2.15. Sprawa Edmura
Jeśli Lily kiedykolwiek myślała, że Mila Brunchet to miła, spokojna i cierpliwa osoba - była w błędzie. Chociaż dziewczyna początkowo zgodziła się na wszystko, aby tylko Biuro zajęło się sprawą Edmura, to gdy opadły pierwsze emocje, a kapitan drużyny Hufflepuffu zaczął powoli wracać do siebie w Skrzydle Szpitalnym, pojawiły się problemy.
Już na samym początku Mila dała jej jasno do zrozumienia, że kolejny uczeń animagii był ostatnim, czego sobie życzyła, a właśnie tego Lily najbardziej pragnęła i pod tym jednym warunkiem zgodziła się prześledzić zachowanie i zdrowie Edmura. Wiedziała, że taka szansa prawdopodobnie już nigdy się nie powtórzy i nie zamierzała z niej rezygnować.
Problem tkwił w tym, że Mila dla odmiany nie zamierzała rezygnować z pozbycia się nowej uczennicy i próbowała odwieść ją od tego pomysłu na wiele sposobów. Najpierw straszyła konsekwencjami nieudanych przemian, potem, widząc, że nie przynosi to żadnego skutku, próbowała wziąć ją na litość, twierdząc, że posiadanie dwójki uczniów jest zbyt ryzykowne i może zakończyć się wydaleniem jej z Hogwartu. Niestety, akurat tym razem młoda Potter okazała się skrajnie mało empatyczna, za co trochę się w duchu nienawidziła, a trochę podziwiała. W końcu Mila postanowiła przekupić ją przepiękną, zieloną, błyszczącą sukienką od znanego projektanta, na co Lily - z natury bardzo łasa na śliczne rzeczy - prawie by się złapała, gdyby nie fakt, że kreacja była na nią zbyt duża w pewnych strategicznych miejscach.
I tak, po dwóch tygodniach tych dziwnych przepychanek, rudowłosa odniosła ostateczne zwycięstwo, a niepocieszona Mila pozwoliła jej przyjść na pierwszą lekcję, stwierdzając, że skoro Saint Laurent nie pomógł, to nie pomoże już nic.
Na samą myśl o nauce animagii Lily czuła się tak niesamowicie podekscytowana, że miała wrażenie, iż nie wytrzyma do wieczora i wybuchnie, albo przynajmniej podzieli się z kimś swoim radosnym sekretem. Obiecała jednak, że nie piśnie ani słówka o tajemnych spotkaniach, przemianie i o innych rzeczach, których listę Mila sprezentowała jej już na wstępie. Skończyło się więc na tym, że w samotności wyobrażała sobie, jak zmienia się w pięknego rumaka, a zaskoczony Scorpius i dumna Brunchet biją jej brawo.
Później zamiast rumaka był jeszcze feniks, potem wyjątkowo dostojna czarna pantera i jednorożec, aż na końcu przyszła szara rzeczywistość i rozczarowanie, ponieważ Mila bardzo szybko sprowadziła ją na ziemię. Okazało się bowiem, że jej nowa nauczycielka była zagorzałą zwolenniczką powiedzenia: „bez teorii nie ma praktyki", a ogromne braki Lily z zakresu zaawansowanej transmutacji udowodniła w przeciągu pierwszych dziesięciu minut lekcji.
— Nie przejmuj się, to normalne, jesteś w drugiej klasie, a animagia to transmutacja na najwyższym poziomie. Przyniosłam ci kilka pozycji, z którymi musisz się zapoznać. Dopiero gdy je opanujesz, zaczniemy ćwiczenia praktyczne. W razie, gdybyś czegoś nie rozumiała, pytaj — powiedziała, kładąc przed nią kilkanaście opasłych tomiszczy, a Lily miała ochotę podnieść w górę rękę na sam widok ich tytułów.
Zacisnęła jednak zęby i motywując się wyobrażeniami siebie samej jako fruwającego po niebie feniksa, zaczęła studiowanie ksiąg. Co jakiś czas robiła notatki, wracała do mniej zrozumiałych fragmentów, albo wymieniała uwagi z Milą, która mimo swojej początkowej niechęci, częstych wybuchów złości oraz miliona przekleństw wypowiadanych na minutę, okazała się świetną nauczycielką. I chociaż po dwóch tygodniach, a tym samym czterech spotkaniach, Lily przeanalizowała dopiero jedną trzecią lektur, naprawdę miała poczucie, że wie więcej. O wiele, wiele więcej.
