2.19. Wilkołak
— Lily, zaczyna się ściemniać, powinniśmy już wracać, obiecaliśmy Jerry'emu, że przed zmrokiem będziemy w zamku... — westchnął Hugo, człapiąc powoli wzdłuż torów kolejowych.
Krągłe policzki zaróżowione miał od wysiłku oraz zacinającego, coraz chłodniejszego wiatru, oddech ciężki i nierówny, a sportową miotłę, którą pożyczyli sobie bez pytania z dobudowanego przy stadionie magazynu, ciągnął po ziemi, nie starając się utrzymać choćby pozorów entuzjazmu. Ona również była zmęczona kilkugodzinnym przeczesywaniem traw i krzaków, z każdą sekundą traciła resztki i tak nikłej już koncentracji, bolały ją nogi, a zielone źdźbła i szumiące na drzewach liście zlewały się w jedną plamę. Na domiar złego kilka minut temu zaczęło kropić. Do sprawdzenia został im jednak już tak niewielki obszar, że gdyby teraz odpuściła, plułaby sobie w brodę przez całą noc.
— Jeszcze tylko trochę... gdzieś tu musi być — mruknęła, odgarniając dłonią kępę chwastów rosnących wokół strzelistej topoli.
Hugo skrzywił się, odkładając miotłę pod leżący metr dalej wielki głaz. Zerknął z dezaprobatą w górę na coraz gęstsze, kłębiące się tuż nad nimi deszczowe chmury, po czym chyba po raz setny tego dnia rzucił zaklęcie przywołujące. Oczywiście tak jak poprzednie dziewięćdziesiąt dziewięć razy - bezskutecznie.
Lily już dawno pogodziła się z myślą, że poszukiwania muszą przeprowadzić w iście mugolski sposób. Po pierwsze nie mieli bladego pojęcia, jak wygląda aparat Evy, po drugie nie wiedzieli, w której części łąk został zgubiony, a po trzecie i najważniejsze - najzwyczajniej w świecie brak im było odpowiednich umiejętności. Accio ćwiczyli wyłącznie z Jerrym, który uparł się, że nie ma co czekać z tak przydatnym zaklęciem do czwartej klasy, niestety, ani ona, ani Hugo nie posiadali naturalnego talentu do rzucania czarów wykraczających dwukrotnie ponad ich poziom.
Dla niej była to oczywista oczywistość, jednak młody Weasley posiadał w sobie nieodkryte wcześniej pokłady nadziei, ponieważ jego mina wyrażała czysty zawód. Przekląwszy siarczyście, z całych sił kopnął wystający konar.
— Jak przez ten wypad się rozchoruję, robisz za mnie prace domowe przez miesiąc... — jęknął, ciskając z oczu piorunami, lecz nim zdążyła powiedzieć cokolwiek na swoją obronę, począł przeszukiwać łąkę, kawałek po kawałku.
Uśmiechnęła się, czując nagły przypływ niekontrolowanej czułości. Wiedziała, że pomimo pozornej roszczeniowości Hugo zostałby z nią, nawet jeśli miałby to przepłacić porządną grypą i łykaniem cuchnących eliksirów od pani Pomfrey. Należał do tych osób, które po prostu były zawsze i od zawsze. Do osób, które choćby nie wiem co się działo, tworzyły niezmienną stałą w jej życiu i miała nadzieję, że ona taką stałą tworzyła również dla niego. Nie chodziło tylko o to, że byli rodziną, ani o to, że znali się od maleńkości. Twardo stąpający po ziemi Hugo, sprowadzał ją do pionu, gdy zbyt daleko wybiegała myślami oraz nakręcała wyobraźnię, porzucając racjonalne myślenie, ona natomiast skłaniała go do refleksji nad sobą i swoimi emocjami wtedy, gdy sytuacja naprawdę tego wymagała. W dodatku obydwoje byli szalenie ciekawi świata i równie uparci. Owa ciekawość pchała ich do robienia rzeczy z pozoru bezsensownych, a upór nie pozwalał się poddać. Z tego powodu już od małego wpadali w najróżniejsze tarapaty i z tego samego powodu tkwili teraz w zaroślach, moknąc na deszczu oraz marznąc niemiłosiernie. I chociaż powinni zacząć wracać do zamku dobrą godzinę temu, z każdą minutą oddalali się od niego coraz bardziej.
Lily chuchnęła na zziębnięte dłonie, żałując jednocześnie, że zamiast ciepłej bluzy narzuciła na siebie jedynie cienki, żółty sweterek. Z początku niepozorna, delikatna mżawka z każdą minutą przybierała na sile, męcząc nie tylko jej ciało, ale również utrudniając widoczność. Nie miała ani czasu, ani chęci, by bawić się w półśrodki, pragnęła jedynie jak najszybciej wykonać zadanie i iść spać.
Upadłszy na kolana, przesunęła się do przodu na czworakach, badając rękami wilgotne podłoże. Było jej zimno i źle, więc aby nie zwariować starała się zmusić swój mózg do pracy. Najpierw próbowała grać w pamięci w „państwa miasta", ale zgubiła się już przy literze F. Mimowolnie zaczęła wyobrażać sobie przyjemne rzeczy, które będzie mogła zrobić po powrocie do szkoły. Prawie czuła zapach gorącej czekolady, ciepło pościeli, szum wody pod prysznicem, miękkość czystych, suchych ubrań. Zastanawiała się, czy Jerry zdobył już dowody na likantropię Edmura, co takiego im powie, gdy się spotkają, a może będzie zły, że nie wrócili na czas i nie powie nic...? Rozmyślała o swoich lekcjach animagii, o tym, że ta dzisiejsza zapewne dobiegła już końca, a ona zamiast ćwiczyć przemianę, szukała igły w stogu siana. I na powrót zdała sobie sprawę, że w ogóle nie powinno jej tu być, że gdyby miała choć trochę oleju w głowie, nie podejmowałaby tak pochopnych i idiotycznych decyzji, że siedziałaby w zamku, ucząc się albo spędzając czas ze znajomymi jak każdy inny, normalny nastolatek. Coraz bardziej zła i sfrustrowana, przeklinała w duchu samą siebie. Najgorsze było jednak to, że w każdej chwili mogła rzucić to w cholerę i zawrócić do szkoły, Mogła, a jednak nie zawracała.
