2.12. Złamane serca
Siedziała w pokoju wspólnym Gryffindoru, wpatrując się ze zniecierpliwieniem w stojący na kominku ciemnobrązowy zegar ze złotymi wskazówkami. Dochodziła dwudziesta trzecia trzydzieści.
Cały czas zachodziła o głowę, jak mogła nie wpaść na pomysł podzielenia się informacjami o Magim z ojcem. Albus twierdził, że nie bez powodu mówi się: „Najciemniej pod latarnią" i chyba miał rację. Tak bardzo szukała skomplikowanego rozwiązania, że nie pomyślała o najprostszym wyjściu. Od razu po ich rozmowie wystosowała do taty długi list, zawierający w skrócie wszystko, o czym kilka dni temu powiedziała profesorowi Fitwickowi. Odpowiedź przyszła już następnego popołudnia, nie zawierała jednak żadnych wskazówek, a jedynie krótką informację:
„Lily, bądź w przyszły czwartek w pokoju wspólnym o 23:30. Wszystkim się zajmę, nie rób głupstw".
Domyśliła się, że ojciec ma zamiar porozmawiać z nią przez sieć Fiuu, a późną porę wybrał dlatego, że nie chciał, aby przeszkadzał im tłum Gryfonów kłębiących się dokoła. Co prawda o jedenastej wieczorem kanapę przed kominkiem zajmował jeszcze Finnigan z dwoma chłopcami z szóstego roku, ale gdy tylko wytłumaczyła im, że potrzebuje przestrzeni do prywatnej rozmowy, mrugnęli do siebie porozumiewawczo i poszli na górę. W takich sytuacjach dziękowała w duchu Jamesowi za jego szerokie wpływy wśród innych uczniów.
Długa, złota wskazówka przesunęła się leniwie na ozdobną szóstkę wymalowaną na dole zegarowej tarczy. Zacisnęła dłonie w pięści, wbijając wzrok w płomienie. Sama nie wiedziała, czego powinna oczekiwać. Potwierdzenia jej teorii? Zapewnienia, że naprawdę nie ma się czym martwić? Prośby o pomoc? Dobrze wiedziała, że na to ostatnie nie może liczyć. Jej ojciec bywał nad wyraz opiekuńczy i wplątywanie córki w sprawy Ministerstwa byłoby dla niego niczym siarczysty policzek. Mimo to miała nadzieję, że podejdzie do sprawy profesjonalnie i jakkolwiek odniesie się do przekazanych w liście informacji.
Wzięła głęboki wdech, obserwując, jak płonący przed nią ogień zaczyna coraz mocniej buchać i powoli zmienia swój kolor z ciepłej żółci na chłodny seledyn. Wybiła dwudziesta trzecia trzydzieści trzy, a na zapełnionym drewnem palenisku, pojawiła się, lekko zniekształcona przez płomienie, głowa ciemnowłosego mężczyzny.
Harry Potter odchrząknął, zasłaniając dłonią usta, poprawił zsuwające się na nos okulary, po czym wbił w córkę pełen troski wzrok.
— Lily, tak dobrze cię widzieć. Jesteśmy sami? — zaptał, rozglądając się po pokoju o tyle, o ile pozwalała mu na to sieć Fiuu.
Pokiwała prędko głową, złażąc z kanapy i siadając po turecku, tuż przed kominkiem.
— Hej, tato. Co u was? Jak mama?
— W porządku — uśmiechnął się, a na jego twarzy, wokół ust i w kącikach zielonych oczu pojawiły się delikatne zmarszczki. — Matka wciąż jest myślami gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Ten urlop był jej naprawdę potrzebny... Bardzo jesteśmy wdzięczni, że zdecydowałaś się pojechać na święta do Andromedy, była wniebowzięta. Zresztą cały czas jest. Mam nadzieję, że się tam nie zanudziłaś...
— Nie, było super — westchnęła Lily, przygryzając nerwowo wargę. Tak bardzo chciała podzielić się z kimś swoim szczęściem, opowiedzieć ze szczegółami o tym, co robiła ze Scorpiusem, jak dobrze się bawili i jak dobrze było im razem. Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić, jeszcze nie teraz. Przymknęła powieki, starając się skupić na celu tej rozmowy.