Tego dnia jednak zupełnie nie mogła się skupić. Siedziała na ławce, trzymając na kolanach szalenie grubą książkę pod tytułem: „Obudź w sobie zwierzę" i kątem oka obserwowała Scorpiusa, który od dobrych kilkunastu minut ćwiczył swoją przemianę na środku sali.
Myślała o jego długich, szczupłych palcach oplecionych wokół jej dłoni, o jasnych włosach, które właśnie z lekkim podirytowaniem odgarniał owymi palcami z czoła. Odkryła, że zawsze, kiedy nad czymś dłużej myślał, mrużył powieki, a jego nos tak zabawnie się wtedy marszczył i odkryciem tym cieszyła się co najmniej tak, jakby wynalazła trzynaste zastosowanie smoczej krwi.
Myślała o jego uśmiechu. Nie tym, który zazwyczaj posyłał Mili i innym znajomym, ale o tym, który przybierał, gdy byli sami we dwoje. Myślała o jego zapachu, od którego zawsze mąciło jej się w głowie i o cieple, które od niego biło, mimo że pozornie sprawiał wrażenie tak chłodnego i oziębłego.
Myślała o Katrin, którą nie dalej jak wczoraj widziała wyczekującą pod gabinetem Markusa, chociaż zbliżała się kolej JEGO, a nie jej wizyty. Myślała o tym, w jaki sposób wtedy na siebie spojrzały i miała ochotę zatrzasnąć „Obudź w sobie zwierzę", a potem z całych sił rzucić nim o ścianę.
— Scorpius, na Merlina, ogarnij się! — wrzasnęła Mila, wplatając w tę krótką wypowiedź dwa przekleństwa i tym samym skutecznie sprowadzając Lily na ziemię. — Od pół godziny nie możesz utrzymać przemiany na dłużej niż pięć sekund. Cofasz się w rozwoju, czy jak?!
— Nie mogę się skupić, kiedy ona gapi się na mnie w ten sposób — westchnął chłopak, wskazując palcem na Lily, na co sama oskarżona poczuła, jak momentalnie robi się czerwona.
— Wcale się nie gapię... — zaczęła idiotyczne usprawiedliwienie, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że gapiła się o wiele dłużej, niż przystoi normalnemu człowiekowi.
Mila najwyraźniej miała to jednak w nosie, bo założyła ręce na piersi, przybierając wściekłą minę. Jej usta, pomalowane intensywnie karminową, bardzo drogą szminką, wygięły się w złośliwym grymasie.
— Świetnie! — krzyknęła, manifestując swoje niezadowolenie kolejnym przekleństwem. — Od początku wiedziałam, że te podwójne lekcje to idiotyczny pomysł! Wiecie co? Dam wam radę. Jeśli chcecie się umówić na randkę, to po prostu to zróbcie, a nie znajdujecie bzdurne preteksty, marnując mój cenny czas! Gorzej niż dzieci!
Kręcąc głową z niedowierzaniem, złapała leżącą pod ścianą lśniącą, skórzaną torbę, poprawiła ostentacyjnie odznakę prefekta naczelnego przypiętą do jasnej, idealnie wyprasowanej koszuli wpuszczonej w plisowaną spódniczkę, której zdecydowanie brakowało kilku centymetrów, by spełniać wyznaczone przez Hogwart standardy, po czym pewnym krokiem ruszyła w kierunku drzwi.
Lily zeskoczyła z ławki, czując okropny gorąc zalewający coraz mocniej jej policzki. Z całych sił starała się nie myśleć ani nie wizualizować sobie randek, a już w szczególności randek ze Scorpiusem Malfoyem. W tej chwili musiała się skupić na animagii, feniksie i wściekłej, gadającej od rzeczy Krukonce.
— Mila, nie wiem, o czym mówisz. Trochę się zamyśliłam, przepraszam... — jęknęła, zerkając za Scorpiusa i szukając u niego jakiejś pomocy, poparcia, czegokolwiek, czego niestety nie otrzymała, ponieważ chłopak oparł się plecami o ścianę wyraźnie zrezygnowany.
Mila zatrzymała się przy wyjściu, posyłając jej pełne politowania spojrzenie.
