2.18. Intuicja

— O czym myślisz? Bo na pewno nie o przemianie...

Ostry, wysoki głos Mili skutecznie sprowadził go na ziemię. Doskonale zdawał sobie sprawę, że dumając o niebieskich migdałach, a tym samym ani razu nie wykonując przemiany na dłużej niż dziesięć sekund, doprowadzał ją na granice cierpliwości. Problem w tym, że dziś wyjątkowo nie mógł się skupić. Nie potrafił wyczyścić myśli ani ogarnąć własnej wyobraźni, chociaż przecież JEJ tutaj nie było. A może właśnie dlatego. Może przyzwyczaił się do jej obecności, bardziej niż myślał... Albo chodziło o coś zupełnie innego i wszystko razem jednocześnie.

Poczuł jak srebrny medalik, który zawsze skrupulatnie ukrywał pod koszulką, pulsuje miarowo. Otaczająca go cisza, którą kiedyś tak bardzo uwielbiał, nagle zaczęła go drażnić. Nagle zapragnął, aby przerwał ją radosny śmiech Lily Potter, jej niekontrolowane westchnięcie, gdy skupiona na książce nie mogła czegoś zrozumieć, albo stukot jej palców uderzających o blat ławki, kiedy zupełnie oderwana od rzeczywistości analizowała w myślach przeczytany tekst. Drażnił go zapach sali pozbawiony kwiatowej nuty jej szamponu do włosów i drażnił brak spojrzenia, które wlepiała w niego zawsze, gdy myślała, że nie patrzy. Drażniło go to, że nie wiedział, dlaczego zrezygnowała z dzisiejszych zajęć i co teraz robi. Ale najbardziej drażniło go, że nie mógł przestać o tym wszystkim myśleć.

Mila zacisnęła usta i zmrużyła oczy. Gdyby samo spojrzenie mogło zabijać, już teraz padłby trupem na drewnianą podłogę sali od zaklęć. Zamiast mordowania wzrokiem, potrafiła jednak zamęczać ludzi irytującymi pytaniami, a Scorpius sam nie wiedział, która z opcji była gorsza.

Teraz również zamierzała wykorzystać przeciwko niemu moc frustrujących pytań, bo skrzyżowała ręce na piersi i podeszła bliżej, otwierając usta, zanim zdążył odpowiedzieć cokolwiek na te już zadane.

Przymrużyła powieki jeszcze bardziej i uderzyła palcem wskazującym w jego klatkę piersiową.

— Albo może raczej powinnam powiedzieć - o kim?

Przewrócił oczami, prychając ostentacyjnie, ale Mila nie zamierzała dać za wygraną.

— Masz szczęście, że trochę cię znam i wiem, że to prychanie to idiotyczny mechanizm obronny, a nie zwykła bezczelność. Może byś wziął się w garść i w końcu jej powiedział?

Poczuł, jak jego prawa brew momentalnie powędrowała do góry, a na końcu języka zatrzymało się niewypowiedziane: „co i komu?". Zazwyczaj nie panował nad tym odruchem, tak jak nad wieloma innymi, które przyswoił jako mały chłopiec, by nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. By sprawiać wrażenie takiego, któremu żadnych pytań nie warto nawet zadawać. Kogoś, z kim rozmowa nie sprawiałaby ani krzty przyjemności.

Nie lubił ich, choć dobrze wiedział, że stały się integralną częścią jego osoby. Przypominały mu o czasach, kiedy siedział godzinami w domu sam jak palec, patrząc przez okno na bawiące się dzieci, pozbawiony szans, by kiedykolwiek do nich dołączyć. Według rodziców był zbyt słaby, zbyt wrażliwy, no i nosił nazwisko, na którego dźwięk krzywili się prawie wszyscy czarodzieje. Tak przynajmniej mu mówili, choć w rzeczywistości był jedynie zły i potwornie samotny.

Zapewne skończyłby jako zupełny odludek, gdyby nie to, że państwo Zabini utrzymywali ciepłe stosunki z jego rodziną, a ich syn, Tom, okazał się tak ekstrawertyczną i upartą osobą, że najpierw przełamał nieprzystępny sposób bycia Scorpiusa, a potem pomógł mu zaaklimatyzować się w Hogwarcie. Do tego robił piorunujące wrażenie na płci przeciwnej, co również miało swoje plusy, bo najzwyczajniej w świecie nikt nie chciał robić sobie wroga z przyjaciela najpopularniejszego chłopca w szkole.

