2.17. Leczenie niekonwencjonalne


Stał przy oknie, obserwując, jak dwójka jego przyjaciół wtapia się w tłum spacerujących po błoniach uczniów, skręca na prawo w stronę jeziora, po czym niknie na horyzoncie. Wiedział, że gdy tylko odejdą na bezpieczną odległość, wsiądą na miotły i polecą aż do stacji kolejowej szukać zagubionego aparatu. 

Jego zdaniem to, co robili, było wysoce ryzykowne - w ciągu tygodnia, po lekcjach, gdzie czasu na poszukiwania zostawało zdecydowanie za mało. Jednak obydwoje nie umieli odkładać niczego na później, byli zbyt impulsywni i zbyt uparci, by istniał jakikolwiek sens wchodzenia z nimi w dyskusję. Poza tym w głębi ducha rozumiał dlaczego tak bardzo zależy im na czasie - im więcej go mijało, tym większe były szanse, że aparat leżący odłogiem gdzieś w krzakach, trafi w niepowołane ręce. Zwłaszcza jeśli teoria o Magim i jego świcie okazałaby się prawdziwa. Mógł więc jedynie ich wspierać i mieć nadzieję, że wrócą, nim zacznie się ściemniać.

Westchnął, przenosząc spojrzenie na zegarek przymocowany do skórzanego, brązowego paska, który zawsze nosił na lewym nadgarstku. Dochodziła siedemnasta.

Chociaż obowiązkowe zajęcia wszystkich klas skończyły się już jakiś czas temu, korytarz na czwartym piętrze był prawie zupełnie pusty. Piękna, słoneczna pogoda skutecznie zwabiała mieszkańców Hogwartu na zewnątrz, a zielona trawa i kwitnące drzewa zdawały się o wiele lepszym miejscem na rozmowy niż chłodne, kamienne zamkowe mury. O tej godzinie przechodzili tędy jedynie młodsi Gryfoni, którzy nie znali krótszej trasy do swojego pokoju wspólnego prowadzącej między portretami Wiedźmy z Withemore i Rumpiusa VI.

Dlatego wybrał to miejsce na pierwszy punkt obserwacyjny. Idealny widok rozciągający się wzdłuż całej zachodniej części zamku, odpowiednia wysokość i brak dekoncentrujących go ludzi.

No, może z jednym wyjątkiem.

— Czarna robota, Jerry. Wiesz, co to znaczy? — zapytał retorycznie Ian, krzywiąc się lekko.

Siedział na szerokim, kamiennym parapecie, machał rytmicznie nogami i zamiast przez okno, od dobrych kilku minut wlepiał wzrok w swojego jasnowłosego przyjaciela.

— Daj spokój, mamy jedynie nie stracić go z oczu i zachować odpowiedni dystans. Wolałbyś chodzić po krzakach i szukać aparatu? — mruknął w odpowiedzi, obserwując spacerującego po błoniach Edmura.

Choć tak naprawdę to, co robił, trudno było nazwać spacerowaniem. Powłóczył smętnie nogami uwieszony na ramieniu Mili Brunchet z miną cierpiętnika.

— Wolałbym siedzieć na kanapie i wkurzać Lidię Hamershopf, ale nie można mieć wszystkiego. Mam nadzieję, że przynajmniej dostaniesz coś cennego za moje cierpienie.

— Zawsze mogę się z tobą podzielić — stwierdził Jerry, ale Ian jedynie przewrócił oczami.

Właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Ian od dłuższego czasu przestał żądać od niego czegokolwiek za jakąkolwiek pomoc czy przysługę, co zważając na jego dość specyficzny charakter, było co najmniej dziwne. Choć właściwie całą ich relację można było nazwać dziwną i silną jednocześnie i sam nie wiedział, które stwierdzenie określałoby ją trafniej. Jedyne czego był pewien to to, że przez ostatnie miesiące ich znajomość z obustronnej niechęci i zdystansowania ewoluowała w dość nieoczekiwanym kierunku, a Ian z obcego, wkurzającego nastolatka zamienił się w kogoś bliskiego - w osobę niezbędną mu do normalnego funkcjonowania. W kogoś na kim naprawdę mu zależało. Tak bardzo, że czasami przerażało to samego Jerry'ego.

