2.13. O miłości słów kilka...

Kochani, 

ten rozdział powinien być właściwie jakąś walentynkową częścią specjalną, ale z racji tego, że chcę już utrzymać odpowiednią chronologię, a i dwójka nowych bohaterów pojawiających się tutaj, będzie mi potrzebna do dalszej fabuły - rozdział jest teraz. Mam nadzieję, że mimo nieco innej formy, niekończącej się ilości słów oraz braku dialogów Lily i Scora (które pojawią się już w kolejnym rozdziale, obiecuję!) spodoba wam się choć trochę. 

Pozdrawiam cieplutko i życzę miłego czytania! 

***

Chociaż Lily lubiła zarówno zielarstwo, jak i prowadzącego je nauczyciela, czasami miała wrażenie, że pomysły na prace domowe profesor Longbottom brał prosto z kosmosu. Nie dalej jak miesiąc temu kazał wszystkim drugoklasistom wyhodować w dormitoriach niewielkie mięsożerne rośliny, które teoretycznie miały zjadać muchy i inne pałętające się po zamku robactwo, w praktyce ponad połowa uczniów chodziła potem z zabandażowanymi palcami, bo jak się okazało, roślinkom o wiele bardziej smakowali ludzie niż owady. W zeszłym tygodniu oddelegował ich na skraj Zakazanego Lasu z łopatami, by ryli w na wpół zamarzniętej ziemi w poszukiwaniu korzeni rzadkich, podziemnych bulw Arameny Złocistej. W połowie zadania jedyną motywacją do dalszej pracy było wyobrażanie sobie, ze w dole zamiast Arameny spocznie martwy profesor Longbottom.

Tego dnia natomiast, z niepokojącym błyskiem w oku, poprosił ich o odszukanie w stertach topniejącego śniegu Pasianki Zimowej, którą jesienią rozsadził w kilku miejscach na błoniach. Oczywiście nie kwapił się, by doprecyzować lokalizację owych miejsc, twierdząc, że: „Poszukiwania to sama frajda". No cóż, może dla profesora Longbottoma wielogodzinne wałęsanie się po błoniach i grzebanie w mokrym śniegu, było zabawne, ale dla Lily, Jenny i Marii z pewnością nie.

— Kiełkowanie, rozkwitanie, rozmnażanie — wymamrotała Maria, rozgarniając butem przykrytą białym puchem trawę. — rozmnażanie i... przekwitanie? Co jeszcze miałyśmy opisać? Ciągle o czymś zapominam...

— Dojrzałość... Ale to bez różnicy, bo i tak NIGDY nie znajdziemy tych przeklętych roślin. Na Merlina, całe buty mam już mokre, przesiąka mi na skarpety... — syknęła Jenna, kopiąc wściekle patyki leżące pod jej nogami.

Lily pokiwała głową, zupełnie zrezygnowana. Wolałaby już siedzieć w bibliotece nad stertą książek i pisać obszerne eseje, niż marnować swój cenny czas na szukanie tej przeklętej Pasianki. Z początku myślała, że to zadanie nie może być tak trudne, że całkiem fajnie zaznać trochę botanicznej praktyki w terenie, poza idealnie przystosowaną do pracy cieplarnią. Jednak po trzech godzinach bezowocnych poszukiwań wyśmiewała się w duchu za swoją naiwność. Z drugiej strony, widząc snującego się samotnie Jerrego, któremu Hugo i Ian powiedzieli wprost, że wolą dostać najgorsze oceny niż wałęsać się po błoniach jak idioci, dziękowała Marii i Jennie za ich aktywny wkład w pracę grupową.

— Może powinnyśmy spróbować podkopać się głębiej..? — mruknęła, przykucając nad usypanym ze śniegu, niewielkim kopczykiem.

— Przecież to diabelstwo miało rosnąć na powierzchni... — warknęła Jenna, zakładając ręce na piersi.

Lily westchnęła, rozglądając się dokoła. Chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że jasnowłosa Gryfonka miała rację, to po prostu nie przychodził jej do głowy lepszy pomysł, niż grzebanie w ziemi. Przeczesały teren od cieplarni do szkolnego dziedzińca i od dziedzińca do wzniesienia w północnej części błoni, nie znajdując nawet śladu zimowego kwiatka. Nieopodal kręciło się kilka osób z drugiego roku, ale sądząc po niezbyt tęgich minach, ich poszukiwania były równie bezowocne. Wałęsali się w te i z powrotem od czasu do czasu niemrawo trącając butami zalegający na trawie śnieg.

Prócz nielicznych drugoklasistów Lily dostrzegła jeszcze dwójkę innych, zdecydowanie starszych, uczniów - dziewczynę okutaną do nosa szalikiem w żółto-czerwonych kolorach i chłopaka, w identycznym szalu, z tym że w barwach Ravenclawu. Ona miała na głowie kaptur zakończony jasnym futerkiem, a on granatową czapkę z pomponem. Obydwoje trzymali w dłoniach pergaminy oraz pióra i dziarskim krokiem zmierzali w ich stronę.

