2.14. Artykuł

— Jesteście! Świetnie! Wchodźcie, siadajcie, zaraz będziemy zaczynać — zawołał Carl Jonsen, otwierając drzwi prowadzące do jednej z nieużywanych sal na piątym piętrze.

Chociaż pogoda od kilku dni dopisywała, a i w zamku utrzymywano stałą, dość wysoką temperaturę, znów miał na sobie tę śmieszną, granatową czapkę. Uśmiechnął się szeroko i teatralnym gestem zaprosił do środka trójkę, stojących na korytarzu, Gryfonów.

Lily westchnęła z rezygnacją, po czym wyminęła mocno podekscytowanego Hugona i usiadła na jednym z krzeseł ustawionych wokół czterech, złączonych ze sobą, ławek.

Kiedy na pod koniec lutego Carl i Eva przyszli do niej z propozycją umieszczenia w marcowym wydaniu „Hog-war-to-wiedzieć" artykułu na temat Biura Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych, myślała, że to żart. Wątpiła, by kogokolwiek interesowało poszukiwanie zaginionych zwierzaków, albo podszyta słodkościami motywacja Hugona do pomagania innym. Biuro nigdy nie dostawało ani spektakularnych zleceń, ani nie cechowało się szczególnym altruizmem jego członków, co, zdaniem Lily, od razu dyskwalifikowało je z listy rzeczy, o których warto opowiadać.

Najwyraźniej jednak dziennikarski duet miał nieco odmienne zdanie i niezrażony jej odmową zwrócił się z identyczną prośbą do Hugona. Było to iście mistrzowskie posunięcie, ponieważ młody Weasley od dwóch miesięcy codziennie marudził Lily i Jerry'emu na stale malejącą liczbę powierzanych im zadań, a co za tym idzie, na coraz bardziej topniejący stos słodyczy. Gdy tylko wyczuł okazję do zmiany obecnej sytuacji, przez tydzień łaził za dwójką swoich przyjaciół, przekonując ich, że artykuł w „Hog-war-to-wiedzieć" będzie szansą na wyjście z kryzysu i da początek fali nowych, ciekawych zleceń, które pomogą zmienić Hogwart na lepsze.

Ani trochę nie wierzyli w jego czyste intencje, zwłaszcza że wypowiadając te wszystkie podniosłe sentencje, brzmiał zupełnie, jakby groził im śmiercią. Był jednak przy tym tak męczący i upierdliwy, że w końcu obydwoje wymiękli. Jerry stwierdził, że jeśli artykuł pomoże rozwiązać problem choć jednej osobie, to w sumie warto spróbować. Lily natomiast doszła do wniosku, że przecież nikt nie zmusi jej do wypowiedzi - wystarczy, że mruknie ze dwa zdania, a korzystając z zaproszenia, zobaczy na własne oczy, jak wygląda mała, bo mała, ale prawdziwa redakcja jakiegoś czasopisma.

Ta myśl była jedynym, co podtrzymywało płomień jej, i tak bardzo nikłej, ekscytacji. Dlatego, gdy usadowiła się na drewnianym, szkolnym krzesełku i rozejrzała dokoła, poczuła lekkie ukłucie rozczarowania.

Przez lata nieczynna, a w ostatnim czasie, za zgodą profesora Binsa zaadaptowana przez Carla i Evę, sala, wciąż przypominała zwykłą, starą i prawie pustą szkolną klasę z kilkoma zaledwie zmianami. Przede wszystkim ławki ułożono wzdłuż ścian, tak, aby zrobić jak najwięcej wolnej przestrzeni na środku. Krzesła ustawiono w półkolu obok czterech wysuniętych na przód stolików, a biurko, które wyglądało, jakby miało się lada moment rozpaść, zastawiono stertą zapisanych, różnokolorowych kartek. Na parapetach, prócz martwych owadów, które prawdopodobnie zginęły, walcząc z zamkniętym oknem o drogę na wolność, leżały poukładane tematycznie zdjęcia: zamku, posiłków, uczniów, nauczycieli, roślin i wielu innych. Tuż obok stał wielki słoik pełen czarno-białej mazi, z której wystawał szeroki pędzel. Pełna smug, ciemnozielona tablica w całości zamazana była olbrzymią mapą myśli z narysowaną w centrum, śmiesznie zaanimowaną, głową Carla. Dymek, przechodzący w napis na samej górze głosił: „NUMER DRUGI - MARCOWY".