—Tęsknimy za wami, za tobą, za Albusem, za Jamesem... — ciągnął jej ojciec. — Dajecie sobie radę, potrzeba wam czegoś?
— Wszystko w porządku, nie macie czym się martwić — odpowiedziała prędko, starając się zgrabnie przejść do meritum. — Dostałeś moje listy?
Pan Potter westchnął, ponownie poprawiając okulary. Lily miała wrażenie, że podobnie jak ona układa sobie teraz w głowie myśli tak, aby wypowiedziane zabrzmiały pewnie i przekonująco.
— Tak, wolałem porozmawiać w ten sposób, rozumiesz kochanie, względy bezpieczeństwa... — odparł w końcu. — Przekazałem wszystko odpowiednim osobom, sprawdziliśmy tego Magiego, ale wychodzi na to, że profesor Fitwick ma rację. Ludzie z Ministerstwa obserwowali tego człowieka przez dość długi czas, jeszcze zanim dostałem twój list i zapewnili mnie, że jest zupełnie niegroźny. Nie utrzymuje żadnych kontaktów z prawdziwymi czarodziejami, nie ma rzetelnych informacji na nasz temat. Jedyne co robi, to żeruje na mugolskiej fascynacji magią, ale to nie jest karalne. Ani u nas, ani u nich.
— Rozmawiał z kobietą, która widziała ciebie i wujka Rona fruwających niebieskim Fordem po niebie... — mruknęła Lily, mrużąc powieki. Była prawie pewna, że gdyby nie maskujące większość kolorów, seledynowe płomienie, zobaczyłaby teraz lekkie rumieńce na twarzy ojca.
— Naprawdę? No cóż... to było dość głupie z naszej strony, przyznaję... ale takie błędy i przeoczenia po prostu się zdarzają. Nie wiem, czy wiesz, ale niektórzy mugole od lat interesują się wszystkim, czego nie jest w stanie wytłumaczyć ich nauka. Problem w tym, że nie mają dowodów, a bez dowodów większość mugolskiego społeczeństwa nigdy nie uwierzy garstce szaleńców. Aby podeprzeć jakąś tezę, aby kogoś do niej przekonać, zawsze trzeba mieć dowód. Na tym opiera się cała strategia Ministerstwa Magii.
— A co jeśli będzie za późno na... — urwała w połowie, odwracając głowę w kierunku wyjścia. — Ktoś idzie... — stwierdziła, przenosząc się z powrotem na kanapę.
Pan Potter uniósł brwi i również spojrzał w tamtą stronę, chociaż była pewna, że kominek znacznie ogranicza mu widoczność.
Z korytarza dobiegał odgłos kroków i podniesione szepty dwóch osób. Chwilę później portret Grubej Damy rozsunął się, ukazując Jamesa niosącego dwie skrzynki pełne kremowych piw i Meredith z mapą Huncwotów w ręku. Zgrabnie zeskoczyli na wzorzysty, salonowy dywan, zamarli na moment, zdając sobie sprawę, że nie są sami w pokoju, po czym odetchnęli z ulgą, rozpoznając w niespodziewanym gościu, młodszą siostrę jednego z nich.
— Lily! Chcesz, żeby mi Mer na zawał zeszła? Co ty tu jeszcze robisz?! — żachnął się James, odkładając skrzynki na niewielki, drewniany stolik pod ścianą.
Lily westchnęła, wskazując głową na kominek. Była pewna, że wraz z pojawieniem się jej brata, poważna rozmowa z ojcem dobiegła końca. Nie pomyliła się zresztą, bo gdy tylko do Jamesa dotarło, że w zielonych płomieniach wisi głowa pana Pottera, jego oczy zrobiły się wielkie jak denka niesionych przed momentem butelek, a na twarzy zakwitł mu szeroki uśmiech.
— Tato! Co nic nie mówiłeś, że przyjdziesz pogadać?! — zawołał radośnie. Przeskoczył zwinnie przez oparcie kanapy i usadowił się obok Lily.