— Serio, Potter? Daruj sobie, tylko ślepy by się nie zorientował. I żeby nie było - życzę wam powodzenia, ale na dzisiaj koniec lekcji.
Machnęła ręką i zanim rudowłosa zdążyła znów zaoponować, zatrzasnęła drzwi, znikając na korytarzu.
Lily westchnęła, przeciągając dłońmi po twarzy. Przez moment miała ochotę pobiec za Milą, krzycząc: „Nie zorientował się, że co?!", ale potem dotarło do niej, że może lepiej będzie, jeśli nie pozna odpowiedzi. Może wcale nie chciała jej znać, a może bała się, że owa odpowiedź okaże się czymś tak jasnym, tak oczywistym, a zarazem tak przerażającym, że wszystko nagle stanie na głowie.
— Przejdzie jej — stwierdził Scorpius, zbierając swoje rzeczy z ustawionej pod oknem ławki. Drgnął lekko, gdy chłodne powietrze wiosennej nocy owiało jego ciało, a ona była pewna, że dostrzegła gęsią skórkę na jego ramionach, nim zakrył je ciepłą, jasnoszarą bluzą.— To straszna choleryczka, ale idę o zakład, że tak naprawdę cieszyła się, że może nas tu zostawić i bez przeszkód iść do Edmura...
Delikatny wiatr, który z coraz większą siłą wdzierał się do sali przez otwarty lufcik, rozwiewał jego jasne włosy. Poprawił je machinalnie, chociaż Lily już jakiś czas temu zauważyła, że i tak nigdy nie układał ich na wieczorne lekcje. Zawsze przychodził lekko potargany, w nieco powyciąganych koszulkach i dresowych spodniach, a ona lubiła go takiego - zwyczajnego, naturalnego, prawdziwego. Choć tak naprawdę lubiła go zawsze.
— No to powiesz mi, nad czym się tak zamyśliłaś?
Włożył ręce do kieszeni i stanął naprzeciwko, wbijając w nią wyczekujące spojrzenie.
Zacisnęła pięści z całych sił próbując nie utonąć w jego szaro-złotych tęczówkach. A było w nich tyle emocji, które pragnęła odkryć, tyle słów, które chciałaby usłyszeć, że nim się zorientowała, zabrakło jej tchu. Nie wiedziała, czy to wyobraźnia płatała jej figle, czy ktoś rzucił zaklęcie, przez które czas zatrzymał się na chwilę, czy może naprawdę tak było, ale przez moment zdawało jej się, że on również wstrzymał oddech. Odwróciła prędko wzrok, nie mając bladego pojęcia, co się z nią dzieje.
Scorpius wypuścił głośno powietrze, po czym odchrząknął, jakby przypominając sobie, że przed chwilą zadał pytanie, na które wciąż nie odpowiedziała.
Ale co takiego mogła powiedzieć? „Myślałam o twoich palcach"? Przecież to byłoby tak żenujące, że na samą myśl miała ochotę zapaść się pod ziemię.
— Właściwie to nad niczym szczególnym... — mruknęła wymijająco, jednak odpowiedź najwyraźniej go nie usatysfakcjonowała, bo uniósł jedną brew, patrząc na nią powątpiewająco.
— Nie kłam. Nie odzywasz się prawie w ogóle przez blisko godzinę, podczas gdy normalnie ciężko zatamować twój irytujący słowotok. Przypominam, że coś mi obiecałaś przed świętami.
Lily westchnęła. Merlinie, była zupełnie jak James. W dodatku Scorpius miał absolutną rację. Obiecała, że jeśli coś ją będzie gryzło, zapyta wprost i składając tę obietnicę, była całkowicie pewna, że jej dotrzyma. Przecież wałkowała ten temat z Markusem przez tyle sesji... A w końcu było coś, co zdecydowanie męczyło ją od dłuższego czasu i przez co, całkiem możliwe, zaczynała trochę wariować.
— Zastanawiałam się... — przerwała na moment, starając się zebrać myśli i uformować je w odpowiednie słowa.