Tak naprawdę poznanie Toma Zabiniego było jedną z trzech najlepszych rzeczy, jakie przytrafiły się Scorpiusowi w życiu, choć oczywiście nigdy nie przyznałby tego na głos. Drugą było spotkanie pewnej rudowłosej dziewczynki na łące nieopodal Grimmuld Place, które dało mu siłę, nadzieję i chęć do życia, a trzecią cotygodniowe lekcje z Milą Brunchet, i bynajmniej nie chodziło tu o animagię. W którymś momencie po prostu zrozumiał, że starsza, nieco zadufana w sobie i klnąca jak szewc Krukonka nie jest już tylko starszą, nieco zadufaną w sobie i klnącą jak szewc Krukonką, a jego jedynym, obok Toma, przyjacielem. Pewność siebie dziewczyny i jej absolutne nieprzejmowanie się zdaniem czyimkolwiek innym niż własnym, było dla niego czymś zupełnie nowym, niespotykanym i niesamowitym. Po raz pierwszy w życiu nie zastanawiał się, czy ktoś rozmawia z nim ze względu na relacje z Tomem albo nazwisko. U Mili wszystko działało na znacznie prostszych zasadach - jeśli milczała, ciskając z oczu piorunami, to zazwyczaj dlatego, że wkurzył ją swoim zachowaniem. Liczyła się tylko i wyłącznie ich relacja i chociaż Scorpius nie miał żadnego rodzeństwa, to gdyby mógł wybierać, chciałby starszą siostrę dokładnie taką jak Mila Brunchet.

Dlatego doszedł do wniosku, że udawanie idioty nie tylko nie miało żadnego sensu, ale przede wszystkim było po prostu nie fair, nie fair wobec niej.

Przełknął razem ze śliną zawieszone wcześniej, niewypowiedziane pytanie, wsadził ręce do kieszeni, spuszczając nieco głowę, po czym westchnął głośno.

— Nie wezmę i nie powiem, Mila. Przecież to Potter... to się nie uda, nie ma sensu, nieważne jak bardzo bym pragnął... — urwał w pół zdania, bo każde słowo paliło go w gardło. Mówienie o tym było jeszcze gorsze niż myślenie, a jeszcze kilka minut temu zdawało mu się, że nic gorszego być nie może.

Mila zacisnęła usta w wąską kreskę, po raz kolejny piorunując go wzrokiem. Z korytarza dobiegały coraz głośniejsze tupoty, coraz liczniejszych par stóp. Niebo za oknem pociemniało, a pojedyncze grube krople bębniły o parapet. Nawet nie zauważyli, w którym momencie zaczęło padać.

— Dla mnie to brzmi jak marna wymówka — syknęła. — Przestań wmawiać sobie, że twoje nazwisko jest ważniejsze od tego, kim jesteś. Są ludzie, których ono w ogóle nie obchodzi!

Scorpius uśmiechnął się blado. Wiedział, że pewnie miała rację, pewnie jego obsesja na punkcie własnego pochodzenia była mocno przesadzona. Tylko że ciężko wyrzucić ze świadomości coś, co z uporem wpajano w nią od maleńkości...

— To nie jest takie łatwe... — zaczął, ale Mila weszła mu w słowo. Przeklęła głośno, wyglądając już na porządnie poddenerwowaną.

— Wiesz, co nie jest łatwe? Nie jest łatwe, gdy osoba, którą kochasz, męczy się od miesięcy z dziwną chorobą i nawet nie chce z tobą o tym porozmawiać. Nie jest łatwe, gdy nie masz bladego pojęcia jak jej pomóc i czujesz powalającą bezsilność. Nie jest łatwe, kiedy możesz jedynie stać i patrzeć jak cierpi. Powiedzenie osobie, która za tobą szaleje, że ty również szalejesz za nią, jest diabelnie łatwe.

Przerwała na moment, robiąc głęboki wdech. Z każdą sekundą jej palec coraz mocniej wbijał się w jego klatkę piersiową.

— W końcu ktoś zgarnie ci ją sprzed nosa, a uwierz mi, jestem pewna, że będzie wielu chętnych. Wtedy wspomnisz sobie moje słowa i na Merlina, cieszę się, że nie będzie mnie już w Hogwarcie i nie będę musiała oglądać twojej zrozpaczonej mordy. A teraz wybacz, skoro nie masz zamiaru się uczyć, idę poszukać Edmura.