— Hej, dziewczyny. Co ciekawego robicie? — zagaił chłopak, gdy znalazł się już na tyle blisko, że były w stanie go usłyszeć.

— Szukamy nieistniejącej Pasianki Zimowej — odpowiedziała Jenna, przewracając przy tym ostentacyjnie oczami.

Chłopak zaśmiał się w odpowiedzi, przystając nieopodal. W jego ciemnych tęczówkach błysnęły wesołe iskierki.

— A może zrobiłybyście sobie chwilę przerwy od tej jakże pasjonującej czynności i poświęciłybyście nam minutkę? — zapytała dziewczyna, rzucając porozumiewawcze spojrzenie swojemu radosnemu koledze.

— Czemu nie — mruknęła Jenna, wzruszając ramionami, po czym podeszła bliżej dziwnej dwójki. Chwilę później w ślad za nią poszła Maria.

Lily również podniosła się z kucek, otrzepała zabrudzone śniegiem spodnie i przystanęła za plecami Jenny. Chociaż trochę obawiała się tego, co mogą chcieć od nich starszoklasiści, to krótkie wytchnienie od męczących poszukiwań brzmiało zachęcająco. No i miała nadzieję, że Jenna, jako wybitnie otwarta i towarzyska osoba, przejmie całą inicjatywę, a jej zadanie ograniczy się do słuchania oraz potakiwania głową.

Starsza Gryfonka uśmiechnęła się szeroko.

— Świetnie. Nazywam się Eva Simons, a to jest Carl Jonsen — oznajmiła, wskazując dłonią na Krukona w granatowej czapce. — Chcemy reaktywować szkolną gazetkę „Hog-war-to-wiedzieć".

— To w Hogwarcie działała jakaś gazetka? — wtrąciła Maria, wychylając się nieco zza pleców Jenny.

— Och tak! W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku. I to bardzo prężnie — zawołała Eva, machając przy tym energicznie rękami. — Niestety z czasem zabrakło chętnych do redagowania, a z biegiem lat zupełnie o niej zapomniano. A to przecież straszna strata, nieprawdaż? Pomyśleliśmy z Carlem, że dobrze będzie wrócić do tej tradycji i co miesiąc wypuszczać nowy numer poświęcony nauce, nowinkom no i oczywiście, a może przede wszystkim, uczniom naszej cudownej szkoły. — Poruszyła znacząco brwiami, uśmiechając się zawadiacko, a Lily nie miała już wątpliwości, że „Hog-war-to-wiedzieć" będzie miał więcej wspólnego z plotkarskim magazynem „Czarownica", niż informacyjnym „Prorokiem Codziennym".

— Działamy pod oficjalnym patronatem profesora Binsa — dodał Carl, wyciągając z kieszeni lekko wymięty świstek papieru i machając nim przed oczami Jenny. Na białym pergaminie widniało eleganckie pismo nauczyciela Historii Magii zakończone wymyślnym podpisem.

— Pierwszy numer planujemy wypuścić na walentynki — ciągnęła Eva, wyraźnie już podekscytowana. — Dlatego chcemy zebrać jak najwięcej informacji od uczniów Hogwartu, dowiedzieć się, czym dla was jest miłość, jak ją postrzegacie, co dla was jest najważniejsze w tym romantycznym uczuciu... Jeśli mogłybyście powiedzieć nam kilka słów na ten temat, bylibyśmy bardzo wdzięczni!

Lily zrobiła głupią minę, tracąc zupełnie werwę. To było nawet gorsze niż „Czarownica". Mogłaby podzielić się wieloma pomysłami na ulepszenie systemu lekcyjnego, organizacji planu zajęć, czy kółek zainteresowań. Natomiast jeśli chodziło o miłość, miała do powiedzenia tyle co nic. No chyba, że opowiedziałaby o ostatnim fatalnym planie Albusa i podsłuchanym wyznaniu Katrin, ale wątpiła, by było to na tyle etyczne, by mogła im potem z czystym sumieniem spojrzeć w oczy.

Jej brat wciąż ciężko przeżywał konfrontację z uczuciami ukochanej i chociaż radził sobie z tym lepiej, niż przypuszczała, to jego relacje z innymi ludźmi wróciły do stanu z wakacji. O ile ona, nauczona doświadczeniami z zeszłego roku, zdawała sobie sprawę, że z Albusem trzeba postępować delikatnie, aż w końcu, małymi krokami, zacznie przeć naprzód, to James był najzwyczajniej w świecie wściekły. Wszystko, nad czym pracował, w jeden wieczór legło w gruzach i Lily nie mogła mu się dziwić.