— No to nie marudź. Chodź, musimy się zbierać — dodał, starając się nie rozmyślać teraz o własnych uczuciach i emocjach, a skupić na zadaniu. Zwłaszcza że Edmur właśnie skierował się w stronę drzwi wejściowych do zamku i lada moment miał zniknąć z ich pola widzenia.

Ślizgon westchnął głośno, ale posłusznie zeskoczył z parapetu i ruszył pustym korytarzem w stronę schodów, nucąc pod nosem jakąś wyjątkowo wesołą melodyjkę z wyjątkowo tragicznym tekstem.

Jerry zdążył do tego przywyknąć. Zarówno do samego nucenia, jak i dziwnego doboru repertuaru. Właściwie to nawet je polubił, zważając na to, że owo podśpiewywanie było jedynym znanym mu hobby Iana, nie licząc oczywiście wkurzania innych uczniów oraz zbierania upokarzających informacji na ich temat.

Dlatego uciszył go, dopiero gdy znaleźli się pomiędzy parterem a pierwszym piętrem, a wprost na nich, sapiąc i dysząc, zmierzał nie kto inny jak Edmur. Pocił się potwornie, a jego ciało wydzielało intensywny, słodkawy zapach, który czuć było z odległości dwóch metrów. Jerry profilaktycznie pociągnął Iana w stronę ściany i począł udawać bardzo zaaferowanego nadłamaną ramą jednego z obrazów, choć szczerze wątpił, by Puchon zorientował się, że ktoś go śledzi, nawet gdyby chuchali mu w kark. Zamglony wzrok utkwił we własnych stopach, kołysał się na boki i jedną ręką trzymał się za brzuch, a drugą z każdym kolejnym krokiem przesuwał powoli po barierce. Wydawał się zupełnie nieobecny myślami.

Ian dla odmiany przysunął się jeszcze bliżej Jerry'ego, schylił głowę, podetknął zadarty nos pod jego szatę i w takiej pozycji zamarł.

— Można wiedzieć, co u licha wyrabiasz? — warknął blondyn, starając się odsunąć od siebie chłopaka, nie robiąc przy tym hałasu, co wcale nie było łatwe, bo Ian jak na takiego chuderlaka miał całkiem sporo siły.

— Muszę czymś zabić smród tego Puchona.

— Zabijaj go sobie swoim zapachem, nie moim...

Ian jęknął z niezadowoleniem, ale widząc, że jego walka i tak spełznie na niczym, zrobił krok w tył, łapiąc jeszcze uprzednio kilka szybkich, głębokich wdechów. W końcu oparł się plecami o ścianę, taksując Edmura nienawistnym spojrzeniem.

— A tak swoją drogą, nie uważasz, że coś tu nie gra? Typ wygląda tragicznie, nawet jak na wilkołaka — mruknął, gdy cel ich obserwacji oddalił się wystarczająco daleko, by nie mógł go usłyszeć.

Jerry kiwnął głową w zamyśleniu. Właściwie doszedł to takich wniosków już dawno, ale nie przypuszczał, że zauważy to ktoś jeszcze. Tego, że Edmur cierpiał na likantropię, był stuprocentowo pewien. Jednak tylko tego. Cała otoczka jego przypadłości pozostawała zagadką, której nie mógł poukładać. Nie wydawało mu się możliwym, by grono pedagogiczne nic nie widziało ani nic nie podejrzewało, podczas gdy przez prawie cały rok szkolny po Hogwarcie chadzał wilkołak. Ktoś po prostu MUSIAŁ coś wiedzieć, ktoś musiał udzielać mu pomocy. Z drugiej strony chłopak początkowo próbował warzyć eliksir łagodzący przemianę bez wiedzy profesora Slughorna, inaczej nie prosiłby Biura o wykradanie składników. Dlaczego? Co więcej, gdyby przyjmował eliksir regularnie, jego stan zdrowia na kilka dni przed pełnią nie powinien się tak radykalnie pogarszać. Intensywność wszystkich objawów była u niego wręcz przerażająca i Jerry nie przypominał sobie, by natrafił na taki przypadek w jakimkolwiek podręczniku.