— Dobry wieczór, panie Potter — przywitała się Meredith, robiąc przy tym mocno skonfundowaną minę.
— Mówiłem twojej siostrze. Za to tobie wielokrotnie powtarzałem, że mapę Huncwotów masz używać w wyjątkowych sytuacjach, a nie wydaje mi się, by przenoszenie alkoholu z Hogsmeade do takich należało... — Ojciec uniósł w górę jedną brew, parząc wymownie na stojące nieopodal skrzynki. — I dobry wieczór, Meredith.
Dziewczyna spaliła buraka, nieco zbyt późno chowając za plecami mapę i mrucząc pod nosem niewyraźne: „Przepraszam". James jednak wyglądał tak, jakby zupełnie nie przejął się uwagą taty. Zaśmiał się radośnie, machając lekceważąco ręką.
— To jest wyjątkowa sytuacja. Szykujemy Albusowi imprezę urodzinową. Ktoś musi go rozruszać, skoro wy jesteście tak daleko.
— Niech zgadnę - on o niczym nie wie? — mruknęła Lily, obdarzając brata powątpiewającym spojrzeniem. Jakoś nie wyobrażała sobie, że Albus z dnia na dzień stał się duszą towarzystwa.
— Oczywiście, że wie! Za kogo ty mnie masz?! — krzyknął James, udając oburzenie.
— I zgodził się? — wtrącił pan Potter, najwyraźniej nastawiony do tego pomysłu równie sceptycznie co jego córka.
— Tego nie powiedziałem. Ale spokojnie. Do dwudziestego ósmego jeszcze kawał czasu, zdążę go urobić. Mam wrażenie, że jego głupi upór powoli zaczyna się łamać. Co prawda ostatnio trudno mi go złapać, ale w końcu się uda...
— Ukrywa się — skwitowała Lily, ale James najwyraźniej postanowił puścić tę uwagę mimo uszu.
— Gdybyście tylko widzieli jego minę, gdy mi odmawia... Jestem prawie pewien, że pragnie tej imprezy.
Wyjątkowo z siebie zadowolony pokiwał głową z entuzjazmem. Lily od zawsze zastanawiała się jakimi pokrętnymi torami błądzi jego logika.
Pan Potter westchnął, rozcierając palcami skronie.
— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Albus jest takim wrażliwym chłopcem, nie chcę, by znów przechodził przez to, co ostatnio... — mruknął w końcu, wbijając wzrok w swoje najstarsze dziecko, a Lily pomyślała, że oto powód, dlaczego James jest taki, jaki jest.
Choćby nie wiadomo jak bardzo była obiektywna, zawsze dochodziła do wniosku, że jej starszy brat najzwyczajniej w świecie mógł więcej niż ona czy Albus. Podczas gdy oni rozliczani byli z każdej minuty spóźnienia, a gdy nie było ich w domu o umówionej godzinie, mama dostawała załamania nerwowego, pewna, że leżą martwi gdzieś w rowie, James hasał sobie po polach i łąkach wolny jak ptak. Kiedy oni z lekką chrypką zostawali w domu nakryci przez rodziców tuzinami ciepłych kołder, James z kaszlem gruźlika i uśmiechem na ustach biegał na grilla do sąsiadów. Gdy oni musieli się srogo tłumaczyć z najmniejszej uwagi zapisanej w dzienniczku z mugolskiej szkoły, James tłukł swoim dzienniczkiem kolegów po głowach. Tak było i tym razem. Nie miała bowiem wątpliwości, że gdyby to ona wpadła na pomysł urodzinowej imprezy Albusa, musiałaby już w tej chwili odnosić skrzynki z kremowym piwem, powtarzając na głos tysiąc razy: „Nie będę zmuszać brata do zabawy". Czasami naprawdę żałowała, że nie urodziła się pierwsza.
Z zamyślenia wyrwał ją ciepły głos taty.