Wciąż stał naprzeciwko, wciąż patrzył wprost na nią, przez co wcale nie było jej ani lżej, ani łatwiej. Bała się, że gdy pozna odpowiedź, to pełne światła spojrzenie zgaśnie dla niej bezpowrotnie niczym zapałka na wietrze. Drżała na samą myśl, że może ono świecić dla kogoś zupełnie innego. Nie mogła sobie jednak pozwolić na kłamstwa. Obiecała, a dotrzymywanie słowa było podstawą zaufania, które z kolei było postawą każdej głębszej relacji. Tak przynajmniej twierdził Markus, a on zazwyczaj miał rację.
Wzięła głęboki wdech i zacisnęła pięści.
— Zastanawiałam się, czy umawiasz się z Katrin.
Zabrzmiało nawet lepiej niż się spodziewała.
Scorpius zamrugał zaskoczony. Przez chwilę, która dla niej ciągnęła się w bolesną nieskończoność, stał w milczeniu, wiercąc jej wzrokiem dziurę w głowie. W końcu jednak uniósł w górę jedną brew i uśmiechnął się lekko w ten ironiczny, charakterystyczny dla siebie sposób.
— Nie, nie umawiam się z Katrin. I nie będę. Twój brat może spać spokojnie.
Odpowiedź zawirowała w uszach Lily niczym najpiękniejsza pieśń. Z trudem powstrzymała uśmiech wypływający na jej twarz. Lubiła Katrin. Oczywiście, że ją lubiła, nie miała żadnych powodów, by było inaczej, ale w tym momencie po prostu nie potrafiła się zmusić, by było jej przykro. Nawet nie potrafiła jej współczuć. Tylko czemu? Czemu była aż tak szczęśliwa, skoro nawet przez sekundę nie pomyślała o Albusie, skoro on z tym wszystkim nie miał nic wspólnego?
— Akurat tym razem wcale nie chodzi o niego... — wyszeptała, nim zdążyła pomyśleć jak samolubnie i dwuznacznie mogły zabrzmieć te słowa. Zrobiła to jednak na tyle cicho, że nawet nie była pewna czy ją usłyszał.
Stał obok, jego oczy wciąż lśniły, a ona nadal mogła sobie wyobrażać, że lśnią dla niej. Chyba po prostu tyle wystarczyło. Znów mogła normalnie oddychać. Znów mogła normalnie myśleć.
Po chwili skrzyżował ręce na piersi, przekrzywił lekko głowę i zapytał:
— To wszystko?
— To wszystko.
Obróciła się w stronę ławki, by ukryć głupią radość wypisaną na twarzy, po czym zaczęła pakować do torby ułożone na ławce pergaminy, pióro i książki. Właśnie chowała prawie zupełnie dziś nieruszony egzemplarz „Obudź w sobie zwierzę", gdy coś jej się przypomniało. Coś, o czym przez sytuację, w jakiej zostało wypowiedziane zupełnie zapomniała, a co, nie wiedzieć czemu, wróciło do niej akurat w tym momencie.
— Właściwie jest coś jeszcze... — wypaliła, mrużąc lekko powieki.
Chłopak rzucił jej wyczekujące spojrzenie, więc kontynuowała:
— Czy ty czasem nie mówiłeś, że Mila uczy cię animagii w zamian za informację o osobie, która jej się podoba?
— Dokładnie tak mówiłem.
— Przecież to znaczy, że znasz Edmura, i to dość dobrze! — krzyknęła podekscytowana Lily, łapiąc go za rękaw.
— Oho, wiem, co sobie ubzdurałaś, ale nic z tego — mruknął, kręcąc głową. — Rodzina Edmura mieszka niedaleko mnie, a że nasi ojcowie pracowali razem w Ministerstwie, łaskawie pozwalano mi się z nim bawić, gdy byliśmy mali. Ale uwierz mi, nie mam zielonego pojęcia, co się z nim dzieje. Z początku myślałem, że to całkiem miły zbieg okoliczności, te jego złe samopoczucie, bo dzięki temu mieliśmy większe szanse na puchar Quidditcha, ale teraz nawet ja zacząłem się martwić.
Lily natychmiast zmarkotniała. Puściła bluzę Scorpiusa, a wyglądała przy tym, jak balonik, z którego nagle uszło całe powietrze.
Edmur był Puchonem, kapitanem drużyny quidditcha, grającym na pozycji pałkarza. Od ponad roku umawiał się z Milą Brunchet. Chodził do szóstej klasy, dwa miesiące temu skończył siedemnaście lat. Jego ulubionym przedmiotem była astronomia, a znienawidzoną potrawą fasolka po bretońsku. I od dłuższego czasu działo się z nim coś bardzo niedobrego. A ona od czterech tygodni odbijała się od niewidzialnej ściany, gdy tylko próbowała się dowiedzieć co to takiego.