— Tego właśnie musimy się dowiedzieć — westchnął w końcu, ruszając za Edmurem. Uśmiechnął się lekko by dodać otuchy sobie i przyjacielowi, choć w jego serce zaczął już wlewać się palący niepokój.

Szli powoli, starając się jednocześnie dostosować do nierównego tempa marszu i zachowywać bezpieczny dystans. Ponownie przemierzali tę samą drogę. Schodami w górę na pierwsze piętro, potem w lewo, obok gobelinu z XVI wieku i znów w górę na piętro drugie. Zmiana nastąpiła dopiero na trzecim piętrze, gdy Edmur zamiast wejść na kolejne stopnie, skręcił w bok i ku ich wielkiemu zaskoczeniu zniknął za drzwiami biblioteki.

Nie błądził między regałami, nie zastanawiał się nad wyborem, nie pytał o nic pani Pince. Poczłapał wprost do działu obrony przed czarną magią, po czym wyjął leżącą na jednej z półek, niezbyt grubą książkę w czarnej oprawie ze srebrnymi grawerowaniami oraz tytułem w takim samym kolorze. Usiadł między regałami, skutecznie odstraszając swoim wyglądem oraz zapachem grupkę pierwszoklasistek, po czym zagłębił się w lekturze. Co jakiś czas notował coś na wymiętym kawałku pergaminu albo kiwał lub kręcił głową. Jerry był w szczerym szoku, że w tym stanie chłopak widzi w ogóle jakiekolwiek litery, a co dopiero odczytuje je ze zrozumieniem. Nieważne jednak jak zaskakujące to było - musieli dostosować się i czekać, a wizja siedzenia w bibliotece nie wydawała się najgorszą z możliwych opcji.

Zajęli okrągły stoliczek przy oknie, który dawał im całkiem dobry widok na cały dział obrony przed czarną magią i dodatkowo zapewniał ciągły dopływ świeżego powietrza, dzięki czemu nie groziło im zaczadzenie przez dziwny swąd emanujący od Edmura. Jerry przyniósł dla niepoznaki „Standardową Księgę Zaklęć Stopień 3" wraz z jej dodatkiem „Sto przydatnych czarów dla średniozaawansowanych" oraz lekko podniszczony, opasły tom „Pokonać nieznane - sposoby na nierówną walkę", po czym otworzył pierwsze dwie, trzecią podtykając Ianowi pod nos. Początkowo wcale nie miał zamiaru się w nie zagłębiać, po pierwsze dlatego, że przeczytał je już od deski do deski jakiś czas temu, a po drugie dlatego, że nie chciał stracić nawet sekundy obserwacji. W końcu jednak jego oczy same zaczęły błądzić po tekście, głównie po to, by zająć się czymkolwiek innym niż patrzeniem na Edmura. Nie wiedział, czy Puchon jest takim fascynatem obrony przed czarną magią, czy studiował artykuły na temat własnej przypadłości, ale spędził prawie trzy godziny pochylony nad czarno-srebrną książką, testując tym samym granice ich wytrzymałości.

Jerry'ego zaczęła boleć głowa. Miał wrażenie, że zapach wydzielany przez Edmura stał się jeszcze intensywniejszy, że chłopak oddychał coraz głośniej i bardziej chrapliwie. Słońce chyliło się ku zachodowi, błękitne niebo traciło swą intensywność, nad zamkiem zaczęły zbierać się gęste deszczowe chmury, a wpadający przez okno wiatr z każdą minutą zdawał się coraz chłodniejszy. W dodatku po Lily i Hugonie nie było śladu, a przecież obiecywali mu wrócić przed zmrokiem. Potarł skronie i wziął głęboki wdech, by uspokoić szalejące nerwy.

— Przeszkadzasz — stwierdził Ian, sprowadzając go skutecznie na ziemię. Zrobił niezadowoloną minę, pukając ołówkiem w blat.— Psujesz mi rysunek, jak robisz takie miny.