Nie miała pojęcia, ile czasu tak szła. Z początku starała się regularnie szacować odległość dzielącą ich od stacji, lecz w końcu straciła rachubę. Wyciągała do przodu rękę, potem kolano, znów rękę i drugie kolano, a każdą czynność wykonywała automatycznie, niczym w transie. Dlatego też z początku nie dotarło do niej co się dzieje, gdy jej palce natrafiły na twardy przedmiot, o nieregularnym, dość kanciastym kształcie. Serce zabiło jej mocniej, kiedy odgarniała wysoką na kilkadziesiąt centymetrów trawę i nie przestało gnać, kiedy unosiła w górę nowoczesny, upaprany błotem aparat fotograficzny. Była tak zaskoczona, że zdała sobie sprawę, iż podświadomie musiała już dawno temu spisać tę misję na straty. A jednak, znalazła go. Był mokry, brudny, ale cały i, najprawdopodobniej, wciąż działał. Przez moment wpatrywała się w niego niczym w odkrycie na miarę Arki Przymierza i pewnie powrót na ziemię zająłby jej nieco czasu, gdyby nie podszyty niepokojem głos Hugona.
— Lily! Chodź ze mną! Szybko! — zawołał, potrząsając jej ramieniem.
Spojrzała na niego zaskoczona, wciąż klęcząc na mokrej trawie.
— Hugo? Znalazłam go... Zobacz...
Uniosła aparat do góry, ale on jedynie obrzucił przedmiot przelotnym spojrzeniem. Brązowe loki wystawały mu spod kaptura, opadając na twarz. Część kosmyków przysłoniła oczy, jednak nie na tyle by ukryć bijący z nich strach pomieszany z ekscytacją.
— Więc bierz go i chodź za mną. Musisz coś zobaczyć.
Złapał ją za rękę i pociągnął w stronę lasu. Deszcz nie przestawał siąpić, słońce już dawno uciekło za horyzont, a niebo w całości przybrało barwy nocy. Księżyc, który powinien rozjaśniać im drogę, tylko od czasu do czasu wyłaniał się zza gęstych chmur, a jedynym źródłem światła pozostała żółta kula unosząca się nad ich głowami, wyczarowana przez Hugona.
— Już prawie... — mruknął, skręcając w lewo na otwarte, ciągnące się hektarami, dzikie łąki, nienależące już do terenów szkoły.
W końcu przystanął między krzakami, szepnął „Nox", po czym wskazał dłonią przed siebie.
Musiało minąć dobrych kilkanaście sekund nim jej oczy przyzwyczaiły się do otaczającej ich ciemności. Z początku widziała jedynie niewyraźną plamę między gałęziami, potem, bardzo powoli, kontury zaczęły się wyostrzać, przybierając trójkątny kształt. Dostrzegła łopoczący na wietrze materiał, niedomknięte wejście, kilka rzeczy rozrzuconych wokół, wygaszone ognisko...
Wstrzymała oddech, zupełnie nieświadomie wbijając palce w rękę Hugona.
— Ktoś tu rozbił namiot — stwierdziła głupio, gdy odzyskała wreszcie mowę.
Dreszcze niepokoju pełznące po jej plecach oraz galopujące serce momentalnie sprawiły, że odechciało jej się spać, jeść i logicznie myśleć.
Hugo skinął powoli głową.
— Sprawdzamy? — zapytał, spoglądając na nią błyszczącymi z podekscytowania oczami.
Gdyby rozum Lily jeszcze działał, krzyczałby teraz co sił: NIE, NIE, NIE! Problem w tym, że wyłączył się w momencie, w którym zrozumiał, co takiego właśnie odkryli. Jedynie resztki zdrowego rozsądku powstrzymywały ją przed natychmiastowym rzuceniem się przez krzaki w stronę walczącego z wiatrem namiotu. To nie był dobry moment, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Problem w tym, że lepszego mogła już nigdy nie dostać.
Zacisnęła pięści i przełknęła głośno ślinę.
— Sprawdzamy? — odbiła piłeczkę, starając się choć minimalnie zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności.
Usta chłopaka rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, brązowe oczy lśniły w ciemności. Nie musiał nic mówić, aby wiedziała, jaką podjął decyzję.
Przez moment stali tak, ścierając się z własnym strachem i karmiąc wiecznie głodną ciekawość. Księżyc wyjrzał w końcu zza chmur, z oddali słychać było stłumione wycie, wiatr rozwiewał powoli deszczowe obłoki. Wzięła głęboki wdech, po czym powoli wypuściła powietrze, chcąc uspokoić płytki, nierówny oddech oraz pozbyć się nerwowego skurczu, który przyprawiał ją o potworny ból brzucha. Gdzieś głęboko w środku doskonale wiedziała, że powinna odwrócić się na pięcie i odejść jak najdalej od tego miejsca. Serce biło jej szybko, rytmicznie i potwornie głośno. Słyszała kolejne uderzenia, słyszała dźwięki kropel bębniących o liście rosnących nieopodal drzew, słyszała stojącego niemal bez ruchu Hugona.
Po chwili usłyszała również kroki i szelest materiału, lecz zbyt późno dotarło do niej znaczenie owych dźwięków. Odwróciła się, choć nie miało to nic wspólnego ze świadomą decyzją, ciało zadziałało automatycznie. Przed oczami mignęły jej trzy postacie. Był to dosłownie ułamek sekundy, bo nim zdążyła jakkolwiek zareagować, oślepiło ją białe światło. Hugo zachłysnął się powietrzem. Czuła jak łapie ją za rękę i ściska ją z całych sił.