Zrobiła krok w tył, otrzepała śnieżnobiałą bluzkę, która była warta tyle, ile pełna garderoba niejednego ucznia, po czym obróciła się na pięcie i wyszła z sali, zostawiając go samego z czarnymi myślami i pulsującym coraz mocniej medalikiem.

*

Dormitorium chłopców z czwartego roku było zupełnie puste. Tom nie wrócił jeszcze z randki z Helen, a Michael siedział zapewne w Wielkiej Sali, rozmawiając ze znajomymi z Hufflepuffu. Scorpius przyjął ten stan rzeczy z nieskrywaną ulgą. Nie miał ochoty na pogawędki, gry ani spotkania towarzyskie. W tym momencie jedyne czego pragnął, to być sam. Odkąd rozstał się z Milą w sali do zaklęć, czuł rosnący, przeszywający serce strach oraz złość na samego siebie.

Opadł na wielkie łózko przykryte grubą, ciemnozieloną kapą. Materac ugiął się, by wyskoczyć po chwili do góry, niczym trampolina. Drgał jeszcze przez moment, aż w końcu zatrzymał się w bezruchu, podobnie jak leżący na nim właściciel. Krople deszczu z coraz większą mocą zacinały o przysłonięte szaro-czarnymi zasłonami szyby, wystukując przyjemny dla ucha, uspokajający rytm.

Czasami miał takie dni, że godzinami mógł nie robić nic, tylko leżeć i myśleć. A myślał o wielu rzeczach. O rodzinie i o tym, że nigdy nie będzie takim ojcem jak jego ojciec, o paplaninie Toma na temat mięśni i dziewczyn, która o dziwo nigdy go nie denerwowała i o książkach, które ostatnio przeczytał, a czytał wiele. Myślał lekcjach, do których powinien bardziej się przykładać, aby robić w przyszłości coś, co chciałby robić. O quidditchu, który był jego pasją, choć brakowało mu wrodzonego talentu na miarę chociażby Jamesa Pottera i o frustracji, która dopadała go, gdy każdą wolą chwilę spędzał na ćwiczeniu swojej techniki, a na meczach i tak rozbijał się o wielką ścianę zwaną geniuszem. Myślał o wakacjach i o ciążących na nim codziennych obowiązkach, a ostatnio najczęściej myślał o Lily.

Zdążył już przywyknąć, że to jej upstrzona piegami twarz była ostatnim, co oczyma wyobraźni widział przed snem, a jej radosny uśmiech witał go w myślach jako pierwszy po przebudzeniu. I czuł się z tym jednocześnie potwornie beznadziejnie i szalenie dobrze. Czasami wspominał po prostu ich pierwsze spotkanie, rozmowy, wspólne święta, próbował przywołać z pamięci jej zapach, śmiech, zdenerwowany głos oraz ciepły dotyk. Czasami wyobrażał sobie mało realne, bardzo prywatne rzeczy, od których robiło mu się szalenie gorąco, a były to wyobrażenia, które zupełnie wymykały się spod wszelkiej kontroli jego umysłu.

Teraz też o niej myślał, z tym że nie czuł tego zwyczajowego, idiotycznego, niczym nieuzasadnionego szczęścia a rosnący z każdą chwilą niepokój. Normalnie wziąłby to za konsekwencję ich rozmowy na korytarzu i dziwnych zdjęć, które mu wtedy pokazała, ale srebrny wisiorek coraz silniej pulsujący na jego piersi, nie pozostawiał złudzeń, że chodzi o coś więcej.

Ów wisiorek nie był bowiem zwykłym elementem biżuterii, a magicznym przedmiotem znanym pod nazwą Półksiężyca Intuicji, prezentem od Teodora Switcha, który pozwolił im za darmo skorzystać ze swojego sklepu w zeszłe wakacje. Scorpius sam nie wiedział, czemu zdecydował się wybrać akurat tę spośród dziesiątek innych rzeczy. Może dlatego, że estetycznie wyglądał - cały srebrny, w kształcie cieniutkiego, dopełniającego się księżyca, może dlatego, że bez problemu można go było trzymać przez cały czas przy sobie, a może dlatego, że gdzieś w środku bardzo chciał mieć możliwość zapobiegania zdarzeniom takim jak te, które spotkały jego, Lily, Katrin, Emilly i resztę w zeszłym roku. Bo chociaż wisiorek sam w sobie nie pozwalał na przewidywanie przyszłości, to pozwalał, bardzo ogólnie, wyczuwać pewne rzeczy dotyczące osoby, o której wystarczająco mocno się myślało. A w tym momencie jedyne co wyczuwał Scorpius, to zbliżające się zagrożenie. Zaczęło się już po południu, lecz było na tyle słabe, że pozwolił sobie zupełnie je zignorować. Teraz żałował tego okrutnie, ponieważ z każdą chwilą był coraz bardziej pewny, że to nie przypadek, a prawdziwa moc Półksiężyca.