Jerry spojrzał z zaskoczeniem na leżące po przeciwległej stronie stolika „Pokonać nieznane...". Całe marginesy przyozdobione zostały różnorodnymi trupimi czaszkami, wilkami i wilkołakami, a w środku, pomiędzy pożółkłymi stronami książki, tkwił kawałek pergaminu prawie w całości zapełniony czyimś portretem. 

Zmrużył oczy, nachylając się bliżej i z bijącym sercem odkrył, że ma przed sobą swoją własną podobiznę. Była naprawdę niesamowicie piękna, choć Jerry dawał sobie rękę uciąć, że w rzeczywistości nie miał tak długich rzęs, ani tak wystających kości policzkowych.

Przeniósł wzrok na Iana, który ułożył głowę na ławce, robiąc sobie oparcie z jednego ramienia, a drugą ręką domalowywał jego rysunkowej wersji grzywkę.

Obserwował, jak chłopak przymyka lekko powieki, jak delikatnie zdmuchuje z pergaminu opiłki z ołówka, jak wieczorny wiatr rozwiewa jego ciemne włosy i zdał sobie sprawę, jak mało jeszcze wie. A chciał wiedzieć wszystko, albo przynajmniej tyle, ile był w stanie przyswoić jego nastoletni umysł. O świecie, o magii, o sobie i o nim.

Nie zdążył jednak powiedzieć ani słowa: o swoich pragnieniach, o rysunku ani o tym, że nie każdy ma taki talent jak on. Z działu obrony przed czarną magią zaczęło dobiegać lekkie szuranie, a Edmur wstał, chybocząc się na boki, po czym ruszył do wyjścia, nie kłopocząc się nawet odniesieniem na miejsce czarno-srebrnego woluminu.

— Musimy się dowiedzieć, co czytał — wypalił Jerry, na nowo skupiając całą swoją uwagę na zadaniu. Jeśli Puchon spędził przed pełnią tyle godzin w bibliotece, musiało być to coś wyjątkowo istotnego. — Wypożyczysz tę książkę u pani Pince? Ja w tym czasie pójdę za nim, dogonisz mnie i przejrzymy ją w drodze.

Ian zrobił minę wielkiego łaskawcy, ale wpakował swój rysunek do kieszeni i kiwnął głową. Chwilę później stał już przy kontuarze z czarno-srebrną księgą w dłoni.

Jerry natomiast wyminął grupkę dziewcząt z trzeciego roku powtarzających na głos skład eliksiru wielosokowego i ruszył korytarzem, starając się nie stracić z oczu Edmura. Od jakiegoś czasu zastanawiał się, gdzie chłopak spędza swoje przemiany. Pierwsza przychodziła mu na myśl wrzeszcząca chata, jednak do tego potrzebowałby prawdopodobnie eskorty któregoś z nauczycieli, albo przynajmniej jakiegokolwiek nadzoru nad tym, czy w ogóle tam trafia. Potem myślał nad pokojem życzeń albo salą, którą przygotowałoby mu specjalnie na tę okazję grono pedagogiczne. Jednak im dłużej śledził Puchona, tym mocniejszy czuł uścisk w żołądku, a do jego umysłu powoli docierało, że nie istnieje żadne konkretne miejsce, że chłopak, sam jak palec, planuje po prostu wyjść na zewnątrz.

Przystanął na schodach, z bijącym sercem obserwując, jak Edmur kręci się przy drzwiach wejściowych. Na dworze musiało zacząć mocno padać, bo uczniowie spędzający czas na błoniach, cali przemoczeni i trzęsący się z zimna, zaczęli hurmem wlewać się do zamku, zapełniając główny hol.

— Ten koleś jest popaprany bardziej ode mnie — odezwał się Ian, który znienacka pojawił się tuż obok.

W ręku trzymał czarną księgę ze srebrnym napisem: „Niekonwencjonalne metody radzenia sobie z magicznymi przypadłościami". Przekartkował ją prędko w miejsce, w którym strony były najbardziej pozwijane i pomięte. Jerry posłał mu pytające spojrzenie, ale jedynie pokręcił głową, uśmiechając się szeroko.