Najwyraźniej jednak tylko ona podchodziła do pomysłu walentynkowego wydania gazetki sceptycznie, bo oczy Marii zabłysły niepokojąco, a Jenna aż pisnęła z ekscytacji, wylewając z siebie niekontrolowany potok słów:

— Och! Miłość! No więc ja uważam, że to powinno być coś takiego - „Łał". Gorące uczucie między dwójką ludzi, magiczne przyciąganie, którego nie da się kontrolować. Nawet jeśli te osoby się nie lubią, nie chcą ze sobą być, to i tak łączy je niewidzialna więź. Taka nie do zniszczenia. Emocje aż buzują w środku, a przy osobie, którą się kocha, nie da się ich opanować. Zakochane osoby nie widzą świata poza sobą, nie ma dla nich rzeczy nie do pokonania. Wszystko robią razem, ciągle o sobie myślą! Kiedy się kogoś kocha, to jest po prostu takie „BUM"! — Wyrzuciła ręce w powietrze, nadając dodatkowej ekspresji swojej wypowiedzi.

— Mi się wydaje, że miłość jest wtedy, gdy rozumiesz kogoś bez słów... — dodała cichutko Maria, czerwona niczym piwonia.

Eva, cała w skowronkach, zapisywała wszystko skrupulatnie na kartce, co jakiś czas kiwając głową na znak, że słucha. Gdy skończyła, uniosła wzrok znad pergaminu i wbiła wyczekujące spojrzenie w Lily, która starała się szczelniej skryć za plecami Jenny.

— A ty? Co myślisz o miłości?

— No dalej, nie wstydź się. Nie masz kogoś, kogo kochasz, albo kochałaś? — Próbował jej dodać odwagi Carl.

Stał z boku z rękami splecionymi na piersi i nad wyraz wesołym wyrazem twarzy, a Lily była pewna, że tak naprawdę miał z nich niezły ubaw.

— Kocham rodziców... braci... kuzyna... ciotkę Andromedę... — zaczęła wyliczać pod nosem, ale Eva przerwała jej prędko.

— Chodzi o ROMANTYCZNE uczucia. Członkowie rodziny się w to nie wliczają. Chyba każdy kocha rodziców.

— No to nie wiem — mruknęła Lily, pragnąc jak najprędzej wrócić do poszukiwań Pasianki Zimowej. 

Kiedyś, jak miała sześć, czy siedem lat, zgodziła się chodzić z chłopakiem z sąsiedztwa. Nazywał się Mathias i byli rówieśnikami. Czasami razem wędrowali do sklepu po ciastka, bo rodzice nie chcieli puszczać ich samych. Wątpiła jednak, by coś takiego wliczało się w nawet bardzo szeroką pojętą miłość. No chyba że miłość do ciastek.

Eva westchnęła, zwijając zapisane kartki w cienki rulon.

— Współczuję. Chociaż wiesz co? Wydaje mi się, że coś tam wiesz, tylko się wstydzisz. Ale za język nie będę cię ciągnęła. Żadna ze mnie Rita Skeeter, a wypowiedzi do gazetki są dobrowolne. — Uśmiechnęła się i schowała pergaminy do wiszącej na ramieniu, bordowej torby.

— Dzięki za wywiad, dziewczyny, bardzo nam pomogłyście. Będziemy się zbierać, jest jeszcze masa uczniów do przepytania — dodał Carl.

Machnął im ręką na pożegnanie, po czym wraz z Evą ruszył w kierunku zamku. Przystanął jednak po kilku krokach i ponownie odwrócił się w ich stronę.

— A ta Pasianka Zimowa... Wiecie, ona rośnie tylko na podmokłych terenach, więc na waszym miejscu ograniczyłbym obszar poszukiwań do okolic jeziora.

Mrugnął zawadiacko i prędkim krokiem dogonił, będącą już prawie przy dziedzińcu, Evę, zostawiając w tyle trzy, bardzo zdezorientowane Gryfonki.

*

W okolicach południa biblioteka Hogwartu pękała w szwach. Większość uczniów, zmobilizowana rychłą wizją semestralnych sprawdzianów, każdą wolną chwilę poświęcała nauce, chcąc nadrobić błogie miesiące nicnierobienia. Oczywiście mało kto uzupełniał swoje braki wiedzy w zupełnej ciszy i nawet pani Pince nie była w stanie zapanować nad nieustającym szmerem dochodzącym znad wszystkich stolików w pomieszczeniu. Na domiar złego okazało się, że profesor Longbottom męczył pracami domowymi nie tylko drugoklasistów, a całą rzeszę uczniów, bo półki w dziale zielarstwa świeciły pustkami i zanim Lily wywalczyła prywatny dostęp do „Tysiąca magicznych ziół i grzybów", minęło blisko pół godziny.

— Dziesięć razy bym zdążył skoczyć po swój egzemplarz — mruknął Jerry, gdy cała potargana dosiadła się do niego przy niewielkim stoliku obok okna. — Ale doceniam twoją zaciętość — dodał prędko, widząc jej wściekłą minę.