Otworzył oczy, patrząc na zawieszony nad nim, zielony baldachim. Nie miał żadnych konkretów. Nie wiedział, co miało zagrażać Lily, ani dlaczego. Nie był nawet w stanie powiedzieć, gdzie w tym momencie znajdowała się dziewczyna, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że nie przyszła na kolację. Nie widział jej właściwie od południa, mimo że dotychczas nie opuszczała lekcji prowadzonych przez Milę.

Medalion zaczął drżeć, wlewając okropny niepokój do jego serca.

Zerwał się z łóżka, jednym szybkim ruchem łapiąc leżącą na krześle bluzę. Tylko jedna osoba wiedziała co robić, nawet w sytuacjach z pozoru beznadziejnych. A już zwłaszcza w takich, w których emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem. Nienawidził jego spokojnego, moralizatorskiego głosu, ani głupawego uśmieszku, ale nie miał wielkiego wyboru.

Zatrzasnął za sobą drzwi i ruszył pędem w stronę schodów.

Wpadł na nią już na czwartym piętrze, praktycznie przed samymi drzwiami starego gabinetu profesor Vector. Był zbyt zamyślony i zbyt skupiony na pulsującym medalionie, aby rozglądać się na boki, więc prawdopodobnie wina w stu procentach leżała po jego stronie. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że specjalnie wykorzystała tę chwilę nieuwagi, aby ją dostrzegł.

Jasne włosy miała związane w cienki warkocz, a wielkie niebieskie oczy utkwiła prosto w jego oczach. Zawsze patrzyła na niego w ten sam sposób - szalenie intensywnie, jakby czegoś od niego oczekiwała, a potem jednocześnie bała się i miała nadzieję to usłyszeć. Nie lubił tego spojrzenia, było w nim coś męczącego, coś, przez co potem źle się czuł - może dlatego, że nie mógł na nie odpowiedzieć.

— Scorpius... Przepraszam... Nie zauważyłam — wydukała, zakładając za ucho wysunięty z warkocza kosmyk jasnych włosów.

— Nie ma sprawy — rzucił prędko w odpowiedzi, próbując ją wyminąć, ale zrobiła krok w tył i zagrodziła mu drogę.

— Czemu taki zamyślony? Stało się coś? Możesz ze mną o tym pogadać, jeśli chcesz...

Na początku uważał, że jej zauroczenie jego osobą było całkiem miłe, głównie dlatego, że przyjemnie łechtało ego oraz nie niosło za sobą niczego złego. Teraz zaczęło go najzwyczajniej w świecie denerwować. Nie był gnojem i nie miał zamiaru bawić się czyimś sercem dla rozrywki, dlatego praktycznie od razu powiedział Katrin, że nie odwzajemnia jej uczuć i raczej nie ma szansy, by kiedykolwiek zaczął. Ona jednak nie tylko nie przestała go zagadywać, ale zaczęła inscenizować pseudo-przypadkowe spotkania w najróżniejszych miejscach, najwyraźniej nie mając zamiaru dać za wygraną, choć nie widział w tym już grama waleczności, a zwykły brak wyczucia, kiedy należy przestać.

Przez kilka miesięcy próbował być delikatny i uprzejmy w obchodzeniu się z jej osobą, ale teraz nie miał na to ani siły, ani nastroju. Jedyne co czuł wobec niej to obojętność i zdegustowanie jej nachalnością.

Skrzywił się lekko, zdecydowanym ruchem złapał ją za ramię i odsunął w bok, odsłaniając drzwi do gabinetu.

— Nie mam czasu ani chęci, aby z tobą rozmawiać — stwierdził dobitnie, nawet na nią nie patrząc. Nie zrobił tego celowo, nie chciał być niemiły, po prostu szkoda mu było tracić cenne sekundy, zwłaszcza teraz, gdy medalion wariował na samą myśl o Lily, a wraz z nim jego serce.

Katrin na nowo otworzyła usta, ale nie miał zamiaru jej słuchać. Nie odwróciwszy się już więcej, wszedł do znajdującego się przed nim pomieszczenia i zatrzasnął drzwi.