Jednak zdecydowanie najciekawsze wydało jej się urządzenie umieszczone na ławce naprzeciwko, tuż obok stosu cienkich, czystych, białych kartek. Wyglądem przypominało miniaturowego, mugolskiego żurawia, pomagającego osobom niemagicznym w budowie większych konstrukcji. Dwie cienkie, nieco zabrudzone listwy, złączone ze sobą pod kątem prostym na samej górze, utrzymywały się w pozycji pionowej dzięki srebrnej, okrągłej podstawie. Z końca części umieszczonej poziomo zwisał metalowy łańcuszek z przyczepionym doń czarnym piórem, które zamiast zwykłego, zaostrzonego zakończenia miało niewielką, spłaszczoną u dołu kulkę. Całość wirowała sennie, robiąc w powietrzu idealnie równe okręgi.

— To Drukarz — powiedziała Eva, wyłapując jej spojrzenie. — Dyktujemy mu tekst, a on zapisuje go wybraną wcześniej czcionką. To akurat wyjątkowo stara wersja, chyba jeszcze z lat osiemdziesiątych. Te nowe są z pięć razy szybsze, mają większy wybór czcionek, kolorów, no i można nimi robić różne ozdobniki...

— I siedzicie tak nad każdym egzemplarzem?! — zawołała zaskoczona Lily. Przecież „Hog-war-to-wiedzieć" musiało rozchodzić się nakładem co najmniej kilkudziesięciu, jeśli nie setką, egzemplarzy. Nie chciała sobie nawet wyobrażać, ile godzin trzeba byłoby spędzić nad Drukarzem, by wypuścić jeden numer w takich ilościach.

Eva zaśmiała się jednak wesoło, siadając na ławce przed swoją rozmówczynią i kręcąc w dłoni szarym piórem.

— Coś ty! Nikt by tego nie wytrzymał! Ręcznie robimy tylko pierwszy numer, resztę załatwia zaklęcie kopiowania, wystarczy mieć przygotowany atrament i odpowiedni papier. Jeśli chcesz, to oprowadzę cię po sali i pokażę co i jak.

Lily kiwnęła głową z entuzjazmem. Szkoda byłoby nie wykorzystać takiej okazji, zwłaszcza że Hugo z Jerrym najwyraźniej zajęli się już pseudo-merytoryczną stroną ich obecności tutaj i aktualnie ochoczo dyskutowali o czymś z Carlem. Właściwie to Hugo ochoczo dyskutował, żwawo gestykulując, a Jerry obserwował go czujnie, robiąc regularnie zgrabne uniki przed fruwającymi wszędzie ramionami przyjaciela.

Krukon natomiast, podobnie jak wcześniej Eva, usadowił się nonszalancko na ławce. Co jakiś czas zapisywał coś w oprawionym granatową skórą notatniku, jednak przez większość rozmowy patrzył na Gryfonów z wesołym błyskiem w oczach.

Lily zaczęła się zastanawiać, czy Carl Jonsen w ogóle kiedykolwiek przestawał się uśmiechać, bo jego mina notorycznie przypominała jej twarz osoby, która przebywa w gronie idiotów i faktem tym jest jednocześnie zaskoczona, zafascynowana i rozbawiona.

Nie znajdując odpowiedzi na to jakże nurtujące pytanie, oderwała wzrok od chłopców, po czym przeniosła spojrzenie na Evę, która chwilę temu złapała ją za rękę i zaciągnęła pod tablicę.

— Tu wymyślamy pomysły na kolejne numery, rozpisujemy je i łączymy w gotowy spis treści — oznajmiła, wskazując na rozrysowaną wcześniej mapę myśli. — To znaczy, zazwyczaj Carl wymyśla, a ja zajmuję się tą bardziej praktyczną stroną... W każdym razie gotowe projekty w formie ręcznie zapisanych notatek trafiają na biurko. Różne kolory pomagają mi uporządkować sobie wizualnie całą pracę.

Wyminęła pełen odblaskowych kartek blat, przesuwając się powoli w stronę parapetu.

— Zdjęcia robimy obydwoje, segregujemy, czasem Carl trochę je obrabia, ale musi mieć wizję, bo inaczej zaklęcie nie działa i cała fotografia może spłonąć. Kiedyś załatwił tak moją pamiątkę po babci Stefanii. Myślałam, że urwę mu łeb, daję słowo...

Pokręciła głową, cmokając pod nosem z niezadowoleniem, po czym wyjęła szeroki pędzel ze stojącego na parapecie słoja. Kilka kropel skapnęło na podłogę, momentalnie znikając na jej powierzchni. Eva zignorowała ten fakt, przeciągając zamoczonym w dziwnej mazi włosiem po pierwszej z brzegu fotografii. Uwieczniony na niej obraz przedstawiał gromadkę krwistoczerwonych Pasianek w fazie rozkwitu. Obróciła zdjęcie kwiatami do dołu i przycisnęła je do czystej kartki leżącej na jednej z ławek.