Sama żałowała, że nie poszła od razu do dormitorium po własne podręczniki, ale najzwyczajniej w świecie nie przypuszczała, że dostanie jednego z tych szkolnych, będzie tyle trwało. Jej z pozoru genialny plan zakładał, że Jerry zajmie im miejsca, a ona zdobędzie materiały potrzebne do dokończenia pracy domowej o Pasiance Zimowej. I chociaż sam plan był dobry, to nie uwzględniał kilkunastu zmiennych w postaci walczących o książki uczniów. Jak się okazało - bardzo istotnych zmiennych.

— Moja wina, przepraszam — westchnęła, niszcząc w zarodku kiełkującą gdzieś w środku złość.

Jeśli już miała być na kogoś zła, to z pewnością nie na Jerrego. Nie dość, że ze stoickim spokojem wypełniał jej nie do końca przemyślane polecenia, to jeszcze sam zaharowywał się na śmierć. Najpierw samodzielnie przewertował rozdział o kwiatach zimowych, aby dojść do tego, że Pasiankę zasadzono nad jeziorem, potem znów zupełnie sam dokonał koniecznych obserwacji, aż w końcu podjął się napisania całego eseju za swoją nieszczęsną grupę. Lily miała potężną ochotę przywalić Hugonowi w twarz w jego imieniu.

Ułożyła podręcznik na środku stołu tak, aby obydwoje mogli z niego korzystać, rozłożyła potrzebne do wykonania pracy materiały, po czym z piórem w dłoni pochyliła się nad swoim pergaminem. Przypadła jej w udziale część o kiełkowaniu i rozkwitaniu. Chociaż opisanie tych etapów nie powinno sprawić jej większych trudności, zwłaszcza że sama je sobie wybrała, błąkające się po głowie słowa wyjątkowo nie chciały skleić się w logiczną całość. Nagle kawałek białej kartki wydał jej się nadzwyczaj przerażający.

Gdy tylko wracała myślami do rosnącej nad jeziorem Pasianki, przed oczami stawał jej obraz młodych dziennikarzy, a w uszach dudniły zadawane przez nich pytania. Czy to możliwe, że ona jako jedyna nie miała pojęcia o miłości? Może nie była duszą towarzystwa, ale też nie uważała się za kompletnego odludka, a wszystkie emocje przeżywała dość mocno i nie umiała ich zbytnio tłumić. Czasami czytała kolorowe czasopisma znoszone maniakalnie przez Jennę do ich dormitorium, ale zamieszczone tam artykuły, zwłaszcza te dotyczące miłosnych porad, traktowała z przymrużeniem oka. Przypuszczała, że Albus kochał Katrin, jednak właściwie nie wiedziała dlaczego, tak samo nie miała pojęcia, jak wyglądały ich relacje, gdy byli ze sobą sam na sam. Z boku nie wyglądało to wcale na żadne „BUM" opisywane przez Jennę. Była też pewna, że jej mama kocha tatę, a tata mamę, lecz to, dlaczego wybrali właśnie siebie, pozostawało dla niej zagadką.

Popukała piórem w pergamin, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że robi tym samym olbrzymie kleksy na wciąż niezapisanej, białej powierzchni.

— Jerry... Czym dla ciebie jest miłość? — westchnęła w końcu, wbijając wzrok w swojego przyjaciela.

Podniósł brwi, odrywając oczy od „Tysiąca magicznych ziół i grzybów".

— Taka romantyczna?

— Taka romantyczna — przytaknęła, obserwując, jak chłopak odkłada na bok swoje pióro, splata ze sobą dłonie i opiera się wygodniej na krześle.

W tej jednej chwili zdała sobie sprawę, że absolutnie wie, za co kocha Jerrego. Bo kochała go niewątpliwie, chociaż to uczucie umieściłaby między miłością do Albusa a miłością do Hugona i zdecydowanie nie klasyfikowało się do nawet szeroko pojętego uczucia romantycznego. Jerry był natomiast najlepszym przyjacielem na świecie. Nigdy nie wyśmiewał ani jej, ani jej pomysłów, nie drążył niepotrzebnie tematów, nie szydził, nie dogryzał, nie oceniał. Za to był, słuchał, wspierał, pomagał, a gdy coś krytykował, owa krytyka nie bywała podszyta nawet gramem złośliwości. Z drugiej strony wiedziała, że nie traktował jej w jakiś szczególny sposób, po prostu taki miał charakter. A mimo to, właśnie ją wybrał jako swoją przyjaciółkę. Nie mogła pojąć dlaczego.

— Myślę, że jest trochę prawdy w tych oklepanych tekstach, że jak się kogoś kocha, to serce wariuje i czuć w brzuchu motyle, ale to nie tak, że jest tak przez cały czas — stwierdził, błądząc wzrokiem gdzieś za oknem. — Wydaje mi się, że miłość jest właśnie wtedy, kiedy tego nie ma, a ten ktoś, kto miał być idealny, wkurza cię niemiłosiernie i robi masę rzeczy, które cię denerwują. Jednak nawet mimo tego, zdajesz sobie sprawę, że bez tej osoby byłoby gorzej. Że gdyby świat się walił, to zrobiłabyś wszystko, aby ją ocalić, a gdybyś umierała, to tę osobę chciałabyś widzieć jako ostatnią... — urwał nagle, jakby zdając sobie sprawę z tego, jak poważnie zabrzmiały jego słowa, po czym przeniósł zaskoczone spojrzenie gdzieś ponad głowę Lily.