— Ha?! To jakieś dzieciaki! — krzyknął damski głos, który wydał się Lily dziwnie znajomy.
Jasne światło przestało atakować jej twarz i przeniosło się w dół, w okolice butów. Zamrugała kilkakrotnie, próbując odzyskać ostrość widzenia.
Tuż przed nią stała wysoka dziewczyna w wielkim, niebieskim foliowym płaszczu przeciwdeszczowym. Miała brązowe włosy przysłonięte szpiczastym kapturem i duże okulary w grubych oprawkach.
— A-Agatha...? — jęknęła Lily, nie zdążywszy nawet pomyśleć.
— Znacie się? — zapytał wysoki, wąsaty mężczyzna, zerkający na nią znad ramienia okularnicy.
Przyodziany był w identyczny płaszcz przeciwdeszczowy. W jednym reku trzymał coś, co wielkością i kształtem przypominało aparat fotograficzny, a w drugim prostokątne urządzenie wysyłające w przestrzeń snop bladego światła.
Jego również pamiętała. Jak mogłaby zapomnieć, skoro od pół roku analizowała rzetelność zbieranych przez niego informacji...
Ze strony lasu ponownie dobiegło wycie, tym razem głośniejsze, bardziej wyraźne i pełne cierpienia, przeszywające noc niczym ostrze. Poczuła, że robi jej się słabo.
— Znamy się? — powtórzyła Agatha, marszcząc brwi. Przysunęła swoją twarz bliżej twarzy Lily i przez moment wpatrywała się w nią intensywnie spod przymrużonych powiek. Po chwili jednak jej oczy zrobiły się wielkie jak galeony i błysnęło w nich olśnienie. — Oczywiście, że się znamy! Byłaś na zlocie!
— Byłam. — Kiwnęła głową, a okularnica wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
Powoli przeniosła wzrok na zdezorientowanego Hugona i zrobiła głupią minę.
— Nowy chłoptaś? Nie tracisz czasu...
— To mój kuzyn — sprostowała Lily, nie mając pojęcia, dlaczego w ogóle się tłumaczy.
— Taaaak, kuzyn — zaśmiała się Agatha, przeciągając ironicznie sylaby. — A tamten blondas to pewnie brat.
— Jaki blondas? — wtrącił Hugo bezsensownie.
Uniósł do góry brew i przekrzywił głowę, zupełnie tak, jakby akurat ta informacja była w tym konkretnym momencie najistotniejsza.
Z nieba nieprzerwanie siąpił deszcz, zza drzew dochodziło niepokojące wycie, po skraju Zakazanego Lasu chadzała sobie trójka mugoli, a Lily równie bezsensownie miała ochotę zapaść się pod ziemię. Na szczęście z ust Agathy wypłynął niekontrolowany potok myśli, uwalniając ją od potrzeby udzielania jakiejkolwiek odpowiedzi.
— Ty i brat, ty i kuzyn, kuzyn i brat... — mruczała pod nosem, łapiąc się za zaróżowione policzki. W końcu zamilkła, wzięła kilka głębokich wdechów, po czym pokręciła głową z prędkością światła. — Nie, nie, incest to nie dla mnie...
Stojąca obok Magiego kobieta zrobiła podirytowaną minę. Była młoda, miała jasne włosy splecione w długi warkocz, duży pieprzyk koło nosa i czerwony płaszcz przeciwdeszczowy. Do tej pory stała w cieniu, nie odezwawszy się ani słowem, ale teraz podeszła bliżej, wyciągnęła przed siebie żylastą rękę i z całych sił puknęła palcem w skroń Agathy.
— Ogarnij się! — krzyknęła, przewracając oczami. Poczekała aż okularnica przestanie chichotać jak opętana, westchnęła z rezygnacją i przeniosła wzrok na dwójkę młodych czarodziei. Był zimny prawie tak, jak wiejący od wieczora wiatr. — Zobaczyliśmy światło i postanowiliśmy sprawdzić, co się dzieje... Co tu robicie? Nie powinniście o tej porze leżeć w łóżkach, oglądając Pokemony?
Lily nie miała pojęcia czym są Pokemony, za to doskonale zdawała sobie sprawę, że właśnie dostała swoją szansę. Z jednej strony dziękowała w duchu Merlinowi, z drugiej przeklinała los, że padło właśnie na TEN moment, na TEN wieczór - należący do TYCH wieczorów i TYCH momentów, gdy człowiek nie miał siły na nic - nawet na bycie. Mimo wszystko byłaby skończoną wariatką, gdyby go nie wykorzystała.
Spojrzała na Hugona, szukając u niego przyzwolenia, choć wiedziała, że i tak by je dostała. Prawie niedostrzegalnie kiwnął głową i złapał ją za rękę, dodając otuchy.
Podjęcie decyzji zajęło jej nie więcej niż pięć sekund.
— Słyszeliśmy, że szukacie magicznej szkoły — wypaliła, udając szczere podekscytowanie.
Nie wyszło tak dobrze jak w wyobraźni. Słyszała bijące z własnych słów zmęczenie oraz dziwną pustkę.
— Rozumiem, fani... — westchnął Magi, drapiąc się z roztargnieniem po brodzie. — Nie powiem, schlebia mi to. Choć może niekoniecznie popieram taki stalking...
Chrząknęła, wykręcając nerwowo palce. Pewnie gdyby była wypoczęta i pełna sił umiałaby nieco taktowniej pociągnąć rozmowę, zadawać wysublimowane pytania, a może nawet pokusiłaby się o delikatną manipulację. Stała jednak na zalanej deszczem łące z dala od bezpiecznego Hogwartu, cała mokra, ubabrana błotem oraz potwornie zmęczona - i fizycznie i psychicznie. Było jej po prostu źle.