— Wybrane zdjęcie smaruje się eliksirem lustra, połączonym z tuszem drukarskim, kładzie na przygotowanym wcześniej pergaminie i voila... — zamachała ręką, w której trzymała idealną, czarno-białą kopię Pasianek — gotowe! Nic prostszego, chociaż zazwyczaj wszelkie fotografie, obrazki, czy rysunki dodajemy na końcu. Wpierw układamy czcionkę, tutaj, tym pokrętłem...

Pochyliła się nad Drukarzem, wskazując kulkę znajdującą się na końcu pióra. Dopiero teraz Lily spostrzegła, że faktycznie znajduje się tam maleńkie pokrętło z kilkoma grawerkami. Z każdym kolejnym przesunięciem korbki, na spłaszczonym spodzie kulki wypalała się inaczej wyglądająca litera.

— No i zaczynamy dyktować. Błędy poprawia sam, znaki interpunkcyjne i akapity również stawia sam, trzeba jedynie uważać, by skończyć wcześniej, jeśli chce się umieścić zdjęcie na dole strony, albo powiększyć tekst. Ale zdjęcia, jak już wspominałam, dodaje się eliksirem, a literki powiększamy różdżką, więc to na samym końcu. Pojedyncze kartki łączymy ze sobą zaklęciem Cumullus i mamy gazetkę.

Eva skończyła swój wywód, głębokim ukłonem, a Lily pokiwała głową z uznaniem.

Chociaż cała procedura tworzenia czasopisma brzmiała w ustach Evy prosto i szybko, Lily doskonale zdawała sobie sprawę, że w praktyce musi wymagać ogromnych nakładów czasu oraz wielkich umiejętności zarówno dziennikarskich, jak i tych czysto magicznych.

— Pewnie jesteście naprawdę świetni z zaklęć, skoro ogarniacie to wszystko sami — wypaliła, wpatrując się w Evę wielkimi oczami.

— Powiedzmy, że nie jesteśmy najgorsi — wtrącił Carl, który najwyraźniej skończył już przepytywać Hugona i Jerry'ego, bo stał teraz obok ławki z Drukarzem, bawiąc się trzymanym w rękach aparatem. Gdy tylko przeniosła na niego spojrzenie, podniósł urządzenie na wysokość oczu, oślepiając ją białym błyskiem flesza.

Skrzywiła się, zasłaniając twarz ramieniem.

— Oficjalny patronat naukowy profesora Binsa, udział w klubie pojedynków dyrektora Fitwicka, rokroczne zwycięstwa w konkursie Zielarskim dla osób w wieku szkolnym i członkostwo w klubie ślimaka... — wyliczyła Eva, patrząc na partnera spode łba. — Nie najgorsi, to fałszywa skromność, Carl...

Chłopak wzruszył ramionami i pokazał jej język, po czym skupił się na trzymanej w dłoni fotografii. Przez chwilę wpatrywał się w nią z uporem godnym prawdziwego maniaka, potem przeniósł wzrok na Lily, by po kilku sekundach znów powrócić do analizowania powstałego przed momentem obrazu.

— Coś poszło nie tak... — stwierdził w końcu, wzdychając ciężko. — Ale już trudno. Może czarno-białe, na stronach gazety, nie będzie wyglądać tak źle.

Lily, troszkę zaniepokojona tym stwierdzeniem, stanęła obok chłopaka i zerknęła na zdjęcie. „Coś poszło nie tak" okazało się idealnym określeniem tego, co miała przed oczami. Chociaż nigdy nie uważała się za osobę szczególnie fotogeniczną, to zazwyczaj wypadała na tyle znośnie, by móc ze spokojem ducha spojrzeć na odzwierciedlenie własnego oblicza. Niestety, nie tym razem. Tym razem prezentowała się po prostu tragicznie. Rude włosy skołtuniły jej się z jednej strony, tworząc na głowie coś w rodzaju gniazda dla ptaków, koszula wychodziła ze spódnicy, uwydatniając brzuch, a mina, z jaką została uwieczniona, przyprawiała ją o wewnętrzne poczucie zażenowania. Była prawie pewna, że widać jej drugą brodę, której w rzeczywistości wcale nie miała.

Na samą myśl, że ktoś jeszcze mógłby zobaczyć te przeklęte zdjęcie, zaczął boleć ją brzuch. Z bijącym sercem i duszą na ramieniu spojrzała błagalnie na Carla.

— Możemy powtórzyć? Ustawię się jakoś inaczej...

Chłopak przekrzywił głowę, mrużąc powieki

— Myślałem, że nie jesteś chętna, no ale skoro nalegasz... Przy okazji powiesz mi co nieco o tym waszym Biurze, nie chcemy przecież, aby znów mi ręka drgnęła...

Uśmiechnął się szeroko, a Lily już wiedziała, że Carl Jonsen jest wyjątkowo sprytnym potworem.