Ona również się obróciła, chociaż bardzo nie chciała kończyć tej rozmowy. Pragnęła usłyszeć od Jerrego coś jeszcze, choćby kilka słów.

Tuż za nią stał jednak Ian. Minę miał wybitnie skwaszoną, a w ręku kawałek zmiętego pergaminu.

— Zapomniałeś o tym, że robisz rzeczy, na które zupełnie nie masz ochoty — prychnął, kładąc z łoskotem kartkę na stół. — Jak coś jest źle, to sam to sobie poprawiaj — dodał, machając lekceważąco ręką, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł z biblioteki.

Lily nie bardzo rozumiejąc, co się właśnie stało, zerknęła ukradkiem na zostawiony przez Iana pergamin. Czarnymi, drobnymi literami, na samej górze strony zapisano:

"Pasianka Zimowa - zakwitanie

Ten brzydki kwiat zakwita w okolicach lutego, liście mają kolor najpierw zielony, potem czerwony. Zdrowa Pasianka w okresie dojrzałego rozkwitu przybiera barwę pomarańczy i to ona utrzymuje się najdłużej. Przed przekwitnięciem można zaobserwować zmianę odcienia na ciepły brąz... Niezdrowa Pasianka różni się kolorem od Pasianki zdrowej..."

*

Całkowity brak skupienia poskutkował tym, że aż do sobotniego wieczora jej esej o Pasiance utknął w martwym punkcie, a dokładniej na tytule pracy. Okazało się, że nawet Maria i Jenna napisały już większość swoich części, co przyprawiło Lily o lekki ból głowy, bo zazwyczaj to one oddawały wszystko na ostatnią chwilę.

Z mocnym postanowieniem poprawy rozsiadła się na fotelu w pokoju wspólnym Gryfonów, licząc, że odnajdzie tam ciszę i spokój. Niestety, dokładnie pięć minut po tym, jak otworzyła swój egzemplarz „Tysiąca magicznych ziół i grzybów", do pomieszczenia wparowała gromada uczniów, która wróciła z pierwszej w tym roku wycieczki do Hogsmeade. Część, chcąc ogrzać zmarznięte ciała, usadowiła się przed kominkiem, spychając z kanapy zdezorientowanych pierwszaków, część rozpakowywała przy stolikach swoje zakupy, część kończyła rozpoczęte wcześniej dyskusje, by przekazać znajomym najciekawsze nowinki jeszcze przed kolacją. Wszyscy natomiast zachowywali się przy tym potwornie głośno.

Wśród całej tej gromady Lily zdołała wyłowić wzrokiem Albusa i Rose, którzy byli zbyt pochłonięci rozmową, by chociażby zdjąć z siebie zimowe kurtki. Stwierdziwszy, że w takich warunkach i tak nie skleci nawet jednego zdania, zamknęła podręcznik i chyłkiem przemknęła przez pokój, by usadowić się obok brata.

— Masz paranoję, Albus... — westchnęła Rose, ściągając z głowy wełnianą czapkę.

— Nie mam żadnej paranoi! Nienawidzę tego jasnowłosego gnoja! — wrzasnął w odpowiedzi Albus, zupełnie nic sobie nie robiąc z ciekawskich spojrzeń pierwszaków stojących nieopodal.

— Co się stało? Kogo nienawidzisz? — dopytała Lily, głaszcząc brata uspokajająco po ramieniu, bo wyglądał tak, jakby lada moment miał wpaść w furię.

— Tego durnia, Malfoya. Widziałem go dziś razem z Katrin. Przecież dobrze wiedzieli, że też tam będę! — odkrzyknął, nawet na nią nie patrząc. Ręce mu się trzęsły ze złości i Lily poczuła, że po części się z nim utożsamia, bo jej dłonie nagle samoistnie ścisnęły się w pięści.

— Jak to razem? — dopytała, walcząc z dziwną suchością w ustach, która znienacka ją dopadła.

— Albus wyolbrzymia. Po prostu stali obydwoje przy ladzie w Trzech Miotłach, potem każde poszło do swojego stolika. ZAMAWIALI PIWO, na Merlina! — jęknęła Rose, pukając się znacząco palcem w czoło.

Lily ułożyła głowę na oparciu kanapy i spojrzała w sufit. Nawet nie wiedziała, w którym momencie zaczęła się modlić w duchu, by Rose miała rację.