Chciała wiedzieć jednocześnie wszystko o poszukiwaniach Magiego i znaleźć się w swoim pokoju pod ciepłym kocem. Chciała potrząsnąć jego ramionami i w magiczny sposób przesypać wszystkie informacje do swojej głowy. Nie chciało jej się stać, nie chciało jej się mówić, poruszać ustami ani myśleć. Na dodatek z Zakazanego Lasu znów dobiegło wycie, a ona przestawała powoli wierzyć, że to zwykły przypadek...
— Znaleźliście coś? — zapytała prędko, pragnąc jak najszybciej dojść do sedna.
Agatha pokręciła głową.
— Jeszcze nie, to miejsce wygląda na zupełne pustkowie, ale w końcu dowiemy się, co jest grane, to tylko kwestia czasu. Informacje pochodzą z wiarygodnego źródła.
— Wiarygodnego źródła? Co to znaczy? — ciągnęła rudowłosa, marszcząc czoło.
Kątem oka dostrzegła, że Hugo rzuca jej ponaglające spojrzenie.
— Nic nie mogę powiedzieć. Anonimowy informator. Bardzo ceni sobie swoją prywatność — zaszczebiotał Magi, a Lily czuła, jak poziom jej frustracji sięga zenitu.
To mogły być tylko dziwne zbiegi okoliczności, lecz miała nieodparte wrażenie, że ów Anonimowy Informator Magiego jest tą samą osobą, która zgotowała jej w zeszłym roku piekło. Zresztą nie tylko jej. Och, jak bardzo chciała mieć przy sobie Veritaserum. I teraz i zawsze.
Właściwie Veritaserum znacznie ułatwiłoby jej życie, które z każdym kolejnym rokiem wydawało się robić coraz bardziej skomplikowane. Niestety miała do dyspozycji wyłącznie kłamstwa i spryt, które najwyraźniej działały co najwyżej średnio, ponieważ mężczyzna mrugnął do niej w typowo: „bądź grzeczna, a kiedyś się dowiesz" sposób, po czym kontynuował radośnie:
— Powinniście śledzić nasz kanał na youtube, wrzucamy na bieżąco filmy z poszukiwań, to dużo lepsze niż wałęsanie się po nocy i chowanie w krzakach. Rodzice w ogóle wiedzą, że tu jesteście? — zapytał, a w jego głosie prawie dało się wyczuć troskę.
Może i zaśmiałaby się w duchu z absurdu tej sytuacji, może poczułaby w tym momencie specyficzną sympatię, może nawet żałowałaby, że nie wolno jej pokazać dowodów na istnienie tego, czego z tak wielkim zapałem szukał.
Mogło zadziać się wiele rzeczy, lecz świat zatonął w ryku.
Dzikie wycie, które od jakiegoś czasu dochodziło od strony lasu, przybrało na sile tak intensywnie, że wstrzymała oddech. Ciarki przemknęły przez jej ciało, zostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie zagrożenia i buzujący w żyłach strach. Zresztą nie była sama. Prawie namacalnie czuła, jak mięśnie całej czwórki napięły się gotowe do reakcji, nawet jeśli mózg nie wiedział jeszcze, na co miałby reagować. Pięć par oczu spoczęło na gęstwinie drzew. Gałęzie poruszały się dziwnie, coś skrzypiało, coś trzeszczało, lecz trudno było stwierdzić, czy stał za tym jedynie wiatr, czy może coś więcej.
— Myślę, że powinniśmy stąd iść. Wszyscy. Natychmiast — powiedział Hugo, a jego głos był tak stanowczy, że poczuła bijącą od niego siłę.
Wątpiła, by ktokolwiek chciał mu się przeciwstawiać, wątpiła, by ktokolwiek był na tyle szalony, by ryzykować, wątpiła, by ktokolwiek, kto wiedział, co ów ryk może oznaczać i jakie może nieść za sobą niebezpieczeństwo, zostałby w tym miejscu choć chwilę dłużej.
Problem tkwił w tym, że oni nie wiedzieli.
— Absolutnie, tu coś może być! — oburzył się Magi. — Ten las wygląda mi wyjątkowo podejrzanie!
Zakazał rękawy foliowego płaszcza, podał Agacie kwadratowy przedmiot przypominający aparat i powoli ruszył w kierunku Zakazanego Lasu.
— Mój kuzyn ma rację. Chodźmy stąd... — jęknęła Lily, ale żadne z trójki mugoli nie miało zamiaru jej słuchać.
Jasnowłosa kobieta stała na łące z rękami założonymi na piersi, Agatha przytknęła kwadratowy przedmiot do oka, czając się za krzakiem, a Magi dotarł już do pierwszych drzew. Ich gałęzie bujały się na wietrze, a za nimi czaiła się wyłącznie ciemność. Dzika, niczym niezmącona czerń.
Sekundy wlokły się w nieskończoność, deszcz padał jakby wolniej, gromada ptaków poderwała się do góry, ulatując wysoko i niknąc między gęstwiną chmur. Między rosłymi świerkami coś mignęło. Dwa, jasne, świdrujące noc punkciki.
Z początku miała wrażenie, że to zwykłe zwidy, że wyobraźnia płata jej figle, lecz po chwili pojawiły się z powrotem, tym razem większe, bardziej wyraźne, a ona zdała sobie sprawę, że to nie dlatego, że urosły, a dlatego, że się zbliżyły. Zbliżyły do krawędzi lasu. Do nich.
Nie były już jedynie żółtymi punktami, coraz wyraźniej widziała wąskie źrenice, ociekający śliną, szpiczasty pysk, olbrzymi tułów podtrzymywany przez dwie, zwierzęce łapy.
Jedna z deszczowych kropel zawisła na koniuszku jej palca.