*

Siedziała w wielkiej sali wraz ze znajomymi Jamesa, Albusem i Rose, zajadając racuchy z jabłkami i słuchając wywodów jej najstarszego brata dotyczących powagi dzisiejszego meczu Gryffindor kontra Hufflepuff.

— Zostały nam zaledwie trzy występy, Slytherin depcze nam po piętach i nie możemy sobie pozwolić na przegraną. Po prostu musimy to wygrać. I wygramy, choćby nie wiem co. Drużyna jest w znakomitej formie, wszyscy gracze mocno zmotywowani. Jeśli w tym roku nie zdobędziemy pucharu, to nigdy tego nie zrobimy.

Finnigan zagwizdał radośnie, ktoś zaczął klaskać, a Albus przewrócił teatralnie oczami, co nie uszło uwadze Jamesa.

— Proszę bardzo, możesz sobie robić głupie miny, mam dosyć łażenia za tobą i proszenia byś łaskawie wrócił do zespołu. Ale oglądaj dziś mecz uważnie, bo wiesz co? Zagramy tak, że jeszcze odszczekasz wszystko i będziesz mnie błagał, bym cię przyjął z powrotem — oznajmił pewnym siebie tonem, celując palcem wskazującym w młodszego brata. — A teraz wybaczcie, ale muszę jeszcze zebrać drużynę i omówić taktykę.

Odłożył widelec, otrzepał szatę z resztek okruchów, po czym wstał od stołu i oddalił się w stronę siedzącego kilkanaście metrów dalej Kita Oppela.

Albus nie odezwał się słowem, ale Lily była przekonana, że on również to zauważył. Od końca stycznia, czyli pamiętnej imprezy urodzinowej, James zupełnie zmienił plan działania - przestał zachowywać się jak dziecinny, wiecznie rozentuzjazmowany mały braciszek, a zaczął działać jak stanowczy, starszy brat. Jak na razie obydwie taktyki były równie mało skuteczne, ale Lily podziwiała jego upór i była autentycznie ciekawa, czy te nowe wcielenie poskutkuje czymś więcej niż pulsowaniem żyłki na czole Albusa.

Dojadła czwartego racucha, obserwując, jak drużyna Gryffindoru zbiera się przy wyjściu. Faktycznie wyglądali na zmotywowanych i pewnych siebie. Zupełnie odwrotnie niż rozproszeni po sali, wyprani z energii Puchoni. Ich kapitan - Edmur, wciąż siedział przy stole, jego cera przybrała bladozielony odcień, a na czole pojawiły się obfite krople potu. Lily z zaskoczeniem stwierdziła, że od czasu, gdy spotkali go ze Scorpiusem w gabinecie Markusa, zmizerniał jeszcze bardziej.

Z zamyślenia wyrwał ją donośny głos Hugona, który kilka sekund wcześniej opadł zziajany na ławkę obok.

— Jerry jeszcze gra — stwierdził, nakładając sobie na talerz potężną porcję placka dyniowego. — Szczerze wątpię, by wyrobił się do jedenastej, bo zostało mu jeszcze czterech przeciwników. Serio, nie mam pojęcia, co za idiota postanowił zrobić turniej klubu gier tego samego dnia, co mecz quidditcha. Zero logiki.

Westchnął, biorąc do ust ogromny kęs i jednocześnie kręcąc głową z niedowierzaniem.

Lily również twierdziła, że to wyjątkowo głupi pomysł. Dwa dni temu rozpoczęły się wewnątrzszkolne rozgrywki Magicznego Klubu Gier, do którego należeli Hugo i Jerry. Uczestnicy startowali w trzech kategoriach: szachy, poker i bule. Zwycięzca miał otrzymać dyplom Mistrza w swojej dziedzinie oraz zaproszenie na odbywające się w lipcu zawody międzyszkolne, organizowane w Akademi Magii Beauxbatons. I o ile Hugo, walczący o tytuł Mistrza w szachach, odpadł w sobotnich ćwierćfinałach, o tyle Jerry miał realne szanse na zwycięstwo w grze w bule.

Chociaż nagroda zapewniana przez Magiczny Klub Gier wydawała się naprawdę niesamowita, to organizowany turniej sam w sobie był zdecydowanie mniej popularny i zdecydowanie mniej widowiskowy od szybkiego i pełnego emocji quidditcha. Dlatego tego ranka prawie wszyscy uczniowie, zamiast do zaadaptowanej na czas rozgrywek sali transmutacji, wybierali się na stadion.