Po feralnych urodzinach dużo myślała i o Katrin i o jej wyznaniu. Właściwie o wiele więcej niż powinna i o wiele intensywniej, niż by na to wskazywał zdrowy rozsądek. Chociaż z samej rozmowy, którą miała okazję podsłuchać tamtego wieczora, niewiele wynikało, to nie wyobrażała sobie, by odpowiedź Scorpiusa, nawet po dłuższym zastanowieniu, mogła brzmieć inaczej niż „Nie". Tak naprawdę nie miała żadnych podstaw, by tak twierdzić, nie miała nawet jednego dowodu, który potwierdzałby tę teorię. Po prostu wizja młodego Malfoya chodzącego z Katrin była dla niej tak abstrakcyjna, tak odległa, tak bardzo nie do pomyślenia, że chciało jej się jednocześnie śmiać i płakać.

— Na co mi było do tego wracać? — westchnął Albus, chowając twarz w dłoniach. — Miłość to jakaś tragedia, to szereg pomyłek, cholerny labirynt, w który wrzuca nas to głupie życie...

— Myślę, że tak w ogólnym rozrachunku miłość nie jest taka zła... — mruknęła Lily, choć bardziej dlatego, że wydźwięk słów jej brata prowadził prostą drogą do skrajnego zdołowania, niż dlatego, że nagle olśniło ją w sprawie uczuć.

— Owszem jest. Podwójny smutek, podwójne cierpienia, podwójne troski, podwójne problemy. Cokolwiek zrobisz, nigdy nie wiesz, czy będzie okej, bo choćbyś nie wiem, jak się starała, ta druga osoba zawsze może dać ciała. A potem pokutujecie za to obydwoje. Tak jak przez moją głupotę cierpiała Katrin i cierpię ja...

— Ale też podwójne radości, podwójne sukcesy, podwójne pomysły na wyjście z kryzysu — skwitowała Rose, głaszcząc kuzyna po plecach. — Jeśli będąc w związku, masz w sobie ciągłą niepewność, to to nie jest prawdziwa miłość, Albus... Wiesz, ja myślę, że miłość to przede wszystkim bezpieczeństwo i zaufanie, które pomaga widzieć światło nawet w tym twoim labiryncie...

*

Schodząc na niedzielne śniadanie Lily czuła już na sobie silną presję. Wczorajsze plany pisania eseju dla profesora Longbottoma legły w gruzach, ponieważ do później nocy siedziała z Albusem w pokoju wspólnym, gadając o wszystkim i o niczym. Nie poruszali więcej tematu Katrin ani w ogóle miłości. Poobgadywali trochę Jamesa, posnuli nieco planów na najbliższe wakacje i ponarzekali sobie na nawał prac domowych fundowany im przez Slughorna i Deprim. Rozstali się, dopiero gdy Lily zyskała pewność, że Albus nadal jest w stanie się uśmiechać. I chociaż nie żałowała nawet sekundy spędzonej z bratem, to wizja rozkwitu Pasianki wisiała jej nad głową niczym widmo. Nie chciała zawieść Marii i Jenny, nie miała również zamiaru świecić oczami przed nauczycielem zielarstwa oraz tłumaczyć mu braku pracy domowej dywagacjami na temat uczuć. Dlatego zdecydowała się nie marnować nawet chwili i do Wielkiej Sali przytaszczyła torbę z książkami, piórami oraz pergaminami.

Rozłożyła wszystkie przybory na stole, pomiędzy mlekiem, herbatą jaśminową i jajecznicą, po czym jedną ręką zaczęła wkładać sobie do ust ciepłą fasolkę z kiełbaską, a drugą zapisywać na brudno wszystko, co tylko przychodziło jej do głowy.

— O czym piszesz? — zapytała Meredith, nakładając sobie na talerz płatki owsiane z jogurtem.

Lily spojrzała na nią zaskoczona. Nawet nie zarejestrowała jej obecności, nim dziewczyna się nie odezwała.

— Pasianka Zimowa... Muszę to jutro oddać, a jeszcze prawie nic nie mam...

— Och, Pasianka! — westchnęła Mer, robiąc rozmarzoną minę i uśmiechając się tajemniczo. — Profesor Longbottom też kazał nam jej szukać, jak byliśmy na drugim roku. Oczywiście razem z Jamesem nie znaleźliśmy ani jednego egzemplarza. Za to jakieś dwa miesiące później James odkrył ich sporą polankę nad jeziorem. Zerwał jedną, przyszedł do mnie i powiedział: „Masz, to dla ciebie, jest czerwona zupełnie jak twoja twarz". — Zachichotała pod nosem, rumieniąc się lekko.

Lily przycisnęła pióro do kartki, tworząc kolejnego, wielkiego kleksa. Widelec wypadł jej z ręki, upadając z łoskotem o podłogę i brudząc ją resztkami fasolki, ale nie przejęła się tym zbytnio, ponieważ właśnie doznała nagłego olśnienia.

— Meredith... — wyszeptała, nawet nie starając się ukryć podekscytowania — czy ty kochasz Jamesa?