— Muszę kończyć. I proszę, idźcie spać, nie daruję sobie, jeśli przeze mnie opuścicie jutro zajęcia... — powiedział, spoglądając z troską na dwójkę swoich dzieci. Uśmiechnął się, obserwując paplającego pożegnalne formułki Jamesa, po czym utkwił wzrok w córce. — Lily, pamiętaj, o czym ci mówiłem. Mamy wszystko pod kontrolą. Zaufaj mi i błagam, nie rób żadnych głupstw, dobrze?
Zrobił stanowczą minę, poczekał, aż Lily kiwnie głową w odpowiedzi, ponownie się uśmiechnął i zniknął w płomieniach. Buchający w kominku ogień jeszcze przez chwilę mienił się szmaragdową zielenią, aż w końcu uspokoił się i na powrót przybrał swoją zwykłą, ciepłą, żółtą barwę. Ciemnobrązowy zegar wybił dwunastą.
*
Nie miała pojęcia, jakim cudem do tego doszło, ale stało się.
Choć z początku nie chciała w to wierzyć, okazało się, że Albus naprawdę przystał na propozycję Jamesa i zgodził się wyprawić swoje piętnaste urodziny. Oczywiście postawił przy tym miliard warunków takich jak ten, że impreza zacznie się wcześniej i skończy przed dwunastą, by mógł się wyspać, czy ten, że liczba zaproszonych osób nie przekroczy dwudziestki. James tylko z pozoru godził się na wszystko, kiwając z powagą głową i udając, że słucha. W praktyce o zabawie w pokoju wspólnym Gryffindoru już kilka dni wcześniej wiedzieli wszyscy Gryfoni, większość Krukonów i Puchonów, a nawet skrzaty domowe, które za namową Jamesa przygotowały pełną blachę pasztecików ze szpinakiem i wegetariańskich burgerów.
Lily wiedziała, że powinna się cieszyć, bo ta z pozoru wymuszona zgoda, była oznaką, że Albus zdołał uporać się z większością męczących go od środka problemów oraz idącą za nimi fobią społeczną. I chociaż sam ten fakt wypełniał jej wnętrze przyjemnym uczuciem szczęścia, nie mogła się pozbyć głupiego wrażenia, że to wszystko nie skończy się dobrze.
Jednak gdy stanęła w końcu w przybranym różnokolorowymi balonami oraz długimi, czerwonymi serpentynami pokoju wspólnym i zobaczyła uradowanego Albusa, siedzącego na kanapie wraz z równie radosną Rose, doszła do wniosku, że te obawy, tak na dobrą sprawę, nie są niczym uzasadnione. Jej brat wyglądał tak dobrze, jak jeszcze chyba nigdy. Ciemne włosy zaczesał do tyłu, zielone oczy, których nie zasłaniała opadająca zazwyczaj grzywka, błyszczały wesoło, a na czarną koszulkę zarzucił bordowy sweter.
Poprawiła związane w ciasny kucyk włosy, wygładziła ciemnozieloną sukienkę, którą kazała jej włożyć Jenna i uśmiechnęła się pod nosem, opierając łokieć o zastawioną sokami i kremowym piwem półkę na książki.
— Kto jest najlepszym bratem na świecie? No dalej, powiedz to — szepnął jej do ucha James, który pojawił się obok niczym duch.
— Ty, James... — odpowiedziała, przeciągając teatralnie sylaby.
Najwyraźniej nie zauważył nuty ironii w jej głosie, bo wypiął dumnie pierś, zaśmiewając się dziko.
— Tak, tak, to ja. A teraz wybacz, ale czeka na mnie pewna piękna Puchonka z piątego roku. Chodziłem za nią od końca wakacji, daję słowo... To się musi udać.
Zgarnął ukrytą pod stolikiem Ognistą Whisky i ruszył pewnym krokiem w kierunku tańczącej nieopodal okna, jasnowłosej dziewczyny.