— Słuchaj tego — odchrząknął, po czym zaczął czytać podekscytowanym głosem. — „Likantropia to przypadłość znana nam od tysiącleci. Chociaż przez setki lat ludzie radzili sobie z nią w sposób naturalny, ostatnimi czasy zarażonych wilkołactwem postanowiono szprycować tak zwanym „lekiem". Eliksir na bazie tojadu ma rzekomo zmniejszać agresywne zachowania podczas przemiany oraz łagodzić nieprzyjemne symptomy występujące przed i w trakcie pełni księżyca. Warto się jednak zastanowić nad tym, dla kogo tak naprawdę ów eliksir stworzono. Przyjmowanie go otumania umysł zarażonego i nie pozwala na fizyczną i umysłową walkę z wewnętrzną bestią. Zapewnia jedynie bezpieczeństwo tym, którzy wilkołaków się boją, pozwala na kontrolę oraz ubezwłasnowolnienie ŚWIADOMEJ istoty. Słowa świadomej używam tu z premedytacją, ponieważ, jak wskazują materiały źródłowe, odnotowano wiele przypadków pełnej kontroli podczas przemiany, bez konieczności przyjmowania jakiegokolwiek leku". Tu koleś wymienia różne przykłady z historii, ale dalej jest coś jeszcze lepszego, chwila...

Przekartkował prędko kolejne dwie strony, błądząc palcem po tekście, aż w końcu uśmiechnął się zwycięsko.

— Mam! Uważaj. „Dojść więc można do zaskakującej puenty, że likantropia to nie przekleństwo, ale pewnego rodzaju dar: dar siły, potęgi, jedności z naturą, który musimy jedynie usidlić i pielęgnować, a nie wyzbywać się go i tłumić ze strachu przed społeczeństwem. Możliwa jest pełna kontrola i pełna symbioza - człowieka i wilka jednocześnie, w jednym ciele (!). Konieczne są do tego: samoświadomość, samodyscyplina oraz regularna medytacja, którą można, a nawet powinno się, wspomagać naparem tojadowym (na którego bazie przed laty wymyślono uwłaczający chorym na likantropię, duszący wolną wolę eliksir). Obranie tej drogi umożliwia maksymalizację potencjału w zwierzęcej formie m.in. zwiększenie siły, mobilności, odporność na niektóre czary i uroki (...)". Dalej jest opisana receptura naparu i wskazówki dotyczące medytacji oraz jakiś rytuał przed przemianą... Dla mnie to jasne, że koleś się tym szprycuje...

— Merlinie... — jęknął Jerry.

Nagle wszystko, czego nie mógł do tej pory poukładać, nabrało przerażającego sensu. Owszem, czytał kiedyś o osobach podejmujących podobne kroki, jednak w tamtych książkach autorzy, w przeciwieństwie do autora „Niekonwencjonalnych metod(...)", dokładnie opisali, co z owymi osobami i ludźmi w ich otoczeniu działo się później. A nie działo się dobrze, choć medytację i napary praktykowali potężni, dorośli czarodzieje o wysokim stopniu samorozwoju i samokontroli, a nie zagubiony i przerażony siedemnastolatek.

Poczuł, jak powoli zaczyna go ogarniać paraliżujące przerażenie, jednak dobrze wiedział, że nie może sobie na nie pozwolić. Musiał jak najszybciej zdobyć dowód i zakończyć tę farsę nim stanie się tragedia. Przymknął powieki, wziął głęboki wdech, całą swoją energię i skupienie koncentrując na przyświecającym mu celu.

Gdy tylko otworzył oczy, ruszył w kierunku holu, szukając wzrokiem Edmura. Przeszedł wzdłuż schodów, przecisnął się obok rzucających czary suszące uczniów, sprawdził przejście do wielkiej sali. Na próżno.

— Nigdzie go nie ma — syknął wściekły sam na siebie. Minuta nieuwagi wystarczyła. Jedna przeklęta minuta.

Podbiegł do okna i przycisnął nos do chłodnej szyby. Z początku szarość wieczoru i krople spływające kaskadami po szkle przesłoniły mu wzrok, jednak po chwili dostrzegł w oddali wyłamującą się ze smutnych kolorów plamę. Był prawie pewien, że przez ścianę deszczu widać zmierzającego w kierunku Zakazanego Lasu Edmura w jego jasnej, żółtej koszulce polo.