*

Markus milczał już od dobrych kilkunastu sekund, co doprowadzało Scorpiusa do szewskiej pasji. Zresztą nie tylko teraz. Nienawidził przeciągającej się ciszy, która zdawała się wysysać tlen z pełnego wirujących globusów gabinetu. Ciszy niemającej nic wspólnego z komfortowym odpoczynkiem z najbliższymi osobami, a takiej, która zmuszała do mówienia kolejnych słów, a potem kolejnych i kolejnych, aż nie wypluło się wszystkiego, łącznie z tym co nigdy nie powinno wyjść poza obręb myśli. Nie znał nikogo, kto umiał w tak wyrafinowany sposób używać ciszy, tworząc z niej zabójczą broń.

Ale tym razem było inaczej. Tym razem Markus myślał, analizował najlepsze możliwe opcje i układał sobie w głowie wszystko, co od niego usłyszał. A usłyszał niewiele ponad to, że Lily Potter nie zjawiła się w Wielkiej Sali od obiadu, a magiczny Półksiężyc Intuicji Scorpiusa wariował, dając znać, że dziewczynie grozi niebezpieczeństwo.

Nic na podstawie czego można było wywnioskować cokolwiek. Nic na podstawie czego można byłoby opracować plan. Po prostu nic.

Spojrzał w kierunku okna. Blada łuna księżyca rozświetlała ciemny granat nieba. Była pełnia, choć przez przemykające po niebie deszczowe chmury nie tak okazała, jak w ciepłe letnie noce, gdy ze szkolnych okien można bez problemu podziwiać całe rozgwieżdżone sklepienie. Ta dzisiejsza wydawała się zbyt ciemna, zbyt groźna. Było w niej coś równie niepokojącego, co w milczeniu Markusa i przedłużającej się ciszy.

Starał się utrzymać opanowanie, miał równy oddech, plecy oparł o ścianę, a dłonie włożył w kieszenie. Z tym że w środku cały drżał. W pewnym momencie zaczął już tracić nadzieję w to, że Markus jakkolwiek mu pomoże. Bo niby na podstawie czego miał mieć pewność, że faktycznie dzieje się coś złego? Przeczuć Scorpiusa? Wydawało się to dość wątpliwe i naciągane.

Jednak w końcu, po niespełna pół minuty, które jemu zdawały się nieskończonością, Markus sięgnął po schowany w szufladzie pergamin, zamoczył pióro w atramencie i zaczął pisać, jednocześnie odzywając się irytująco spokojnym i opanowanym głosem:

— Trzeba zacząć od ustalenia, gdzie jest Lily. Może siedzi w pokoju wspólnym Gryffindoru albo leży w łóżku, bo źle się czuje. Tego nie wiemy. Wyślę list z zapytaniem do profesor Vector. Gdy już ją zlokalizujemy, będziemy mogli wspólnie ułożyć plan, co dalej.

Scorpius kiwnął powoli głową. Brzmiało rozsądnie, cholernie rozsądnie, jak zawsze. Z tego powodu również nienawidził Markusa. Uważał, że dużo łatwiej obcuje się z ludźmi, którzy czasami się mylą. Może dlatego, że po prostu są bardziej ludzcy.

Uważnie obserwował, jak Uzdrowiciel stawia podpis na dole strony, zwija pergamin w równy rulon i otworzywszy wcześniej ustawioną koło zapełnionego książkami regału złotą klatkę, podaje go niewielkiej pstrokatej sówce.

W chwili, gdy otwierał okno, by wypuścić ją na zewnątrz, do pomieszczenia wpadł powiew świeżego, wiosennego powietrza wymieszanego z orzeźwiającym zapachem deszczu, a z oddali, ze strony Zakazanego Lasu dobiegło stłumione, niesione wiatrem wycie.

W tej samej chwili stało się coś jeszcze. Drzwi do gabinetu otworzyły się z impetem, a do środka wparowało dwóch zziajanych, czerwonych, spoconych chłopców. Jednego z nich Scorpius poznał od razu, był to drugoroczny, denerwujący wszystkich uczniów Ślizgon - Ian Ashvill. Drugiego, niskiego Gryfona o wielkich, zielonych oczach, kojarzył jedynie z widzenia, ale wiedział, że przyjaźnił się z Lily Potter i był jednym z trójki członków tego całego jej Biura.