Lily przewróciła oczami. Czasami zastanawiała się, co takiego ma w sobie jej najstarszy brat, że uwielbiali go wszyscy chłopcy, a dziewczyny znajdujące się w promieniu kilku metrów zaczynały zachowywać się, jakby odjęło im rozum. Nie uważała, żeby był brzydki, ale raczej nikt nie umieściłby jego zdjęcia na okładce magazynów dla nastolatek, w czym zdecydowanie przegrywał chociażby z Tomem Zabinim. Biorąc pod uwagę jego wyniki z SUMów, nie był również szczególnie wybitnym uczniem. Jeśli chodzi o stopnie, bił go o głowę nie cieszący się tak wielką popularnością Finnigan. Zawsze dochodziła więc do wniosku, że było to coś, czego nie można sklasyfikować tak łatwo, a co inni ludzie nazywali po prostu charyzmą. Bo jeśli miałaby wskazać najbardziej charyzmatyczną osobę, jaką znała, bez wahania wybrałaby Jamesa.
Chłopak przeszedł właśnie przez parkiet, tanecznym krokiem przybliżył się do jasnowłosej Puchonki i złapał ją za rękę. Kilka kropel Ognistej Whisky wylało się na dywan.
Lily uśmiechnęła się szerzej, sięgając po stojącą obok butelkę z sokiem pomarańczowym. Wsadziła do napoju wściekle różową słomkę, którą znalazła koło skrzynki z kremowymi piwami i opadła na fotel, obserwując bawiących się uczniów. Z pewnością było ich więcej niż dwudziestu.
Większość, podobnie jak James, tańczyła w rytm energicznej piosenki granej przez magicznie zaprogramowane instrumenty. Albus wciąż siedział na kanapie, zawzięcie dyskutując o czymś z Rose. W ręku trzymał szklankę pełną złocistego płynu, a z każdym łykiem jego policzki stawały się coraz bardziej rumiane. Natomiast Hugo razem z Jerrym pląsali w kółku wraz z innymi, zaproszonymi na zabawę drugoklasistami.
Lily lubiła tańczyć i chociaż zazwyczaj robiła to, kiedy nikt nie widział, wygrywany właśnie utwór sprawiał, że jej nogi same ruszały się w rytm muzyki, pchając ją na parkiet. Już miała wstawać, jednak w momencie, w którym odkładała na bok swój soczek, na fotel naprzeciwko opadła Meredith. Włosy miała spięte w luźny koczek, na szyi srebrny, błyszczący wisiorek, a na nogach pantofle na wysokim obcasie. Wyglądałaby nieziemsko pięknie, gdyby nie wściekła, skrzywiona mina.
Dopiła duszkiem trzymane w dłoni kremowe piwo, odstawiła z hukiem butelkę na stół i skrzyżowała ręce na piersiach.
— Wiesz co, Lily? Czasami go nienawidzę — mruknęła, wbijając wściekły wzrok w tańczącego z Puchonką Jamesa.
— Też tak mam — odpowiedziała Lily, obserwując, jak jej brat łapie swoją partnerkę za ręce i okręca wokół własnej osi. Złote włosy dziewczyny zawirowały w powietrzu.
— Ma mózg wielkości orzecha włoskiego — kontynuowała Meredith, sięgając po kolejne piwo. — Chociaż to już nie mózg, to móżdżek. A więc ma móżdżek.
Lily ponownie pokiwała głową ze zrozumieniem. Meredith znów otwierała usta, prawdopodobnie po to, aby wylać kolejne wiadra nienawiści na Jamesa, ale jej uwagę skutecznie rozproszyła Katrin.
Drobna Krukonka stanęła między wysokimi, miękkimi fotelami, potarła nerwowo dłonie i przygryzła wargę.
— Mer, dasz mi tę pomadkę, o której gadałyśmy? Zaraz się zbieram — zapytała, zerkając ukradkiem w stronę ciemnobrązowego zegara.
— Tak, tak, pewnie...
— Idziesz już? — spytała zaskoczona Lily, korzystając z okazji, bo Meredith grzebała w milczeniu w niewielkiej, czarnej torebce.
— Muszę... mam ważne spotkanie, poza tym niezbyt komfortowo się tu czuję, sama rozumiesz... — mruknęła Katrin, czerwieniąc się lekko.