Do owych uczniów zaliczała się również Lily, przez co z każdą minutą łapały ją coraz większe wyrzuty sumienia. Z jednej strony kochała quidditch i pragnęła kibicować zarówno Jamesowi, jak i wszystkim grającym Gryfonom, z drugiej, wiedziała, że w życiu Jerry'ego miało teraz miejsce coś całkiem ważnego. Coś, w czym powinni mu towarzyszyć przyjaciele. Coś, w czym ONA powinna go wspierać. Poczuła jak zjedzone przed kilkoma minutami placki, podchodzą jej z powrotem do gardła.

Przełknęła głośno ślinę i zacisnęła pięści, ignorując wciąż paplającego Hugona:

— A tak w ogóle, spotkałem po drodze Carla i Evę, jest już marcowy numer gazetki. NASZ NUMER, Lily. Cały artykuł jest genialny, przy wejściu do wielkiej sali zaczepiły mnie już trzy osoby, to będzie szał, jak Merlina kocham. Powinnaś przeczytać, jest też co nieco o tobie... — urwał w połowie, obserwując jak Lily, podnosi się z ławki i zbiera do torby trochę racuchów i ciasteczek z marmoladą. — Idziesz gdzieś?

— Wpadnę jeszcze do Jerry'ego, mdli mnie na myśl, że jest tam sam.

— Właściwie to nie jest sam — westchnął Hugo. — Poza tym nie zdążysz na mecz...

— Zdążę... — mruknęła, kierując się w stronę schodów prowadzących na górę. — A jeśli nie, zajmij mi miejsce, po prostu dołączę! — dodała jeszcze i pognała pędem w kierunku sali do transmutacji, zostawiając za plecami zdezorientowanego kuzyna.

*

Jerry'ego zauważyła prawie natychmiast. Siedział przy ławce nakrytej dziwnym, haftowanym obrusem wraz z dwoma innymi chłopcami, których w ogóle nie kojarzyła. Obydwaj mieli ziemistą cerę i nie grzeszyli urodą, a uroku odbierały im dodatkowo wściekłe i skwaszone miny. Jeden z nich zaklął głośno, gdy bula popchnięta magiczną siłą przez Jerry'ego zawisła kilka milimetrów obok najmniejszej kulki, nazywanej przez graczy potocznie „świnką".

Lily zacisnęła z całych sił kciuki i podeszła bliżej, zajmując miejsce koło okna, które z jednej strony pozwalało jej na swobodne oglądanie rozgrywki, a z drugiej zapewniało odpowiedni dystans pomiędzy widownią a zawodnikami.

W sali było jeszcze pięć ławek, podobnych do tej, przy której znajdowali się zawodnicy grający w bule. Przy dwóch siedzieli uczniowie rozgrywający partie czarodziejskich szachów, przy kolejnych dwóch grupa chłopców i dziewcząt z garściami kart w rękach oraz stosem turlających się po blacie żetonów, a przy ostatniej wysoki, chudy Ślizgon z odznaką prefekta naczelnego na piersi, trzymający olbrzymią kartkę z samouzupełniającą się, szeroką tabelą wyników.

W powietrzu unosił się ciężki zapach wody po goleniu, którego nie były w stanie zniwelować nawet delikatne podmuchy świeżego powietrza, wpadające przez uchylony w głębi klasy lufcik.

Gęstą atmosferę potęgowała również panująca w pomieszczeniu cisza, od czasu do czasu przerywana jedynie cichymi szeptami i westchnięciami uczestników turnieju. Nikt nie krzyczał, nikt nie piszczał, nikt nie kibicował. Milczała cala widownia i nie było w tym nic dziwnego, ponieważ najzwyczajniej w świecie prawie w ogóle nie istniała.

Prócz Lily, siedzącej na krześle nieopodal okna, miejsca dla widzów zajmowało zaledwie kilka osób. Trzy Puchonki, które chwilę wcześniej skończyły odbywającą się półgębkiem dyskusję o wynikach zakładów dotyczących pokera, pulchny Krukon z mysimi włosami, trzymający na kolanach zdobioną szachownicę, oraz wciśnięty w sam róg sali chudy, ciemnowłosy Ślizgon, na którego widok Lily o mało nie zakrztusiła się własną śliną.

— Ian, co ty tu robisz? — zapytała szeptem, gdy tylko znalazła się na tyle blisko, by ją usłyszał.

— Stoję, Potter, nie widać?

— No tak, ale dlaczego? — ciągnęła Lily, starając się zignorować jego wybitnie irytujący ton głosu. Cała osoba Iana Ashvilla tak bardzo tu nie pasowała, że nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż ktoś po prostu łyknął eliksir wielosokowy i podszył się pod niego dla draki.

— Bo taką miałem zachciankę. Zresztą nie znoszę quidditcha, to rozrywka dla idiotów... — zaplótł ręce na piersi, przybierając obojętną minę, ale Lily dałaby sobie rękę uciąć, że kątem oka zerknął w kierunku ławki z bulami.