Nim zdążył powiedzieć cokolwiek o braku kultury i czekaniu na swoją kolej, zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego. Wszystko co mówili, stanowiło zlepek niewyraźnych, niepełnych zdań i poszczególnych słów, które przez nachodzące na siebie głosy oraz mocną zadyszkę obydwu, trudno było w ogóle zrozumieć. Scorpius zdołał wyłowić jedynie coś, co brzmiało jak: wilkołak, dowód, niebezpieczeństwo.

Markus zmarszczył brwi, po czym podszedł do nich i położył im dłonie na ramionach.

— Spokojnie, nie krzyczcie tak naraz, bo nic nie rozumiem. Po kolei — powiedział tonem tak łagodnym, kojącym, a jednocześnie stanowczym, że mógłby spokojnie robić za substytut eliksiru uspokajającego.

Chłopcy spojrzeli po sobie. Ian kiwnął nieznacznie głową, a blondyn wziął głęboki wdech i zaczął mówić nieco wolniej, choć głos wciąż mu się trząsł, podobnie jak ręce.

— Panie Gepp, przed chwilą odkryliśmy, że Edmur Ganby jest wilkołakiem, dziś jest pełnia, a on uciekł do Zakazanego Lasu... widzieliśmy jak się przemienia, mamy dowody... — wciąż drżącymi dłońmi wyjął z kieszeni kilka fotografii i podał je zaskoczonemu Markusowi.

Scorpius również był zaskoczony. Serce zabiło mu mocniej, a oczy skupiły się na jasnowłosym trzynastolatku. Jeśli nie był to kolejny żart Iana Ashvilla, to nawet nie chciał myśleć, jak na tę wiadomość zareaguje Mila. A przecież doskonale wiedział, że to ona sama prosiła Biuro o pomoc w tej sprawie. Medalik pulsował coraz mocniej, a jemu zaczęło szumieć w głowie. Jeśli Edmur po przemianie biegał bez żadnej kontroli wokół zamku...

— Jesteście pewni, że przemienił się w Zakazanym Lesie? — zapytał Markus, uważnie obserwując chłopców. Obydwaj energicznie pokiwali głowami. Absolutnie nie wyglądali jakby byli w nastroju do żartów. — Tak się składa, że wiem o przypadłości Edmura, ale razem z profesorem Slughornem zapewniamy mu dostęp do leku, który łagodzi zwierzęcą formę u osób cierpiących na likantropię. Nie rozumiem, czemu miałby...

— On go nie bierze — przerwał mu Ian. Miał zaciśnięte pięści, a z jego oczu zniknęła zupełnie zwyczajowa pogarda dla całego świata. — Markus, on znalazł sobie jakieś alternatywne metody leczenia, zmienia ten lek w jakiś napar tojadowy. On jest NIEBEZPIECZNY, rozumiesz?!

Scorpius czuł, jak jego serce z każdą sekundą bije coraz mocniej, wygrywając coraz bardziej przerażający rytm. Miał wrażenie, że czas w jednej chwili galopuje jak szalony, zapewniając mu jedynie widok na urywki tego, co dzieje się w rzeczywistości, by po chwili zatrzymać się zupełnie. Znał Edmura, nawet go lubił, ale w tym momencie nie był w stanie przejmować się ani nim, ani jego głupotą, ani jego problemem. Czuł napierające coraz mocniej i mocniej fale niepokoju wylewające się z Półksiężyca Intuicji. Pragnął, aby Ian i jego kolega nie mówili nic więcej, aby był to koniec ich niesamowitych wieści, aby wyszli, albo ucichli na wieki. Jednak w głębi ducha wiedział, że najgorsze jeszcze przed nim.

— Musimy go znaleźć — skwitował Markus, sięgając po swoją różdżkę, lecz przerażony rozedrgany wzrok jasnowłosego chłopca, skutecznie zatrzymał go w miejscu.

— Lily i Hugo... — zaczął blondyn, a Scorpius zapragnął nie usłyszeć tego, co ma do powiedzenia.

Myśli wypowiadane na głos stawały się tak przerażająco rzeczywiste, prawie namacalne, palące, drażniące uszy. Stawały się rzeczywistością, czymś, co z fazy przypuszczeń nagle ewoluowało w nieodwracane fakty.

Podszedł jednak bliżej, wyjął ręce z kieszeni, nie ukrywając dłużej drżących dłoni i uważnie chłonął każde kolejne słowo.