Lily po raz kolejny tego wieczoru pokiwała głową. Doskonale zdawała sobie sprawę, że przebywanie w towarzystwie Albusa mogło być dla niej trudne, jednak z jakiegoś powodu miała wrażenie, że to nie on psuje Katrin zabawę. Była pewna, że dziewczyna unika jej spojrzenia i uśmiecha się w dziwny, wymuszony sposób. Może, mimo pozornej wyrozumiałości, wciąż miała jej za złe tamto feralne zadanie dla Biura?
Zacisnęła wargi, wbijając wzrok w ułożone na kolanach dłonie. Nie chciała tłumaczyć się po raz kolejny. Nie z tego. Nagle poczuła się wyjątkowo nieswojo. Podciągnęła kolano pod brodę, starając się nie analizować narastającego wokół nich napięcia.
Na szczęście Mer znalazła w końcu to, czego szukała, a Katrin jednym, szybkim ruchem złapała pomadkę i czmychnęła w stronę wyjścia. Po drodze wpadła na grupkę energicznie podskakujących Puchonów i potknęła się o dywan.
— Chyba pójdę za jej przykładem i też się ulotnię — westchnęła Meredith, obserwując jak Katrin, lekko już poturbowana, przechodzi przez dziurę w portrecie, po czym znika na korytarzu. — Upiję się do nieprzytomności, a potem będę krzyczeć i płakać na zmianę. To jest dobry plan.
Nie czekając na odpowiedź, zgarnęła spod stołu pełną butelkę Ognistej Whisky i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku schodów prowadzących do dormitorium dziewcząt.
Lily przez chwilę zastanawiała się, czy powinna to odebrać jako żart, czy jako prawdziwy akt desperacji. W końcu doszła do wniosku, że obie możliwości są równie prawdopodobne i dalsze dywagacje na ten temat nie mają najmniejszego sensu. Dopiła sok pomarańczowy, po czym dołączyła do tańczących na parkiecie Hugona i Jerrego.
Jakiś trzecioklasista wywijał właśnie fikołki na podłodze, a wokół niego ustawił się spory tłumek rozbawionych, dopingujących go uczniów. Wyglądało to bardzo zabawnie, bo chłopak nie miał ani odpowiednich umiejętności, ani poczucia rytmu. Lily znalazła sobie wolne miejsce, bujając się na boki w takt muzyki i obserwując z bezpiecznej odległości wyczyny śmiesznego trzecioklasisty.
Nie trwało to jednak długo, bo po chwili, tuż obok niej, pojawił się Albus. Policzki miał rumiane i pachniał alkoholem.
— Lily, nie wiesz może, gdzie poszła Katrin? — zapytał, poprawiając opadające na czoło kosmyki czarnych włosów.
— Wyszła z pokoju wspólnego jakiś czas temu. Mówiła, że ma jakieś spotkanie...
Albus zaciągnął nerwowo rękawy bordowego swetra i przygryzł wargę.
— Muszę ją znaleźć, muszę przeprosić... tamto zerwanie to był błąd... jestem taki głupi...
Lily przestała tańczyć i wbiła wzrok w brata. Wyglądał na mocno zdeterminowanego. Złapał się na głowę i z rozpaczą rozglądał dokoła.
Doskonale wiedziała, że na jego decyzję miały wpływ nie tylko wyrzuty sumienia, ale również alkohol i, prawdopodobnie, przewałkowanie tematu uczuć z Rose, ale to nie robiło jej różnicy. Albus miał prawo być zły, tak samo, jak miał prawo starać się naprawiać własne błędy. Chociaż od jego rozstania z Kartin minęło już sporo czasu, wciąż istniała szansa, że dziewczyna przyjmie przeprosiny i być może zechce spróbować raz jeszcze.
— Nie martw się. Pomogę ci ją znaleźć — powiedziała, łapiąc brata za ramię.
— Naprawdę? — Oczy Albusa rozszerzyły się, a na jego twarzy pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. — Dziękuję... Może rozdzielmy się, tak będzie szybciej. Ja wezmę dół, a ty od trzeciego piętra w górę. Za pół godziny spotkajmy się przy bibliotece.