— Musiał się jakoś wymknąć, korzystając z tego rabanu w holu... — stwierdził stojący obok Ian. — Idziemy za nim?

— Nie mamy wyboru — westchnął Jerry, przeciskając się z powrotem w kierunku drzwi.

Zignorował patrzących się na niego dziwnie, przemoczonych Krukonów i zacisnął pięści. Mógł zmoknąć, mógł się pochorować, mógł wyjść na szaleńca, ale udowodni Mili Brunchet, nauczycielom i samemu Edmurowi, z czym tak naprawę się mierzą. W zaistniałych okolicznościach przestało chodzić o głupią sprawę dla Biura. Sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że jeśli się podda, może oficjalnie odnotować największą porażkę swojego życia z prawdopodobnie najtragiczniejszymi konsekwencjami. A wcale nie miał zamiaru tego robić.

Obrócił się do tyłu. Ian szedł w milczeniu tuż za nim. Minę miał iście pokerową, ale Jerry nie potrzebował ani słów, ani gestów. Wystarczyła sama jego obecność, by poczuł się lepiej, bezpieczniej i pewniej.

Pełen dodatkowej motywacji stanął przed drzwiami i już miał pociągać za klamkę, gdy tuż przed nim wyrosła jak spod ziemi profesor Vector.

— Nikogo nie wypuszczamy — oznajmiła nadzwyczaj surowym tonem.

— Ale my musimy wyjść. Wystarczy chwila, zostawiłem coś ważnego... — skłamał Jerry, siląc się na spokój. Musiał spróbować, choć na tyle już znał opiekunkę swojego domu, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż kobieta należała do szczególnie upartych i stanowczych osób, a on od początku znajdował się na straconej pozycji.

Nie pomylił się zresztą, ponieważ Septima Vector skrzyżowała ręce na piersi, symbolicznie zastawiając wyjście na błonia.

— Skoro to takie ważne, to trzeba było o tym pamiętać, Rockwell. Nikt nie wychodzi. Możesz podziękować starszym kolegom, którzy miesiąc temu biegali podczas ulewy dokoła zamku, a potem zajęli całe skrzydło szpitalne.

— Rozumiem — odpowiedział, przechodząc od razu do planu B. — W takim razie musi pani profesor wiedzieć, że na zewnątrz jest uczeń, który stanowi zagrożenie dla siebie i innych.

— W takim razie profesor Hagrid na pewno go znajdzie i bezpiecznie odeskortuje do zamku — syknęła nauczycielka, a Jerry zauważył, że powoli kończy jej się cierpliwość.

Zrobił krok do tyłu, ale Ian najwyraźniej wyczuł okazję do zabawy jej kosztem, bo uśmiechnął się szeroko i jak gdyby nigdy nic, oznajmił:

— No nie wiem. Ten uczeń to wilkołak.

Profesor Vector ściągnęła brwi, policzki zaczęły jej drgać nerwowo, a oddech stał się cięższy. Spojrzała przymrużonymi oczami najpierw na Jerry'ego, potem na Iana, a potem znów na Jerry'ego.

— Wydawało mi się, że to pan, panie Rockwell miał wpływać na pana Ashvilla, a nie odwrotnie. Wstyd. Tego się nie spodziewałam.

Ian westchnął, przewracając oczami. Już otwierał usta, ale Jerry złapał go za rękaw bordowego, za dużego swetra, po czym pociągnął w kierunku lochów, nim zdążył się odgryźć.

Bez twardych dowodów dyskusja z nauczycielami nie miała sensu. Wciąż nie wiedzieli, kto, jeśli w ogóle ktokolwiek, zdawał sobie sprawę z likantropii Edmura. A nawet jeśli trafiliby na kogoś, kto znał sekret chłopaka, prawdopodobnie zostaliby wyśmiani za wysnuwanie podejrzeń, jakoby kapitan drużyny Puchonów wdychał napary z tojadu, by wzmocnić swoją zwierzęcą postać. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze mocno zszargana reputacja Iana oraz jego wątpliwa prawdomówność. Jerry wolał nie myśleć, ile jeszcze rzeczy było przeciwko nim.