Nagle dotarło do niej, że nie widziała go dziś w Wielkiej Sali, że całe śniadanie przebiegło nad wyraz spokojnie, bez żadnych krzyków i płaczów, które zazwyczaj odbywały się przy akompaniamencie jego radosnego śmiechu, a Hugo już wtedy wspominał o tym, że Jerry nie jest na turnieju sam.

Zamarła, wpatrując się w stojącego przed nią Ślizgona tak, jakby ujrzała go po raz pierwszy w życiu. W tym jednym momencie zrozumiała, że Ian Ashvill, pomimo całego swojego irytującego charakteru, był tylko zwykłym, trzynastoletnim chłopcem. Chłopcem, który właśnie robił coś, na co ani ona, ani Hugo się nie zdobyli - towarzyszył ich przyjacielowi.

Z bijącym sercem wyciągnęła z torby zabrane wcześniej z Wielkiej Sali racuchy i ciastka, po czym wcisnęła je Ianowi w ręce.

— Co ty u diabła wyprawiasz? — warknął, ale zacisnął dłonie na jedzeniu.

— Jeśli wygra... — zaczęła, ale szybko pokręciła głową, wbijając w chłopaka pewne siebie spojrzenie. — Kiedy wygra, na pewno będziecie głodni. Śniadanie już się skończyło, a do obiadu jeszcze kupa czasu.

Ian zmrużył oczy, jakby zastanawiając się, czy nie ma w tym wszystkim jakiegoś podstępu. Może i mógłby się wykłócać albo oponować, gdyby nie fakt, że w tym samym momencie z jego brzucha wydobyło się donośne burczenie. Prychnął więc tylko, spoglądając w bok i unikając jej spojrzenia.

— Dziękuję... — dodała cichutko.

Zawahała się przez chwilę, po czym zebrała w sobie odwagę i bardzo delikatnie uściskała stojącego przed nią chłopca. Sama nie wiedziała, czego się obawiała. Że ją zabije, poparzy, rzuci śmiertelny urok? Nic takiego nie miało jednak miejsca. Był kościsty, ciepły, pachniał miętą i właściwie nic nie różniło go zbytnio od Hugona, czy Jerry'ego. Ta krótka chwila, wystarczyła, by zrozumiała, że zostawia swojego przyjaciela w nieco dziwnych, ale dobrych rękach.

Pozbywszy się kamienia ciążącego jej na sercu od rana, uśmiechnęła się szeroko i wybiegła z sali.

Jak na skrzydłach popędziła schodami w dół, przeskakując po dwa, a czasami nawet trzy stopnie, zgrabnie wyminęła Grubego Mnicha snującego się po korytarzu na pierwszym piętrze, pomachała Filchowi zmiatającemu wejściowy hol i wypadła na błonia.

Czując na ciele chłodny powiew budzącej się do życia wiosny, otuliła się szczelniej za dużą, butelkowozieloną bluzą, po czym ruszyła prędkim krokiem w kierunku stadionu. W tym tempie za pięć minut dotarłaby pewnie na miejsce, gdyby nie wesoły głos, który nagle dobiegł zza jej pleców.

— „Trzecim i ostatnim członkiem Biura Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych jest przemiła, choć nieco nieśmiała Lily Potter. Lily dołączyła do zespołu, aby pomóc strapionym uczniom uporać się z ich codziennymi problemami. Jak sama mówi - nie ma ścieżek nie do przejścia, ani gór nie do zdobycia..." Serio? Nieśmiała? Ktoś, kto to pisał, zdecydowanie nie widział, jak balansujesz na gałęziach z majtkami na wierzchu...

Scorpius pokręcił głową z udawaną powagą. W ręku trzymał nowiutki, marcowy egzemplarz „Hog-war-to-wiedzieć". Blade policzki zaróżowiły mu się od zacinającego wiatru, a stalowoszare oczy błyszczały z rozbawienia.

Lily zmarszczyła brwi, próbując opanować hulający w brzuchu huragan, który zwyczajowo pojawiał się, gdy tylko odległość dzieląca ją od Scorpiusa wynosiła mniej niż pięć metrów.

— Czekałeś tu tyle czasu tylko po to, aby mi podokuczać?

— Może... — Wzruszył ramionami, doganiając ją i zrównując się z jej krokiem tak, że teraz prawie dotykali się ramionami. — A może miałem szlaban u Slughorna za nocne eskapady na lekcje z Milą. Sama wybierz bardziej prawdopodobną opcję.

Westchnęła, opanowując narastające pragnienie kopnięcia go w kostkę. Przeskoczyła przez rosnący dziko krzew, zahaczając nogą o wystające gałęzie. Miała nadzieję, że tego nie zauważył, ale jedno szybkie spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by stwierdzić, iż równie dobrze mogła liczyć na śnieg w środku lipca.