*
Lily, starając się być cicho niczym mysz, przemierzała korytarz na trzecim piętrze. Obeszła dosłownie pół szkoły, ale po Katrin nie było nawet śladu. Sprawdziła klasy, komórki na miotły, wypytywała wracających do swoich dormitoriów uczniów. Na próżno. Poprosiła nawet Milę Brunchet, którą spotkała całującą się z Edmurem przy portrecie Strogona Ravenbrachta, o pozwolenie na wejście do pokoju wspólnego Ravenclawu, ale tam również nie zastała drobnej, jasnowłosej Krukonki.
Dochodziła dwudziesta druga piętnaście i zaraz miała się stawić przy bibliotece, by podzielić się z Albusem wynikami poszukiwań. Liczyła na to, że jemu poszło lepiej i być może zdążył już porozmawiać z Katrin, a teraz czekał na nią, by opowiedzieć o swoim sukcesie bądź porażce. Jeśli nie, Lily była skłonna oderwać Jamesa od tej jego blond Puchonki i prosić o pożyczenie mapy Huncwotów. Właściwie pluła sobie w brodę, że nie miała odwagi zrobić tego od razu. Nie dość, że od wchodzenia i schodzenia ze schodów bolały ją nogi, to jeszcze kilkanaście minut temu zaczęła się cisza nocna. Jeśli wpadłaby niechcący na Filcha albo któregoś z prefektów załatwiłaby sobie pierwszy w tym roku szkolnym szlaban.
Westchnęła z rezygnacją, chowając się za posągiem jednookiej wiedźmy i upewniła się, że droga przed nią jest pusta. Światło księżyca wpadało do środka przez wielkie, zamkowe okna, chmury sunęły leniwie po niebie odtwarzając swoją drogę na drewnianej podłodze, ale prócz lawirujących sennie cieni nie dostrzegła żadnego ruchu.
Już miała kierować się w stronę biblioteki, gdy usłyszała dochodzące zza rogu szepty.
Bardzo powoli podeszła na palcach do skrzyżowania korytarzy i przylgnęła plecami do ściany.
— Dziękuję, że przyszedłeś, to dla mnie naprawdę dużo znaczy... — Rozbrzmiał już wyraźniej, dziewczęcy głos, a Lily dałaby sobie rękę uciąć, że to Katrin. Przez chwilę była pewna, że rozmawia z Albusem, ale gdy tylko nadeszła odpowiedź, zrozumiała jak bardzo się pomyliła.
— Nie ma sprawy. Co chciałaś? — zapytał ktoś, lekko zniecierpliwionym tonem.
Lily nie musiała się wychylać, aby dowiedzieć się, kim był ów ktoś. Znała ten głos bardzo dobrze. Uwielbiała go słuchać, chociaż jego właściciel nie należał do szczególnie rozmownych osób. Poczuła, jak w gardle rośnie jej wielka gula, a serce zaczyna niepokojąco przyspieszać. Zacisnęła pięści, starając się uspokoić. Przecież mogła się pomylić.
Wystawiła delikatnie głowę, jednym okiem przecinając ciemność nocy.
Na pustym korytarzu stała Katrin. Mimo zdenerwowanej miny i trzęsących się dłoni wyglądała bardzo ładnie, zdecydowanie ładniej niż na imprezie urodzinowej Albusa. Włosy miała spięte na czubku głowy w koczek, a usta pomalowane na bladoróżowy odcień. Naprzeciwko niej, zwrócony plecami do skrzyżowania, ubrany w szkolny mundurek, stał Scorpius Malfoy.
Schowała z powrotem głowę na winkiel, powoli wypuszczając powietrze ustami. Pragnęła odejść jak najdalej, nie słuchać odbywającej się za rogiem rozmowy, lecz jej nogi stały uparcie w miejscu, nie chcąc się ruszyć nawet o milimetr.
— Muszę ci coś powiedzieć... — wypaliła Katrin. Głos jej zadrżał, ale zrobiła krótką pauzę i kontynuowała: — Dużo o tym myślałam, o naszym porwaniu, powrocie do Hogwartu, o tobie... Na początku wydawało mi się, że to zwykła wdzięczność, za to, że pomogłeś nam się stamtąd wydostać. Ale to bzdura. To żadna wdzięczność. Ja... Och, muszę to w końcu powiedzieć, bo umrę. Ja cię lubię, Scorpius. Bardzo.