— Wiesz, na twoim miejscu porozmawiałbym z Helen, to w końcu jego siostra — westchnął Scorpius, przerywając jej wewnętrzne użalanie się nad własnym losem.
Oczy Lily na powrót zrobiły się olbrzymie i zapłonęły pełnym nadziei blaskiem.
— Z TĄ Helen?!
— Z tą samą, której oddałaś pamiętnik... Nawet nie chcę się zastanawiać, jak działa to twoje Biuro, skoro przez miesiąc nie zdołaliście ustalić tak podstawowych faktów...
Chyba chciał powiedzieć coś jeszcze bardziej uszczypliwego, ale gdy zobaczył minę swojej rozmówczyni, która wyrażała jednocześnie oburzenie, szczęście i zaskoczenie, uśmiechnął się szeroko.
A jego uśmiech był tak szczery i tak niesamowicie cudowny, że serce Lily znów na moment stanęło, a wraz z nim cały świat.
*
— Dowiedziałaś się czegoś nowego? — zapytał Jerry, pochylając się nad niewielkim stolikiem w pokoju wspólnym Gryffindoru, na którym rozłożył sporą kartkę pergaminu z narysowaną ciemnym tuszem, rozległą mapą myśli.
Lily nawet nie łudziła się, że rozwiąże sprawę Edmura samodzielnie. Do tak skomplikowanego dochodzenia potrzebowała partnera, który mógłby na wszystko spojrzeć świeżym okiem i który potrafił lepiej niż ona weryfikować oraz segregować zebrane dane. Hugo odpadał w przedbiegach, ponieważ po pierwsze jego dedukcja nie należała do wybitnych, a po drugie i tak był absolutnie pochłonięty zadaniem zleconym mu przez zielonooką Puchonkę z drugiego roku, która najwyraźniej bardzo mu się spodobała, bo nawet nie zażądał od niej słodyczy w zamian za swój cenny czas.
O pomoc poprosiła więc Jerry'ego. Akurat szczęśliwie się złożyło, że Mila posiadała coś, co dla chłopaka było równie cenne, co lekcje animagii dla Lily - bardzo rzadki egzemplarz, równie rzadkiej Instruktażowej Księgi Tworzenia Zaklęć, którą Krukonka zgodziła się oddać, jeśli zlecenie zakończy się powodzeniem.
A Lily nie wątpiła, że jeśli połączą jej naturalną dociekliwość i upór z jego samodyscypliną oraz inteligencją - prędzej, czy później uda im się osiągnąć cel.
Posiadanie Jerry'ego jako partnera przy tej sprawie miało również dodatkowe atuty, nie związane bezpośrednio ze skutecznością ich zespołu. Jednym z nich był fakt, że chłopak nie dociekał za wszelką cenę, co takiego dostanie Lily w zamian za pomoc. Nie chcąc być nie fair, a tym samym nie dopuszczając do ewentualnych wyrzutów sumienia, już na samym początku powiedziała mu, że jej nagroda to sekret, którego, choć bardzo by chciała, nie może zdradzić. Zareagował na to spokojnie i z wielkiem zrozumieniem oraz, tak jak to miał w zwyczaju, nie obrażał się ani więcej nie dopytywał. Za to analizował stan zdrowia Edmura praktycznie w każdej wolnej chwili.
Tym razem nie było inaczej. Podczas gdy Lily poszła porozmawiać z Helen, on został w pokoju wspólnym, porządkując wszystkie zebrane dotychczas informacje, uwzględniając przy tym każdy, nawet najdrobniejszy szczegół, który przez ostatnie tygodnie mogli niechcący pominąć bądź zbagatelizować. Jednak dopiero, gdy zobaczyła obszerną mapę myśli z mnóstwem rozrastających się gałęzi, zdała sobie sprawę jak dużo tego zebrali i jak mało wiedzieli.
— Właściwie niewiele — westchnęła, siadając na miękkim fotelu po drugiej stronie stołu. — Helen twierdzi, że Edmur podupadł na zdrowiu już w wakacje, ale wszyscy myśleli, że to zwykłe przeziębienie, albo jakaś inna alergia...