— Piszą jeszcze coś ciekawego? — zapytała, wskazując na czarno-białe czasopismo, bardziej po to, by uniknąć tematu dzikiego krzewu atakującego jej nogi, niż z ciekawości.

— Och tak... Że jesteś straszną pierdółką, lubisz spadać z drzew i nosić chłopięce, ślizgońskie bluzy. No i dodali paskudne zdjęcie — stwierdził, wręczając jej gazetę.

Lily spojrzała zdezorientowana na swoje ubranie, momentalnie robiąc się czerwona niczym dorodny burak.

— Mogę ci ją oddać, jeśli chcesz... — mruknęła, próbując patrzeć wszędzie, tylko nie na Scorpiusa.

Właściwie nie chodziło tylko o bluzę. Nie rozmawiali we dwójkę od ponad miesiąca, a ona nagle poczuła się tak, jakby zwrócono jej wyjątkowo cenną rzecz. Rzecz, której już nigdy nie chciała spuścić z oczu. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że jeśli tylko przekroczy jakąś cienką, niewidzialną granicę, zrobi albo powie coś, czego będzie potem potwornie żałować.

— Wcale nie chcę — skwitował, trącając niechcący swoją dłonią jej dłoń.

Miała ochotę odwrócić się na pięcie i czmychnąć pędem w kierunku zamku. Zamiast tego schowała twarz za czasopismem i starając się nie myśleć o dziwnych prądach przechodzących właśnie od palców przez całe jej ciało, przekartkowała „Hog-war-to-wiedzieć".

Oczywiście nie opisano tam nawet jednej z wymienionych przez Scorpiusa rzeczy, za to faktycznie znalazła zdjęcie. TO zdjęcie. TO paskudne zdjęcie, którego Carl obiecywał nie wrzucać i przez które zdecydowała się poszerzyć cały ten przeklęty wywiad. Gdyby tylko Krukon słyszał, jakie bogate wiązanki puszczała teraz w myślach na jego temat, padłby trupem.

— Zamorduję go... — jęknęła w końcu — miał tego nie wstawiać, wyglądam na nim jak wyleniała wiewiórka ze wścieklizną...

Scorpius pochylił się nad jej ramieniem, przekrzywiając lekko głowę i spoglądając na przeklętą fotografię. Kosmyki jego jasnych włosów załaskotały ją w ucho.

— To faktycznie też nie jest najlepsze, ale chodziło mi raczej o to drugie... — mruknął, pukając palcem w zdjęcie umieszczone po przeciwnej stronie kartki.

Przedstawiało całą ich piątkę - ją, Hugona, Jerry'ego, Evę i Carla, a Lily dobrze pamiętała okoliczności jego powstania. Carl uparł się wtedy, że koniecznie musi uwiecznić redakcję razem z członkami Biura i zastosował podobną technikę, co ciotka Andromeda, zawieszając w magiczny sposób aparat kilka metrów przed nimi. Gadał przy tym takie bzdury, że Lily miała ochotę zamordować go wzrokiem. Niestety, na zdjęciu opublikowanym w gazecie nie widać jej morderczych intencji. Widać jedynie, że maniakalnie wpatruje się w Carla Jonsena.

Westchnęła ponownie, mając ochotę spalić cały nakład marcowego „Hog-war-to-wiedzieć", a potem zapaść się pod ziemie.

— Obydwa są beznadziejne — skwitowała, zwijając gazetę w kulkę i wyrzucając ją do jednego ze stojących przy stadionie śmietników.

Scorpius zatrzymał się i spojrzał na nią, unosząc w górę jeden kącik ust.

— Idę w prawo, do wejścia na trybuny Slytherinu — powiedział, wskazując kciukiem przestrzeń za swoimi plecami.

Normalnie machnęłaby mu ręką na pożegnanie, licząc w duchu, że wkrótce znów na siebie wpadną, ale w tym samym momencie, w którym robił krok w tył, by odwrócić się i odejść w swoją stronę, spostrzegła stojącą kilkanaście metrów dalej Katrin. Dziewczyna opierała się plecami o ścianę stadionu i patrzyła prosto na nich.

Lily nie miała wątpliwości, dlaczego tam stoi. Ostatnimi czasy, dzięki Albusowi, Jerry'emu i Meredith, dowiedziała się całkiem sporo o rzeczach, o których wcześniej nie miała pojęcia.

Poczuła, jak do głowy uderza jej niekontrolowana fala gorąca. Nie wiedziała, co dokładnie działo się dokoła, nie zdziwił jej brak donośnych wiwatów, które od dobrych kilkunastu minut powinny dobiegać z trybun, nie dziwił widok czystego nieba nad stadionem, pozbawiony szybujących w powietrzu zawodników ani przerażone szepty dobiegające zza ściany.