Lily zacisnęła dłonie w pięści. Nie chciała tu być, nie chciała tego słuchać, nie chciała znać odpowiedzi Scorpiusa. Gdyby tylko mogła się stąd teleportować, gdyby mogła cofnąć czas i znaleźć się z powrotem w wypełnionym muzyką pokoju wspólnym Gryfindoru... Jej serce waliło już tak głośno i szybko, że miała wrażenie, że to tylko kwestia czasu nim usłyszą ten huk, że lada moment zorientują się, że nie są sami. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a ona wciąż stała na tym głupim korytarzu, przy tej okropnej zimnej ścianie.
— Słuchaj, Katrin, to... — zaczął Scorpius, ale dziewczyna przerwała mu prędko.
— Nie! Nie odpowiadaj teraz, jeśli nie czujesz tego samego - w porządku, rozumiem. Naprawdę nie oczekuję, że odwzajemniasz moje uczucia, ale po prostu przemyśl to. Zastanów się... proszę... — jęknęła.
— Nie wiem, czy to coś zmieni — westchnął chłopak. Ton jego głosu wciąż był bardzo uprzejmy, jednak Lily zdawało się, że wyczuła w nim nutę chłodu.
— Jeśli jest chociaż cień szansy, to zaczekam. Będę czekać ile trzeba.... — wyszeptała Katrin.
Chyba chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w tym samym momencie na korytarzu, kilka metrów za plecami Scorpiusa wyrósł jak spod ziemi Albus.
Lily wzięła głęboki wdech, łapiąc się za głowę. Widziała go doskonale, stał prawie tuż obok niej, z tą tylko różnicą, że nie chował się jak wariat za ścianą. Był blady, a wesołe iskierki w jego oczach, które pojawiły się tak niedawno, zgasły zupełnie. W dłoni trzymał, zwisającą luźno na podłogę, pelerynę niewidkę.
— A-Albus... — wydukała Katrin.
— Chciałem cię przeprosić i porozmawiać, ale widzę, że to już nieaktualne — syknął chłopak. Ręce mu drżały, a usta ścisnęły się w wąską kreskę.
Lily miała wrażenie, że jej brat zaraz się rozpłacze. Zresztą jej też chciało się płakać. Miała rację. To dziwne przeczucie towarzyszące od początku imprezy nie dotyczyło samej zabawy. Dotyczyło Albusa. Cisza, która zapadła po jego słowach, robiła się coraz bardziej męcząca. Słyszała jedynie bicie własnego serca i dochodzące zza strzelistych okien pohukiwanie sów. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.
W końcu odzyskała władzę w nogach. Musiała coś zrobić. Zacisnęła pięści i wysunęła się na korytarz.
— Chodź... — powiedziała, łapiąc brata za ramię.
Oczy Katrin zrobiły się olbrzymie, otworzyła usta, ale nie padło z nich żadne słowo. Scorpius zamrugał zaskoczony i zrobił niepewny krok w kierunku młodych Potterów.
— Lily... — zaczął ostrożnie, ale odwróciła głowę, nie odpowiadając.
Nie chciała teraz na niego patrzeć. Nie mogła tego zrobić. Wiedziała, że gdyby ich spojrzenia się spotkały, zapragnęłaby z nim zostać, porozmawiać i, co najdziwniejsze, przywalić Katrin w głowę. Mocno.
— Chodź, idziemy — powtórzyła, łapiąc brata za rękę, bo ten wciąż stał w miejscu i wpatrywał się w jasnowłosą Krukonkę. — Pójdziemy, gdzie zechcesz... — dodała.
Bardzo powoli kiwnął głową i powłócząc nogami, ruszył w stronę wieży Astronomicznej. Ścisnął mocniej dłoń siostry, a ona odwzajemniła uścisk.
Gdy tylko stracili Katrin i Scorpiusa z pola widzenia, narzucił pelerynę niewidkę na siebie i Lily, pozwalając im zniknąć w ciemności nocy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top