— A gdzie byli na tych wakacjach?
— Pod Manchesterem, u ich ciotki. Spokojna okolica, pola, lasy, sielankowe otoczenie, same znajome rodziny...
Jerry pokiwał głową, zarysowując kolejny dymek na mapie myśli. W środku koła wpisał wielkimi literami: „Okolice Manchesteru", a tuż obok, mniejszymi literkami: „Wieś".
— Myślisz, że to jakiś urok? — zapytała, ale prędko pokręcił głową.
— Szczerze wątpię. Po pierwsze nie znam uroku, który wywoływałby takie symptomy, po drugie kto chciałby rzucać urok na nastoletniego, nieszkodliwego Puchona w środku wakacji? Z tego, co wiemy, chłopak nikomu nie zawadzał.
Popukał piórem w kolejne duże kółka zapełnione słowami: „Spokojny", „Przyjacielski", „Lubiany".
— Poza tym, gdyby to był urok, ja na jego miejscu zamiast udawać, że wszystko gra, szukałbym wszędzie pomocy — ciągnął Jerry. — Pomyśl, czujesz się podle, a mimo to ukrywasz to przed wszystkimi. Do tego na wszelkie przejawy zainteresowania twoim stanem zdrowia robisz się nerwowa i unikasz tematu jak ognia. Dlaczego?
Lily westchnęła, pocierając palcami skronie.
— Może nie chcę martwić innych ludzi... albo... — otworzyła szeroko oczy, pochylając się w stronę przyjaciela. — Albo się wstydzę...
— Bingo. — Jerry kiwnął głową, uśmiechając się pod nosem. — To wróćmy do początków. Pamiętasz nasze zadanie, które dostaliśmy od Edmura we wrześniu?
Przesunął pióro w stronę jednej z największych chmurek z wielkim napisem „Tojad".
— Kazał nam go zdobyć, ale nie mieliśmy pojęcia jak to zrobić, więc Hugo wpadł na genialny pomysł, aby poprosić o pomoc Iana — mruknęła Lily, sięgając pamięcią do początków roku szkolnego.
Jerry drgnął lekko.
— Mniej więcej w tym samym czasie Puchoni odwołali pierwszy trening, bo Edmur był niedyspozycyjny... — dodała, wspominając swoją rozmowę ze Scorpiusem, która odbyła się chwilę przed tym, jak podrapała go Panem Puszkiem po twarzy. — Myślisz, że to ma coś wspólnego z quidditchem? Ktoś chce zdeklasować ich drużynę? Może ktoś go podtruwa?
Spojrzała na przyjaciela z lekką nadzieją, choć ta teoria nie wydawała jej się zbyt realna. Jerry jednak nie potwierdził ani nie zaprzeczył, właściwie nie powiedział nic. Wpatrywał się w okno zamyślonym, nieobecnym wzrokiem.
— Wszystko w porządku? — zapytała, dotykając delikatnie jego ramienia.
— Przepraszam — westchnął. — Przypomniałem sobie o czymś.
Lily dostrzegła, jak zaciska pięści, a robił tak mocno, że paznokcie wbijały się z całą siłą w wewnętrzną stronę jego dłoni.
— Co się dzieje? — szepnęła, wyraźnie już przerażona. Nie miała pojęcia, co takiego mogła powiedzieć, ani co tak złego mógł sobie przypomnieć.
Przez chwilę w powietrzu unosiła się gęsta, nieprzyjemna cisza, aż w końcu Jerry westchnął głośno.
— Chodzi o Iana... Na Merlina, wiem, że powinniśmy skupić się teraz na Edmurze, ale nie mogę przestać o tym myśleć...
— Mów — powiedziała Lily, kiwając zachęcająco głową. Skoro było coś, co tak bardzo zaprzątało głowę jej przyjaciela, Edmur i jego złe samopoczucie mogli jeszcze trochę poczekać.
Przysunęła swój fotel, bliżej fotela Jerry'ego, bo grupka trzeciorocznych dziewcząt zaczęła właśnie ćwiczyć tuż obok nich jakiś wymyślny układ taneczny, głośno przy tym pokrzykując i klaszcząc co chwilę w dłonie.