Wstrzymała oddech. Strach sparaliżował jej ciało, uniemożliwiając poruszenie jakąkolwiek kończyną. Jedyne co mogła robić, to patrzeć, patrzeć na wściekłą bestię, która prawdopodobnie była w rzeczywistości siedemnastoletnim chłopcem mającym swoje życie, swoich przyjaciół i zakochaną w nim na zabój osobę. I choć trwało zaledwie ułamek sekundy, nim adrenalina wpłynęła pędem w jej żyły, przynosząc nieodkryte pokłady sił, to chwila ta wystarczyła, by uderzyło ją, jak bardzo jest mała, słaba i krucha, jak mało wie o sprawiedliwości, niesprawiedliwości i o świecie.
Kropla oderwała się od jej dłoni, opadając w dół na zieloną, wilgotną trawę, pełną innych kropel podobnych do tej. Czas ruszył.
— Kręć to! Kręcisz to?! — wrzeszczał Magi, złapawszy się za głowę.
Stał na łące nieschowany za żadnym krzakiem, bardzo blisko lasu. Zdecydowanie za blisko lasu. Agatha wciąż trzymała przy oku prostokątne urządzenie, choć nogi trzęsły jej się niczym galareta.
Edmur zawył. Głośno i przeszywająco, jakby na zawołanie przepędzając wiszące nad nim chmury. Okrągły księżyc rozświetlił skąpaną w deszczu łąkę.
— Lily... Lily! Musimy uciekać, rozumiesz? Musimy iść. — Hugo potrząsnął jej ramieniem. W ręku trzymał miotłę. Nawet nie zauważyła, kiedy ją przywołał, nawet nie miała czasu, by zadziwić się, że w końcu mu się udało.
Oderwała oczy od wilkołaka, przenosząc spojrzenie na trójkę szalonych mugoli. Nawet nie mieli się jak bronić, nawet nie mieli jak uciec, ani gdzie się schować. Gdyby nie adrenalina wymiotowałaby teraz jak kot.
— Nie możemy ich zostawić... — powiedziała, choć nie miała pojęcia, jakim cudem w takim stanie była w ogóle zdolna wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo.
Hugo otworzył usta, ale wypływający z nich dźwięk utonął w kolejnym, dzikim, wilczym wyciu. Pociągnął ją za rękę, bliżej siebie. Obserwowała, jak jego oczy robią się coraz większe i większe, a na jego twarzy zastyga przerażenie. Odwróciła się, choć wiedziała, że nie powinna, że lepiej byłoby, gdyby tego nie robiła.
A potem stało się mnóstwo rzeczy, które jednocześnie działy się z nią, w niej i obok niej.
Wilkołak skoczył do przodu, stając na rozświetlonym srebrzystym blaskiem polu. Pomyślała, że był naprawdę wielki, że jego chrapliwy oddech przeganiał deszcz, że żółte oczy wyglądały tak, jakby toczył w środku wewnętrzną walkę o panowanie nad własnym życiem. Później zamachnął się łapą i z impetem uderzył Magiego, a ona przestała myśleć cokolwiek. Jego ruchy były szybsze niż ludzkie, gwałtowne, dzikie, pozbawione tak normalnego dla człowieka momentu zawahania. Trwało to krócej niż mrugnięcie. Twarz mężczyzny zastygła w niemym szoku, ciało oderwało się od ziemi, przelatując kilka metrów dalej i niczym szmaciana lalka upadło na omszały głaz. Niebieski płaszcz przeciwdeszczowy przerwał się w pół. Zawirował w powietrzu niesiony chłodnym wiatrem, po czym zahaczył o jedno z najwyższych drzew. Agatha rzuciła się do ucieczki, a jasnowłosa kobieta zamarła w miejscu, wydając z siebie krzyk. Najgłośniejszy, najbardziej zrozpaczony i przeszywający krzyk, jaki Lily w życiu słyszała. Stała tak, oświetlona jedynie blaskiem księżyca, a jej głos robił się wciąż i wciąż silniejszy. Wilkołak zawył ponownie, trząchając wściekle łbem, lecz nim zdążył wykonać kolejny skok, Hugo walnął w niego Drętwotą. Nie zamarł, nie upadł bez ruchu na trawę, ale zakołysał się w miejscu, sprawiając wrażenie nieco ogłuszonego.
— Zabierz ją stąd! — krzyknęła, pchając Hugona w stronę blondynki.
— Zwariowałaś?! Nie zostawię cię... — żachnął się, podchodząc z powrotem bliżej Lily.
Oczy miał wielkie, a minę zaciętą, jednak nie zamierzała dać mu dokończyć myśli. Gdyby to zrobiła, naszłyby ją wątpliwości, silne, palące od środka i samolubne. Bo przecież wcale nie chciała zostawać tu sama, bała się potwornie i nawet nie panowała nad własnymi ruchami. Mogła wsiąść na miotłę razem z kuzynem, licząc, że Magi, Agatha i blondynka jakimś cudem przeżyją. Mogła tłumaczyć się tym, że przecież każdy jest odpowiedzialny za własny los, tylko że ona nigdy nie była taką osobą i nigdy przenigdy nie chciała się nią stać.
Hugo złapał ją za ramiona. Mokry sweter znów przylgnął do jej skóry. Pokręciła prędko głową.
— Zabierz ją, na litość, przecież z nimi nie damy sobie rady! — zawołała najbardziej przekonująco, jak tylko umiała.
Wilkołak, którego cały czas obserwowała kątem oka, zaczął powoli człapać do przodu, kręcąc wściekle łbem. Nie trzeba było być geniuszem, by domyślić się, że lada moment dojdzie do siebie jeszcze bardziej wściekły niż poprzednio.
Hugo też musiał go widzieć, bo ręce powoli opuścił wzdłuż tułowia, oczy wbił w jej twarz i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale ponownie nie dała mu dojść do słowa.
— Ten wrzask go prowokuje. Ja jej nie utrzymam, błagam cię... Wezwij pomoc...