Dziewczyna uniosła brwi, przeżuła do końca kęs owsianki z jogurtem, po czym ze stoickim spokojem, jak gdyby nigdy nic, pokiwała głową.

— Oczywiście, że kocham.

Lily otworzyła usta, chcąc powiedzieć coś konstruktywnego, ale nic nie przychodziło jej na myśl. Chociaż może lepsze byłoby stwierdzenie, że przychodziło aż nazbyt wiele, przez co nie mogła skupić się na żadnej z tych rzeczy dostatecznie mocno, by ją zwerbalizować.

Przeciągająca się cisza, musiała zaniepokoić Meredith, bo dziewczyna spuściła wzrok na swoje dłonie, bawiąc się nerwowo srebrnym pierścionkiem.

— Masz coś przeciwko...?

— Nie! Coś ty! — krzyknęła spanikowana Lily, uderzając rękami w blat stołu i potrącając przy okazji swój talerz.

Kawałki fasoli przetoczyły się po jasnym pergaminie, tworząc tłuste plamy na akapicie traktującym o płatkach Pasianki.

— Nie mam nic przeciwko! Absolutnie! Jestem taka szczęśliwa! Po prostu nie wpadłam na to wcześniej, nie wiem jakim cudem, nie pomyślałam... — paplała jak szalona, wielkimi oczami obserwując uśmiechającą się coraz szerzej Meredith. — Och, Merlinie, a James... jaki on jest głupi... Jaki on jest ślepy... ale z drugiej strony... przecież to idiota, ten James... Czy on cokolwiek wie?

— Nigdy nie mówiłam mu tego wprost, ale bądźmy szczerzy, Lils, nawet ty się domyśliłaś... Trudno. Nie ważne, ile czasu ma to zająć i tak poczekam... To ja tu jestem głupia, a nie on — westchnęła, dziabiąc widelcem owsiankę.

— Musisz mu to powiedzieć, tak nie może być — pisnęła Lily, zasłaniając dłońmi buzię.

— Aha, i co mu powiem? Że albo będzie ze mną chodził, albo koniec z naszą przyjaźnią? To bez sensu, bo ja nigdy nie zrezygnuję z naszej przyjaźni, nie ma siły, która by mnie do tego zmusiła. To ona jest podstawą całej mojej miłości, jak mam cokolwiek zbudować, burząc fundamenty?

— Może moglibyście zbudować nowe, oparte na romantycznym uczuciu...?

— Lils, nie wiem kto i co ci naopowiadał, ale to tak nie działa — westchnęła Meredith, odsuwając na bok swój talerz i pochylając się tak, by być bliżej Lily. — Widzisz, ja kocham Jamesa za różne rzeczy - za to, jak poprawia okulary, jak zabawnie marszczy brwi, gdy myśli nad czymś intensywnie, za to, jak czule potrafi mnie objąć, gdy jestem smutna i za to jaki jest wtedy ciepły i pachnący. Podoba mi się w nim masa fizycznych cech, o pocałunkach nawet nie wspomnę, bo pewnie i tak nie chcesz tego słuchać... Ale tak naprawdę to z wyglądu pociąga mnie jeszcze przynajmniej dziesiątka innych chłopców i to nie na świecie, a tu, w Hogwarcie. To, co sprawia, że James jest wyjątkowy to to, że jego obecność jest dla mnie czymś tak naturalnym, a zarazem koniecznym, jak oddychanie. Jest mi najbliższym człowiekiem, osobą, która prawdopodobnie zna mnie lepiej niż ja sama i bierze mnie właśnie taką, jaka jestem. A tego nie zapewni ci żadne romantyczne uniesienie. Na to są potrzebne lata.

Odsunęła się z powrotem do tyłu, biorąc głęboki oddech. Zerknęła na zaplamioną, prawie w ogóle niezapisaną kartkę z czymś, co miało być pierwotnie esejem Lily, po czym uśmiechnęła się pod nosem.

— Z miłością to jest zupełnie tak, jak z tą twoją Pasianką.

*

Lily stała w cieplarni, wpatrując się w trzymaną w dłoniach doniczkę. Ze świeżo usypanej ziemi wyrastała cienka, krzywa łodyżka zakończona niewielkim pączkiem.

— Aktualnie płatki waszych Pasianek mają zieloną barwę i są skierowane ku górze, a oznacza to, że są w fazie... — Profesor Longbottom zrobił strategiczną pauzę, czekając na odpowiedź uczniów. 

Po klasie rozniósł się niepewny, grupowy szmer: „Kiełkowania".

Nauczyciel pokiwał z zadowoleniem głową i przechadzając się w te i z powrotem po cieplarni, kontynuował:

— Jeśli trochę się postaracie, niedługo powinny zakwitnąć, a to oznacza, że ich płatki się rozłożą i przybiorą kolor...

— Czerwony — odpowiedział mu ponownie niezbyt entuzjastyczny chór uczniów.