— Lily, ja myślę, że u niego jest coś nie tak... W domu, w rodzinie, nie wiem, ale ostatnio wrócił z ferii poobijany. Nic mi nie chce powiedzieć, tylko się głupio śmieje, ale nie trzeba być geniuszem, by stwierdzić, że tak naprawdę wcale mu nie jest do śmiechu. Wiem, że wszyscy mają go za strasznego gnojka, ale w głębi ducha to dobry chłopak... — jęknął cicho, przymykając powieki.
Zacisnęła palce mocniej na ramieniu Jerry'ego. Martwił się. Tak bardzo się martwił. Widziała to w jego oczach, w gestach, słyszała w jego głosie. Nagle cała część pokoju wspólnego, w której się znajdowali, zaczęła emanować najprostszym i najszczerszym smutkiem. I nawet wywijające piruety Gryfonki nie mogły tego zmienić.
— Ja tak wcale nie uważam — stwierdziła stanowczo. — Wcale nie uważam, że jest zły.
Bo niby jak mogła uważać za złego kogoś, kto cały dzień wspierał jej przyjaciela, kogoś, kto zrezygnował z ciepłych posiłków i odpoczynku, aby być przy nim, gdy gorzej mu szło, aby wspólnie się cieszyć z nadrabianych punktów, a w końcu z wielkiej wygranej, którą Jerry ostatecznie wywalczył tamtego wieczora w krwi i pocie...?
Nie mogła.
Chociaż Ian nadzwyczaj umiejętnie maskował wszelkie przejawy swojej dobroci, tak jak maskował smutek, wstyd i wszystkie inne uczucia, których nie chciał pokazać światu. A było ich pewnie bardzo dużo.
Jerry uśmiechnął się blado, spoglądając na nią z nadzieją.
— Pomyślałem, że może rozmowa z twoim Markusem, by mu dobrze zrobiła...
— Na pewno! — krzyknęła, kiwając entuzjastycznie głową. Właściwie to nie miała pojęcia, jakim cudem Ashvill nie dostał jeszcze obowiązkowego skierowania na regularne sesje z Uzdrowicielem. — Porozmawiam z nim, ale jestem przekonana, że nie będzie miał nic przeciwko!
Jerry opadł na oparcie fotela. Wziął głęboki wdech, a potem bardzo powoli wypuścił powietrze ustami.
— Dziękuję — powiedział w końcu, rzucając jej już o wiele żywsze i wypełnione jaśniejszym blaskiem spojrzenie, które chwilę później przeniósł z powrotem na leżącą przed nim mapę myśli. — Już mi lepiej. Myślę, że możemy wrócić do Edmura.
Skinęła głową. Do najbliższych zajęć - Obrony Przed Czarną Magią, mieli jeszcze ponad pół godziny. Do tego czasu spokojnie mogli przeanalizować przynajmniej kilka pierwszych miesięcy tego roku szkolnego i wyciągnąć jakieś, choćby na pozór użyteczne wnioski. Sprawa Edmura nie mogła być przecież aż tak trudna i tajemnicza, by nie zauważyć w niej nawet odrobiny logiki.
Odchrząknęła, po czym ponownie podzieliła się z przyjacielem swoją teorią na temat spisku mającego na celu deklasację drużyny Puchonów. Za drugim razem brzmiało to jeszcze bardziej idiotycznie, ale nie darowałaby sobie, gdyby przez jej powściągliwość ominęli jakiś trop.
Tym razem Jerry słuchał uważnie każdego słowa, ale gdy kończyła mówić, pokręcił prędko głową, krzywiąc się delikatnie.
— To raczej odpada, Lily... Pod koniec września Edmur zdecydowanie nie był sobą, ale potem wrócił do względnej formy, co oznacza, że stan jego zdrowia nie jest stały i raczej nie ma nic wspólnego z meczami, czy treningami quidditcha... To się po prostu nie pokrywa. Myślę za to, że zdecydowanie może mieć coś wspólnego z inną rzeczą... Kiedy mamy najbliższą astronomię? — zapytał, zarysowując na górze mapy kształtnego rogala.
— Pojutrze? — odpowiedziała pytaniem na pytanie, starając się odtworzyć na szybko w pamięci ich plan lekcji.
Jerry odłożył pióro, robiąc zamysloną minę.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że naszkicowany przez niego obrazek nie przedstawiał żadnego smakołyka, a dopełniający się, sunący po niebie księżyc.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top