Nie mieli czasu ani na kłótnie, ani na pogaduszki, ani na obmyślanie strategii. Decyzje musieli podejmować natychmiastowo, co przynajmniej uniemożliwiało rozwodzenie się w myślach nad własnym, marnym losem. Słowo się rzekło i nie było odwrotu.
— Zaraz wrócę. Słyszysz? Zaraz będę z powrotem... — odparł w końcu, a jego głos zabrzmiał potwornie pusto.
Kiwnęła głową, a on zacisnął pięści i rzucając jej ostatnie spojrzenie, z tych spojrzeń, które wyrażają o stokroć więcej niż jakiekolwiek słowa, ruszył pędem w stronę blondynki. Obezwładniwszy kobietę zaklęciem, wsadził ją na miotłę, po czym pomknął w stronę zamku, niknąc w ciemności nocy.
Została sama. Słyszała własny niespokojny oddech, czuła drżenie dłoni, którego nie była w stanie opanować oraz rosnącą gdzieś w środku panikę. A przecież nie mogła panikować. Nawet nie liczyła na to, że uda jej się na stałe unieszkodliwić Wilkołaka, zwłaszcza jeśli jej przypuszczenia były prawdziwe, a pod postacią wilka krył się tak naprawdę Edmur. Przecież nie mogła go skrzywdzić... Musiała jedynie przetrwać i ochronić tych, którzy sami ochronić się nie byli w stanie.
Musiała wziąć się w garść.
— Immobulus — szepnęła, machając różdżką w kierunku bestii.
Zwierzęca łapa zawisła w powietrzu, bardzo powoli kierując się w dół. Każdy kolejny ruch wyglądał tak, jakby umieszczono go w bardzo gęstym płynie.
Przedarła się przez wysokie trawy i krzaki do Magiego, potykając się po drodze dwa razy. Miała obtarte nogi, zdartą skórę na dłoniach i kostkach, ale strach i adrenalina nie dopuszczały do jej świadomości uczucia bólu.
Mężczyzna leżał bez ruchu w tym samym miejscu, w którym opadł odrzucony siłą Edmura. Z głowy ciekła mu krew, barwiąc na czerwono wielki, szary głaz.
— Oddycha, ale ledwo... — wychlipała Agatha, która najwyraźniej nie potrafiła dbać wyłącznie o własną skórę i zamiast uciekać dalej, poza horyzont, poza zasięg ich wzroku, klęczała teraz obok Magiego, zalewając się łzami.
Lily potrząsnęła mężczyzną, uderzyła go w twarz, po czym znów nim potrząsnęła. Na marne. Jego klatka piersiowa unosiła się prawie niezauważalnie, tył głowy był rozcięty, a okropna rana krwawiła obficie.
— Co tu się dzieje? Co to za potwór?! — zapiszczała Agatha, trzymając kurczowo Magiego za rękaw czarnej koszulki. Pięść zacisnęła tak mocno, że aż zbielały jej knykcie.
Ruchy Edmura znów przybierały na sile, wracając powoli do normalnej prędkości. Lily nie miała zamiaru ryzykować. Wyciągnęła różdżkę i machnęła nią tuż przed nosem okularnicy, poprawiając tym samym zaklęcie spowalniające.
— Wilkołak — mruknęła, nie siląc się już na sekrety. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli wyjdą z tego cało, cała trójka mugoli zostanie potraktowana profesjonalnym Obliviate. Teraz potrzebowała wsparcia i racjonalnego myślenia. — Trzeba zabrać stąd Magiego...
Ściągnęła z szyi zieloną apaszkę, po czym cicho, acz stanowczo szepnęła: „Ferula", które stanowiło jedynie zaklęcie leczące, jakie znała. Na szczęście zadziałało, bo wokół głowy mężczyzny powstał prowizoryczny, ale szczelny opatrunek. Kolejnym krokiem, jaki powinna przedsięwziąć, było przetransportowanie go w bezpieczne miejsce za pomocą magi, z tym tylko, że została tu jedyną osobą posługującą się czarami, a ruchy Wilkołaka znów zaczęły przyspieszać. Miała nieodparte wrażenie, że tym razem Immobulus działało krócej. Rzuciła je po raz kolejny, potęgując spowolnienie Drętwotą, ale Edmur jedynie się zachwiał.
Przeklęła siarczyście, łapiąc Magiego pod ramię i zostawiając różdżkę w pogotowiu. Agatha uniosła go z drugiej strony, lecz wciąż miały zbyt mało siły, by utrzymać go w pozycji pionowej. Przesuwały się więc tyłem, ciągnąc bezwładne ciało po trawie i błocie, torując własnymi plecami drogę przez gęste trawy i kwitnące krzewy. I choć wkładały w to całą swoją energię, wciąż były za wolne, buty ślizgały im się na mokrej ziemi, a mięśnie zaczynały buntować.
Lily co chwilę rzucała zaklęcia, ale z każdym kolejnym wypowiedzianym czarem, jego działanie zdawało się słabsze i krótsze, zupełnie tak, jakby Edmur samoistnie się na nie uodparniał. Nadzieja, która jeszcze kilka minut temu napędzała ją do działania, zaczynała powoli gasnąć, ustępując miejsca powalającej bezsilności oraz towarzyszącej jej bezradności.
— Czemu to nie działa?! Przecież działało! — krzyknęła Agatha.
Twarz miała czerwoną od wysiłku i łez, które mimowolnie spływały z ciemnych oczu, oddech nierówny, przez narastające zmęczenie wręcz łapczywy, a jej głos wyrażał czystą panikę i idealnie odzwierciedlał to, jak czuła się Lily.
— Nie mam pojęcia! — wrzasnęła, próbując przyspieszyć kroku, próbując uciec jak najdalej, zachować bezpieczny dystans.