— Lily i Hugo polecieli po południu za stację kolejową szukać zagubionego aparatu... Mieliśmy się spotkać przed zmrokiem w umówionym miejscu, ale ich tam nie ma... Oni nic nie wiedzą... — Głos mu się załamał, a klatka piersiowa drgała przez płytki, nierówny oddech.

Scorpius przez moment miał wrażenie, że podłoga pod jego stopami zapada się, a on spada w dół, leci i leci, a czarna otchłań, w której się znalazł, nie ma końca. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to strach. Paniczny strach, najgorszy ze wszystkich - niepokój o drugą osobę i lęk przed stratą, który o stokroć przewyższał nawet obawę o własne życie. Wiedział o tym doskonale, poznał go prawie dokładnie rok temu w śmierdzącym stęchlizną, pozbawionym okien pomieszczeniu, czekając, aż ona otworzy oczy. Przysięgał sobie wtedy, że już nigdy nie dopuści do tego, by poczuć go raz jeszcze. A jednak...

Markus zacisnął wargi w wąską linijkę. Najwyraźniej tyle wyjaśnień wystarczyło, by podobnie jak Scorpius poukładał wszystkie elementy układanki w logiczną całość. Bardzo szybko przeszedł przez pokój, wyjął z szuflady kilka niewielkich flakoników i razem z różdżką, schował je do kieszeni.

— Ian, Jerry, idźcie po dyrektora, powiedzcie, że ja jestem już w drodze do Zakazanego Lasu, ale przydadzą mi się posiłki. Hasło do gabinetu to: Opera Narodowa — poinstruował chłopców. Poczekał, aż skiną głowami na znak, że zrozumieli, po czym zwrócił się do Scorpiusa: — Wolałbym, żebyś został w zamku...

— Chyba śnisz... — syknął w odpowiedzi, zapominając zupełnie o kulturze i uprzejmościach, które powinien zachowywać w ich relacji.

Odepchnął go na bok, przeciskając się do drzwi.

Markus przymknął na moment powieki. Wyglądał tak, jakby miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu kiwnął jedynie głową. Prawdopodobnie nie chciał tracić cennych sekund na głupie kłótnie. Prawdopodobnie doskonale wiedział, co czuł w tym momencie jego podopieczny i jak bardzo był zmotywowany. Prawdopodobnie sam nie wiedział, czy zostawienie go samego w takim stanie, czy zabranie ze sobą było lepszym rozwiązaniem. W końcu był tylko człowiekiem...

Nie czekając dłużej, wybiegli na pusty korytarz. Cisza nocna zaczęła się kilka minut temu, zapewniając im przynajmniej minimum prywatności i zmniejszając szanse, że po drodze natkną się na wygłodniałych sensacji uczniów. Pewnie pomknęliby od razu w stronę głównego holu, gdyby nie stojąca tuż pod drzwiami, zapłakana Mila Brunchet. Światło księżyca wdzierające się do środka przez strzeliste zamkowe okna sprawiało, że zdawała się trupio blada. Jedno spojrzenie na jej pełną rozpaczy twarz wystarczyło, by zyskać pewność, że słyszała dosłownie wszystko.

Scorpius po raz kolejny tego wieczora poczuł, jakby coś w nim właśnie umierało.

— Myślałam, że może jest u ciebie... ostatnio często przychodził... — wydukała, spoglądając czerwonymi oczami na Markusa i ocierając łzy wierzchem dłoni.

Przez chwilę miał wrażenie, że dziewczyna pęknie ze smutku, rozpadając się na milion kawałeczków, jednak ona szybko opanowała emocje. Pociągnęła dwa razy nosem, pokręciła prędko głową, wypuściła głośno powietrze, po czym, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, oznajmiła lekko drżącym, ale pewnym siebie głosem:

— Idę z wami.

Markus wahał się jedynie przez ułamek sekundy. Zacisnął pięści i ruszył przed siebie.

— Trzymacie się blisko mnie, zrozumiano? Macie różdżki? — Kiwnęli głowami na znak, że mają, więc kontynuował: — Mila, twoja umiejętność animagii mi się przyda, ale robicie dokładnie to, co powiem, inaczej nie tylko my skończymy marnie, ale również Edmur i Lily. Jasne?

Ponownie kiwnęli głowami w odpowiedzi. Nie mieli wielkiego wyboru, jeśli chcieli wydostać się o tej porze z zamku, zresztą obydwoje doskonale zdawali sobie sprawę, że Markus dawał im spory kredyt zaufania.