Na szczęście należał do osób analizujących wszelkie za i przeciw zanim zaczną działać, do osób rozpatrujących wszelkie możliwości i w końcu - do osób, które zawsze mają plan C.

— Robimy podkop? — mruknął Ian, wpatrując się w kamienną ścianę lochów tak, jakby naprawdę szacował prawdopodobieństwo pomyślności tego pomysłu.

Wielki cień, jaki rzucał dzięki szmaragdowemu światłu lamp, sprawiał, że on sam wyglądał na jeszcze drobniejszego niż w rzeczywistości. Jerry przez chwilę wyobrażał go sobie zmęczonego, brudnego, spoconego, z łopatą w dłoni, a był to widok tak abstrakcyjny, a zarazem zabawny, że aż trudno było mu powstrzymać uśmiech. Opamiętał się jednak prędko i wciąż lekko rozbawiony pokręcił głową.

— Nie musimy, on już jest. Lily za jedno ze swoich zadań dostała informację o ukrytym przejściu, o którym wiedzą tylko duchy. Dostaniemy się nim na sam skraj Zakazanego Lasu...

*

Skulili się pod jednym z drzew, by rozejrzeć się za śladami Edmura i jednocześnie nie przemoknąć do suchej nitki. Jerry przypuszczał, że w ludzkiej formie nie będzie próbował zapuszczać się daleko. Był zbyt schorowany, poruszał się za wolno, a dodatkowo wciąż kierowały nim zwykłe, pierwotne emocje, takie jak strach oraz poczucie zagrożenia. Postanowili więc ograniczyć obszar poszukiwań jedynie do obrzeży lasu, co dawało realną szansę na odnalezienie chłopaka.

Poruszali się powoli, stopniowo przyzwyczajając swoje oczy do otaczającej ich ciemności. Choć przez gęste korony drzew oraz zachmurzone, ciemne niebo nie przedostawało się zbyt dużo światła, woleli nie ryzykować i darować sobie używanie różdżek.

Nocą Zakazany Las wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy i jeszcze bardziej złowrogi niż za dnia. Pachniał wilgotną ziemią i igliwiem, wydawał dźwięki, od których przechodziły ich ciarki, a każda kropla spadająca z kołyszących się na wietrze gałęzi mogła zwiastować przybycie groźnego drapieżnika. O dziwo miało to jednak swój urok i ciężko było nie odczuwać rosnącego wraz ze strachem i napięciem podekscytowania.

Aż w końcu go zobaczyli. Stał nieco głębiej niż zakładali, ale jego żółta koszulka odznaczała się na tle dzikiej natury. 

Jerry bardzo pomału podał Ianowi aparat pożyczony rankiem od Carla Jonsena, a sam zaczął po cichu nakładać dokoła nich zaklęcia ochronne. Nie znał ich jeszcze zbyt wiele, ale zakładał, że wystarczą, by stłumić błysk flesza czy trzask patyków pod stopami.

W tym czasie Edmur zdjął swoją żółtą koszulkę polo, ściągnął jeansy, złożył ubranie równo w kostkę i położył na mchu. Wyjął z niewielkiego plecaka flakonik ze świecącym jasno płynem, otworzył go z istnym namaszczeniem, po czym rozlał na całe ciało. Wokół zaczął się unosić intensywny, słodkawy, nieprzyjemny zapach. Ten sam, który bił od niego po południu, z tym że o wiele bardziej intensywny.

Chłopak wmasował w ramiona cuchnący płyn, mieszając go z kroplami deszczu i robiąc przy tym kilka głębokich wdechów.

— On odprawia ten cholerny rytuał... — szepnął Ian. Zatkał sobie nos, ale nie oderwał oczu od Edmura.

W tym samym momencie wiatr rozwiał największą z ciemnych deszczowych chmur, a na nocnym niebie w końcu ukazał się księżyc. To, co stało się później przeszło ich najśmielsze wyobrażenia.