Niestety, najzwyczajniej w świecie nie była w stanie. Ciało Magiego ciążyło jej na ramieniu, ciągnąc ją w dół, piach i gałęzie raniły skórę raz po raz, przynosząc za sobą potworne pieczenie, stopy rozjeżdżały się na błocie, szarpiąc mięśniami. Nieważne jak wielkie były jej chęci, osiągnęła swój fizyczny limit.
Po raz kolejny machnęła różdżką, jednak dystans pomiędzy nimi a wilkołakiem zmniejszał się nieubłaganie. Poczuła wilgoć na twarzy, choć deszcz przestał padać dobre kilkanaście minut temu. Nawet nie wiedziała, w którym momencie zaczęła płakać. Chciała odnaleźć rozwiązanie, jakiś pomysł, który do tej pory nie wyklarował się w zakamarkach jej pamięci, lecz mózg odmawiał współpracy, tonąc w chaosie pourywanych, niepełnych myśli.
Agatha podniosła z ziemi niewielki kamień, szlochając głośno, cisnęła nim z całych sił przed siebie. Przedmiot trafił Edmura w głowę, wywołując kolejne wycie, a umysł Lily nagle kurczowo zawiesił się na jednym słowie. Kamień.
Wzięła głęboki oddech, zaciskając palce mocniej na różdżce. Krzyknęła: „Impedimenta" i nim wilkołak zdążył się otrząsnąć, skierowała dłoń w stronę jednego z leżących na łące głazów, identycznego z tym, o który rozbił się Magi. Szepnęła: „Wingardium Leviosa", szybkim ruchem przeniosła go nad ciało Edmura, po czym opuściła z hukiem.
Bestia zachwiała się na dwóch łapach i z dzikim rykiem opadła na ziemię. Potrząsnęła głową, unosząc się powoli do pionu, ale Lily nie miała zamiaru pozwolić jej wstać.
Przeniosła kolejny kamień, uderzając tym razem w brzuch napastnika, potem kolejny i jeszcze jeden, przygniatając jego nogi. Wił się i ryczał, a ona czuła bijący od niego ból, przeszywające cierpienie, które paliło jej serce. Ręka zaczęła jej drżeć.
— Edmur, błagam, przestań! Wiem, że gdzieś tam jesteś! Opamiętaj się! — krzyknęła, krztusząc się własnymi łzami.
Obrócił łeb, wbijając w nią żółte ślepia. Ślepia przepełnione czystą wściekłością.
Kaszlnęła, ocierając rękawem mokrą twarz, po czym powstrzymawszy rzucające nią spazmy, przeniosła ostatnie z leżących nieopodal głazów na jego przednie łapy.
Wyglądał strasznie. To, co zrobiła, wyglądało strasznie. Poruszał się dziwnie, wyjąc z bólu, cały zgnieciony ciężkimi kamieniami. Wciąż walczył, chociaż logicznie rzecz biorąc, nie powinien nawet drgnąć.
W tym momencie Lily brzydziła się sobą, brzydziła się swoimi myślami i tym, co zrobiła. A najbardziej przerażało ją to, że on wciąż nie stracił przytomności. Nie miała sił na nic więcej. Czuła drżenie Agathy, niekończący się potok łez na własnych policzkach, widziała odgarniającego głazy Edmura z nienaturalnie powyginanymi kończynami.
A potem ujrzała, jak opada z powrotem, wciąż prawie w całości przykryty kamieniami. Ktoś zza jej pleców rzucał szereg zaklęć. Jasny promień Conjunctivitis przeleciał tuż obok jej ucha, trafiając wprost w głowę wilkołaka.
Obróciła się zdezorientowana.
Po dzikiej łące biegł chłopak, w ręku trzymał miotłę, ale już z daleka mogła rozpoznać, że to nie Hugo. Był wyższy, poruszał się w zupełnie inny sposób, a jego głowę przyozdabiały włosy tak jasne, że odbijały się na tle nocnego nieba. Ubranie miał przemoczone, policzki zaróżowione ze zmęczenia, a ona pomyślała, że wygląda jak anioł. Że wtedy w ich celi wcale się nie pomyliła, że właściwie to nim jest, bo przecież jak inaczej określić te przypadki, te złe chwile, gdy jej własnym aniołem stróżem staje się piętnastoletni, nieco małomówny chłopiec...? Nie wiedziała jakim cudem się tu znalazł ani co tu robi. Wiedziała natomiast, że był tuż obok i w tej chwili jedynie to się liczyło.
Scorpius przystanął nad nią, łapiąc oddech. Zlustrował wzrokiem przygniecionego głazami Edmura, zapłakaną Agathę oraz nieprzytomnego Magiego. W jego oczach błysnęło tysiąc pytań, ale nie wypowiedział żadnego z nich.
— Markus z Milą powinni się tu zjawić lada moment — powiedział, podając jej rękę. — Jesteś cała?
Kiwnęła głową, podnosząc się z ziemi. Przez chwilę stała bez ruchu, czując jedynie jego dłoń, oplatającą palcami tę jej, widząc własne odbicie w szarych przepełnionych emocjami tęczówkach, słysząc milion słów, które mogłyby paść, gdyby miała w sobie więcej odwagi.
Na ziemię sprowadził ją głośny oddech Agathy. Zdała sobie sprawę, że gdy tylko pojawi się tu Markus, a okularnica i Magi zostaną przetransportowani do zamku, ktoś wyczyści im pamięć. Tym samym ona straci jedyną możliwość porozmawiania z nimi w cztery oczy. Straci jedyną możliwość na dowiedzenie się prawdy, a wszystko, przez co dziś przeszła, pójdzie na marne.
— Agatho, musisz mi powiedzieć, kto przekazał wam informacje o szkole. — Pochyliła się nad dziewczyną, potrząsając jej ramionami. — Rozumiesz? MUSISZ mi powiedzieć! — powtórzyła, bo oczy okularnicy wydawały się wyjątkowo mętne i puste.
Ponownie potrząsnęła jej ciałem, tym razem nieco silniej.