Zbiegli ze schodów, natykając się na sprzątającego jedno z półpięter Filcha. Krzyczał coś niezbyt zadowolony, ale Uzdrowiciel rzucił mu krótkie: „Dzieciaki są ze mną", więc ucichł, złorzecząc jedynie coś pod nosem.

Rozdzielili się w okolicach drugiego piętra. Oni musieli dostać się jak najszybciej na błonia, natomiast Ian Ashvill i jego towarzysz do Wieży Dyrektora, znajdującej się po przeciwległej stronie budynku. Mila z Markusem pomknęli w dół, nie oglądając się nawet za siebie, lecz Scorpius zwolnił tempa i w ostatnim momencie złapał za ramię jasnowłosego trzynastolatka biegnącego korytarzem prowadzącym wzdłuż południowej ściany zamku.

— Gdzie dokładnie poszła? — zapytał, nie zwalniając uścisku. Chłopiec spojrzał na niego zaskoczony, więc powtórzył, tym razem rozwijając nieco myśl: — Lily, gdzie dokładnie poszła szukać tego aparatu?

— W okolice dworca kolejowego. Nie znam szczegółów, ale sądząc po zdjęciach, jakie znalazła, przypuszczam, że bliżej lasu, niż łąk prowadzących do Hogsmeade... — odpowiedział, wyglądając przy tym tak, jakby szukał w pamięci jak największej ilości istotnych szczegółów.

I znalazł ich wystarczająco, by Scorpius wiedział, co powinien teraz zrobić.

Puścił ramię chłopca, ale ten nie ruszył się z miejsca, wbijając w niego wzrok.

— Znajdziesz ją? — spytał, a w jego wielkich, zielonych oczach i w tonie głosu nie dało się wyczuć ani zaskoczenia, ani pogardy, ani powątpiewania. Była jedynie wdzięczność i nadzieja.

Ciężkie krople bębniły nieustannie o szyby zamkowych okien, wielki, rudy kot przemknął korytarzem, trącając niechcący ogonem starą, zardzewiałą zbroję, z obrazów dobiegały podekscytowane szepty namalowanych lokatorów Hogwartu, a żołądek Scorpiusa zacisnął się, tworząc bolesną pętlę.

— Znajdę — mruknął, odwracając się prędko. Nie chciał widzieć jego reakcji, nie chciał czuć jeszcze więcej, bo jego serce mogłoby tego nie wytrzymać.

Milę i Markusa dogonił już w holu. Nie odzywali się ani słowem, choć w ich głowach trwała zapewne szalona gonitwa zamkniętych w umyśle, nigdy niewypowiadanych myśli. Całą trójką przeszli przez drzwi na zalane deszczem błonia, po czym od razu skręcili w stronę Zakazanego Lasu.

Scorpius uwielbiał deszcz. Kochał zapach wilgotnego powietrza i mokrej ziemi, dźwięk, jaki ze sobą niósł i rześkość, jaką dawał. Lecz ten dzisiejszy był dla niego istnym przekleństwem. Ulewa utrudniała mu widoczność, nasiąknięte wodą podłoże, które z każdą chwilą zmieniało zielone błonia w istne bagno, spowalniało kroki, a przemoczona, szara koszulka, zamiast trochę go otrzeźwić, chłodząc ciało - paliła skórę.

Wziął kilka głębokich wdechów, odgarniając kosmyki jasnych, prawie białych włosów, które przykleiły się do czoła. Kolejne krople moczyły mu głowę, opadając wzdłuż policzków, na szyję i wystające obojczyki, skapywały z nosa i koniuszków palców, wsiąkały w nieco wysłużone, granatowe trampki, ale wciąż był zbyt oderwany od własnego ciała, by to wszystko czuć.

Zwolnił kroku, obserwując jak Mila naturalnie i płynnie transmutuje własne ciało, jak pod postacią smukłego charta wbiega do lasu, jak Markus, wyjąwszy różdżkę, tworzy nad swoją głową wielką kulę światła.

Stanął w miejscu, po raz kolejny biorąc głęboki oddech. Słyszał, że Uzdrowiciel krzyczy coś w jego kierunku, ale szum deszczu zagłuszył poszczególne słowa. Zresztą to i tak nie miało żadnego znaczenia. Nie miał zamiaru iść do Zakazanego Lasu. W tej chwili Edmur obchodził go tyle, co nic.

Wyjął różdżkę i zaklęciem przywołał swoją miotłę. Odepchnął się stopami od ziemi i pomknął w kierunku stacji kolejowej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top