Ciało Edmura zaczęło rozrastać się wzdłuż i wszerz, jasna skóra porosła ciemnoszarym, szorstkim futrem, dłonie skręcały się pod nienaturalnym kątem, zmieniając w zwierzęce łapy zakończone ostrymi pazurami, twarz rozciągnęła się w potwornych grymasach bólu pomieszanego z niepokojem, by w końcu przekształcić się w szpiczasty wilczy pysk. Ludzkie krzyki cierpienia przecinające nocną ciszę ustąpiły dzikiemu skowytowi.

Cała przemiana trwała najwyżej kilkanaście sekund. Kilkanaście sekund przerywanych jedynie błyskiem flesza i rozpaczliwymi dźwiękami.

Wilkołak wyciągnął w górę łeb, zawył raz jeszcze, po czym czmychnął w głąb lasu.

Jerry stał przez moment nieruchomo, czując jak jego serce, zamiast stopniowo się uspokajać, gna coraz prędzej. Potwierdził własną teorię, miał zdjęcia, zdobył dowód, powinien się cieszyć. Ale nie potrafił. Dreszcze przeszły mu po plecach, od karku aż po kość ogonową, w ustach zaschło, a w głowie kołatała tylko jedna myśl.

— Tam gdzieś są Hugo i Lily... — szepnął, robiąc krok do przodu.

Nigdy nie był zbyt dobry w sportach, ale może jeśli bardzo by się pospieszył, udałoby mu się dogonić Edmura... Może nie znalazłby ich tak szybko... Może byli już w drodze powrotnej, może wchodzili już do zamku. A może błądzili gdzieś na skraju Zakazanego Lasu, z dala od kogokolwiek, kto mógłby im pomóc, z dala od kogokolwiek, kto mógłby ich usłyszeć.

Dlaczego nie wrócili przed zmierzchem? Dlaczego musieli być tak uparci?

Zrobił kolejny krok, powstrzymując napływające do oczu łzy.

— Możemy tam iść i zginąć, proszę bardzo. Mi to obojętne. — Stanowczy głos Iana sprowadził go na ziemię. — Ale możemy też bardzo szybko wrócić do zamku po pomoc.

Jerry zatrzymał się w pół kroku, patrząc w ciemną otchłań lasu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że szansa, iż dałby radę pokonać Edmura, wynosiła maksymalnie kilka procent. Jednak była, istniała. Jeśli tylko znalazłby przyjaciół. Powrót do Hogwartu zająłby tyle czasu...

Oderwał powoli stopę od ziemi, pochylił się do przodu, by nabrać rozpęd, lecz zatrzymała go ciepła dłoń oplatająca jego nadgarstek.

— Jerry, błagam — Ian odezwał się ponownie, lecz tym razem jego głos zabrzmiał dziwnie miękko. — Nie każ mi być tym rozsądnym...

Oczy mu błyszczały, ale nie było w nich cienia rozbawienia, jedynie miażdżąca, sprowadzająca na ziemię powaga, która kazała patrzącemu w nie chłopcu zacząć z powrotem trzeźwo myśleć.

Przecież nie był sam. Już od dawna nie był sam.

Jerry wziął głęboki oddech. Musiał jedynie zmusić swój mózg, by zaczął normalnie pracować, bo przecież to właśnie wychodziło mu najlepiej.

Szukając Edmura, zaczarował kawałek pergaminu tak, by zaznaczał pokonaną trasę. Jeśli zaklęcie działało jak trzeba, powinni dotrzeć do przejścia w przeciągu czterech - pięciu minut, oczywiście jeśli się pospieszą. W zamku mogli być już za dwanaście. Z odpowiednią wiedzą magiczną wytropiliby i unieszkodliwili wilkołaka zdecydowanie szybciej niż błąkając się samotnie po ciemnym lesie.

Chyba że w szkole znów napotkają ścianę nie do przejścia...

— A jeśli nadal nikt nie będzie nas słuchać? Nawet pomimo zdjęć...? — westchnął, chowając twarz w dłoniach.

— Spokojnie — mruknął Ian, kładąc mu rękę na ramieniu. — Pójdziemy do osoby, która na pewno nam uwierzy. Zaufaj mi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top