— Nie wiem... — jęknęła, przenosząc wzrok na Lily. Zarówno w jej spojrzeniu, jak i w głosie nie było cienia fałszu. — Informator spotykał się tylko z Magim... tylko z nim... nic nam nie mówił...
Pociągnęła nosem, przecierając twarz rękawem.
Lily miała ochotę wrzeszczeć, płakać, ryczeć i tupać nogami. Chciała zrobić cokolwiek nim to, co kłębiło się w jej głowie - wszystkie wspomnienia dzisiejszego wieczora, jej idiotyczne decyzje, durny upór, leżący bez ruchu Magi, chlipiąca cicho Agatha i połamany Edmur - sprawią, że zwariuje do reszty.
Jednak krzyk, który rozległ się sekundę później, nie należał do niej. Nie należał do niej, choć zawierał w sobie jej imię, a potem rzucane szybko zaklęcie tarczy. Nim zdążyła się odwrócić, poczuła oplatające ją ramiona, zapach bergamoty i piżma, który tak bardzo kochała, a zaraz potem mocne szarpnięcie.
Nie wiedziała, w którym momencie znalazła się z powrotem na kolanach, grzęznąc w błocie. Agatha zaczęła zanosić się histerycznym płaczem, który kazał jej podnieść głowę. Cichy głos pochodzący z wnętrza błagał, by tego nie robiła. Błagał, by zamknęła oczy, zamknęła myśli i serce. Z tym tylko, że nie potrafiła tego zrobić.
Odwróciła się, patrząc wprost na wygrzebującego się spod kamieni wilkołaka. Patrzyła jak odrzucał głazy, stając powoli na tylnych łapach, jak zaciskał wielkie dłonie zakończone szponami. A potem spojrzała w bok i zrobiło jej się słabo.
Na mokrej trawie leżał Scorpius, wysokie źdźbła przysłaniały jego twarz, jednak bez problemu mogła dostrzec olbrzymi kamień przygniatający jego brzuch. Jeden z tych, którymi kilka minut wcześniej próbowała unieszkodliwić Edmura.
Kiedyś myślała, że opowieści o tym, jak to czas zwalnia w nagłych, przerażających sytuacjach to bzdura. Myślała, że czas to czas - coś, nad czym ludzki mózg nie może zapanować. A jednak wszystko co działo się później, odbierała zupełnie tak, jakby stała obok, oglądając świat w zwolnionym tempie.
Podczołgała się na kolanach do Scorpiusa, zaklęciem przeniosła dalej miażdżący go głaz, po czym drżącymi dłońmi dotknęła jego twarzy.
Spojrzał prosto w jej oczy, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale jedynie zakrztusił się krwią.
— Nic nie mów, tylko patrz na mnie. Nie waż się odpływać — powiedziała, a słowa ledwo przeszły przez zaciśnięte gardło.
Łzy skapywały coraz gęściej i gęściej wprost z jej rzęs na jego policzki.
Odszukał swoją dłonią jej dłoń. Zacisnęła ją, zamykając w tym jednym uścisku wszystkie swoje uczucia.
Kilka metrów dalej duży, brązowy chart krążył dokoła Edmura, warcząc zajadle. Zgrabnie unikał kolejnych uderzeń, nie pozwalając mu przedostać się poza wyznaczony obszar. Z lasu wybiegł młody mężczyzna z różdżką w ręku. Machnął nią, a powiewające na drzewach liście oderwały się od gałęzi, tworząc zaklęty łańcuch oplatający ciało wilkołaka.
Ale Lily była obok tego wszystkiego. Pragnęła, aby istniała inna rzeczywistość z inną Lily, która nigdy nie zgodziła się odszukiwać zaginionego aparatu Evy. Aby istniał inny Edmur, który nie wyjechał na wakacje do Manchesteru i nigdy nie został zarażony likantropią. Aby istniał inny Scorpius, który nigdy nie poznał Lily Potter...
Aż zobaczyła, jak gaśnie blask w jego oczach i wszystko wróciło. Płacz, wycie, wiatr, wilgoć, ból, zmęczenie, strach i ta okropna, najgorsza z możliwych rzeczywistość.
— Mila! — krzyknęła jedyne, co przychodziło jej do głowy, jedyne imię, które wyodrębnił pogrążony w panicznej rozpaczy mózg. — Mila! Mila! — powtarzała jak opętana, coraz głośniej i głośniej.
Smukły chart rzucił się pędem w jej kierunku, zostawiając za sobą ciskającego zaklęcia Markusa, po czym zamienił się w potarganą, rozedrganą dziewczynę.
— Błagam, zrób coś, on umiera... — powiedziała Lily. Musiała to powiedzieć, musiała to wyrzucić z siebie, nim ta jedna myśl weżre się do końca w jej wnętrze.
Mila odsunęła ją zdecydowanym ruchem, wyjmując różdżkę z kieszeni płaszcza. Rozłożyła dłonie nad brzuchem i klatką piersiową Scorpiusa, po czym z niesamowitym spokojem zaczęła wypowiadać kolejne zaklęcia.
— Anapneo, Enervate, Vulnera sanentur... — zawiesiła głos, kątem oka zerkając w bok. — Sama nie dam rady...— jęknęła, przeklinając głośno. — Markus! Potrzebuję cię tutaj!
Uzdrowiciel zawahał się tylko przez moment. Przeniósł wzrok z wijącego się w pętach, gotowego do ucieczki Edmura na swoich podopiecznych i szepcząc pod nosem jakąś skomplikowaną inkantację czarów leczących, ruszył w ich stronę.
Lily widziała przerażenie na jego twarzy, rozpacz w oczach Mili, słyszała dochodzące z oddali wołanie Hugona, tupot stóp, jakieś słowa wypowiadane przez Agathę, lecz nie była w stanie ich rozpoznać.
Jedyne czego była pewna to tego, że palce Scorpiusa puściły jej dłoń, opadając bezwładnie na ziemię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top