wiedzy, bo nigdy samodzielnie nie mogli wykorzystać magii. Tak było również z Łapaczami Snów.

— Myślałem, że Łapacze Snów mogły pełnić różne, czasami nawet... niezbyt chlubne funkcje — wtrącił Albus, stając po drugiej stronie pana Teodora.

— Do tego właśnie zmierzam — odpowiedział mu mężczyzna, po czym ponownie przeniósł wzrok na zaciekawioną Lily. — Te Łapacze Snów, które znali mugole, te pierwotnie wykonywane i najczęstsze, sprawiały, że wszystkie koszmary spływały w dół po przyczepionych do włosia piórach i po prostu ginęły. Jak się pewnie domyślacie, niektórzy czarodzieje stwierdzili, że takie pozbywanie się złych mar to straszne marnotrawstwo. Stworzyli Łapacze Snów, które w swoich okręgach zbierały wszystkie nocne koszmary, a potem wypuszczały je z powrotem - do umysłów ludzi wybranych przez właścicieli. Zrobiono także Łapacze Snów łączące sny właściciela i wybranego śpiącego. Wieszano wtedy Łapacz nad czyimś łóżkiem i wchodzono w jego sen, mogąc go do woli zmieniać i przeobrażać.

— A ten? — zapytała Lily, wciąż wpatrując się w wiszącą u sufitu ozdobę.

— Ten należy do tego ostatniego typu. Jest jednak zupełnie nieszkodliwy. Właściciel może być jedynie biernym obserwatorem, to znaczy, że może zobaczyć sen drugiego człowieka, ale nie ma mocy, by na niego wpłynąć. Nie wiem, jak dokładnie się to odbywa, ale przypuszczam, że dla śniącego właściciel jest zupełnie niewidoczny, niewyczuwalny. W porównaniu do Łapaczy Snów, które opisałem wcześniej, może wydawać się dość bezużyteczny, ale mi się wydaje, że jego twórca był po prostu mądrym i rozważnym czarodziejem, który zmniejszył do minimum ryzyko skutków ubocznych.

— Niesamowite... — szepnęła zafascynowana Lily.

Delikatnie trąciła opuszkami palców błękitne pióra. Okrąg zawirował, wprawiając w ruch nici, a przywieszone do nich ozdoby zakręciły się wokół własnej osi. Całość przywodziła jej na myśl wyjątkowo piękny, skomplikowany, połączony ze sobą setkami elementów organizm.

— Wezmę go — stwierdziła z pewnością w głosie.

*

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, dając nieubłaganie znać, że lada moment trzeba będzie wracać do Doliny Godryka. A Lily wcale nie śpieszyło się do domu. Po pożegnaniu się z panem Teodorem i kilkuminutowych, wzajemnych podziękowaniach za ratunek i prezenty, razem z Albusem postanowiła pospacerować jeszcze po Śmiertelnym Nokturnie. Gdy w końcu wyszli na ulicę Pokątną, sprzedawcy zabierali już porozstawiane przy sklepach towary i szyldy, a ostatni klienci przemykali wzdłuż chodników, by zdążyć jeszcze skorzystać gdzieś z sieci Fiuu, albo czym prędzej zasiąść w Dziurawym Kotle nad szklaneczką Ognistej i w końcu odpocząć. Lily też była zmęczona, jednak uważała mijający dzień za wyjątkowo udany.

— Ulica Śmiertelnego Nokturnu jest niesamowita, te wszystkie sklepy, te przedmioty... coś pięknego. A Strach się bać? Po prostu bajka — wzdychał Albus, wciąż z tęsknotą spoglądając za siebie.

Lily z entuzjazmem pokiwała głową.

— Masz rację. Było fantastycznie. Sklep Pana Teodora jest niesamowity, mój ulubiony, pobija nawet lodziarnię Floriana Fortscue, chociaż te desery lodowe, które jedliśmy dziś z Jamesem i Mer też były niczego so... — urwała nagle, w jednej sekundzie zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziała.

Serce zaczęło jej bić szybciej, a ręce spociły się nagle. Z przerażeniem w oczach spojrzała na Albusa, ale nie wydawał się zbytnio poruszony. Zaczęła się zastanawiać, czy może nie załapał, może nie usłyszał, może myślami był gdzieś daleko? Dla pewności zdecydowała się jednak złożyć małe, kłamliwe sprostowanie.

— To znaczy... — chrząknęła nerwowo. — Ja z Mer desery, James sorbet, oczywiście, że sorbet, przecież nic innego...

— Lily... — przerwał jej Albus, zrezygnowanym głosem. — Daruj sobie.

— Ale... — jęknęła, przekonana o tym, że właśnie znów coś zrujnowała.

— Nie jestem głupi, dobrze wiem, że James podjada. Ostatniej niedzieli słyszałem, jak kazał skrzatowi domowemu Państwa Bertley przynosić sobie kiełbaski z grilla. Oni grillowali, a on chował się za siatką, koło drzewa i wyjadał im mięso. Czasami zastanawiam się, jak nisko może upaść...

Lily pokręciła głową z niedowierzaniem.

— No to... w takim razie... czemu...

— Czemu udaję, że tego nie widzę? — Albus westchnął, uśmiechając się pod nosem. — Chyba po prostu cieszę się, że w ogóle się stara. Poza tym to mimo wszystko całkiem zabawne. No wiesz, w końcu mu się należało... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top