— Dokładnie tak. A jeśli będziecie się przykładać do ich pielęgnacji, w końcu rozkwitną w pełni, zmieniając odcień na ciepły pomarańcz. Chociaż nie dziwcie się, jeśli za pierwszym razem nic z tego nie wyjdzie... Tak naprawdę tylko bardzo mały odsetek przyjmuje tę barwę. Mówi się, że czerwień Pasianek jest równie piękna, co pospolita, natomiast jej przemiana w pomarańcz - unikatowa.

Profesor Longbottom usiadł na biurku, ignorując walającą się wszędzie, mokrą ziemię, rozejrzał się z uśmiechem po sali, po czym odchrząknął.

— No dobrze, nie męczę was dłużej. Cieszę się, że tyle osób znalazło Pasianki i proszę - traktujcie je dobrze, to naprawdę niesamowite kwiaty, a ich korzenie mogą leczyć nawet najcięższe choroby... Tymczasem przejdźmy do waszych esejów. Poszło nieźle, naprawdę nieźle. Będę prosił po jednej osobie z każdej grupy, żeby nie robił się tłok...

Lily westchnęła ciężko. Nie miała pojęcia, co ją podkusiło, czy było to zmęczenie, okropna presja czasu, czy może zakochana Meredith, ale jej esej w finalnej wersji zawierał zdecydowanie za mało naukowych elementów i zdecydowanie za dużo poetyckiego bełkotu. Ostatecznie aż wstydziła się spojrzeć profesorowi Longbottomowi w twarz, bo była prawie pewna, że ją wyśmieje. W każdym razie ona by siebie wyśmiała.

Niestety, ku jej przerażeniu, gdy tylko nauczyciel wyczytał członków grupy numer pięć, do której należała, Maria z Jenną wypchnęły ją bezceremonialnie do przodu.

Powłócząc nogami podeszła do biurka stojącego na końcu cieplarni, starając się nie patrzeć profesorowi Longbottomowi w oczy.

— Bardzo oryginalna praca, ale powiem szczerze, że naprawdę mi się spodobała — stwierdził, wertując trzymane w dłoni pergaminy. — Ta analogia do uczuć to twój pomysł, Lily?

Kiwnęła głową, udając wielkie zainteresowanie sznurówkami własnych butów.

— Interesujące i powiedziałbym, że całkiem trafne — kontynuował nauczyciel, uśmiechając się delikatnie. — Kiedyś jeden z moich najlepszych uczniów, Carl Jonsen, opisał fenomen Pasianki w podobny sposób. Bardzo mądry dzieciak. Tak swoją drogą reaktywował w tym roku szkolną gazetkę, właśnie wyszedł pierwszy numer. Mam tu jeden egzemplarz, z chęcią ci pożyczę, bo i tak już przeczytałem, a może ci się spodobać, skoro macie podobne poglądy.

Zgarnął z blatu cienkie, czarnobiałe, zabrudzone ziemią czasopismo i wręczył je zaskoczonej Lily.

Wymamrotała nieśmiałe podziękowania, po czym wróciła na swoje miejsce, wertując otrzymaną gazetkę.

Na pierwszej stronie widniał wielki tytuł, zapisany na przemian dużymi i małymi literami: „Hog-war-to-wiedzieć". Dalej, za dość ubogim spisem treści, zamieszczono obszerny artykuł okraszony sporym napisem: „Carl Jonsen, Eva Simons i uczniowie Hogwartu - O miłości słów kilka". 

Prócz krótkiego wstępu od autorów zawierał prawie wyłącznie wypowiedzi na temat miłości, zebrane przez Carla i Evę od uczęszczających do Hogwartu nastolatków. Lily znalazła tam nawet fragment monologu Jenny, całkiem niezły biały wiersz i kilka zdań z niezbyt udanie ocenzurowanymi przekleństwami. Jej uwagę przykuł jednak ostatni cytat, zdecydowanie krótszy od reszty i podpisany jako Anonim:

„Miłość jest wtedy, gdy nawet najgorsza szarlotka wydaje się pyszna".

Przeczytała go ponownie, a potem jeszcze raz i jeszcze, czując, jak serce zaczyna bić jej mocniej i mocniej z każdym kolejnym słowem. Nie wiedziała dokładnie, ile czasu siedziała wpatrzona w czarno-białe strony szkolnej gazetki. Gdy w końcu oderwała wzrok od czasopisma, w cieplarni został już tylko profesor Longbottom zbierający swoje rzeczy. Wsadził do torby saszetki z nasionami i ruszył w stronę wyjścia. W połowie drogi zatrzymał się jednak, zerkając w kierunku stołu, przy którym siedziała Lily.

— Och, to już. Ale prędko! — zawołał, po czym puścił jej oczko i wyszedł na zewnątrz.

Wciąż lekko skołowana i otumaniona docierającymi do jej umysłu faktami, spojrzała na stojącą przed nią doniczkę. Zielone płatki Pasianki Zimowej rozłożyły się delikatnie, przybierając piękną, krwistoczerwoną barwę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top