Wiedziała jedynie, że absolutnie nie może pozwolić, aby Scorpius poszedł w prawą stronę.

— Nie — powiedziała stanowczo i niewiele myśląc, złapała go za rękę. — Nie. Głównym wejściem też dojdziesz, będzie szybciej — dodała, ciągnąc go za sobą kierunku drzwi znajdujących się na lewo.

Było to jawne kłamstwo i Scorpius musiał doskonale zdawać sobie z tego sprawę, ale nie puścił jej dłoni, a i Lily w tej chwili nie za bardzo dbała o to, co sobie pomyśli. Liczyło się tylko to, że nie wpadł na Katrin.

On bez słowa dał się prowadzić w górę, po drewnianych schodkach, aż do zapełnionego uczniami półpiętra. A ona jak w transie, pokonywała kolejne stopnie, próbując zapanować nad nowymi, rozszalałymi i nieco przerażającymi emocjami.

Dopiero widok kilkunastu wystraszonych, szepczących między sobą, bladych nastolatków, którzy zdecydowanie powinni teraz siedzieć na trybunach, sprowadził ją na ziemię.

Wokół panował chaos. Ktoś płakał, ktoś tupał nerwowo nogą, a jeszcze ktoś inny próbował przedostać się na górę, wykrzykując przy tym najróżniejsze przekleństwa.

— Co się dzieje? — zapytał Scorpius, stojącego w przejściu, spoconego Puchona w jeansowej kurtce.

— Mecz odwołany. Edmur spadł z miotły... — odpowiedział nastolatek, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Nic mu nie jest, Deprim rzuciła na niego zaklęcie, zanim zdążył przywalić o ziemię, ale nie wiadomo, czy w ogóle wznowią grę... Czekamy na informację...

Lily zamrugała zaskoczona, powoli przyswajając usłyszane informacje. Mecz, Edmur, Wypadek. Przełknęła głośno ślinę, rozglądając się wokoło. Zderzenie się z tak niespodziewaną sytuacją momentalnie ją otrzeźwiło. Zdała sobie sprawę, iż wciąż ściska rękę Scorpiusa. Odskoczyła jak oparzona, ponownie przyjmując czerwony odcień na twarzy.

Chłopak westchnął, chowając dłonie do kieszeni i opierając się o ścianę.

— Idiota... — mruknął pod nosem — widać było, że ledwo trzyma się na nogach... Wątpię, aby doszedł do siebie w tak krótkim czasie... jak dla mnie, to równie dobrze możemy rozejść się już te...

Ostatnie jego słowo utonęło w donośnym szlochu, dochodzącym z góry. Po starych, drewnianych stopniach schodziła zapłakana Mila Brunchet. Ciemne strużki rozmazanego makijażu spływały jej po policzkach, zostawiając czarne ślady, zielone oczy miała zapuchnięte, a odznaka prefekta naczelnego przekrzywiła jej się dziwnie, ściągając białą koszulę na jedno ramię. Przecisnęła się pomiędzy uczniami, którzy nagle zupełnie zamilkli i w popłochu odwracali speszony wzrok, po czym ruszyła w dół. W połowie drugiego stopnia zatrzymała się jednak nagle, obracając głowę i wbijając zdesperowane spojrzenie prosto w Lily. Wzięła głęboki oddech, prędkim krokiem wróciła na półpiętro i złapała rudowłosą za ramiona, wbijając jej przy tym paznokcie w skórę.

— Potter... musisz mi pomóc — wyszeptała, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. — On, Edmur... nie chce mi powiedzieć, co się dzieje, ale od wakacji jest z nim coraz gorzej... Muszę wiedzieć, to mój chłopak! Tak bardzo go kocham!

Pociągnęła żałośnie nosem, a Lily poczuła, jak serce mięknie jej zupełnie. Złapała wciąż leżącą na jej ramieniu dłoń Mili i pogładziła ją uspokajająco.

— Czytałam o was, podobno pomagacie ludziom, a ja naprawdę nie wiem już, co mam począć. Proszę... w zamian zrobię wszystko, co zechcesz... — ciągnęła Krukonka, już nieco spokojniejszym tonem.

Lily spojrzała na nią, a potem bardzo powoli przeniosła wzrok na Scorpiusa, zdając sobie sprawę, że Mila była jedną z niewielu osób, które potrafiły coś niesamowitego, coś, co mogłoby jej się naprawdę przydać w przyszłości...

Przełknęła ślinę i delikatnie kiwnęła głową.

— Zgoda — powiedziała, wmawiając sobie w duchu, że wcale nie jest tak bezduszna jak Hugo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top