2.11. Rozmowa
Żwawym krokiem przemierzała skuty lodem szkolny dziedziniec. Chociaż pod koniec grudnia temperatura znacznie się ociepliła, a ulewne deszcze zastąpiły padający ostatnimi dniami śnieg, początek stycznia przyniósł ze sobą kolejne mrozy. Nagie drzewa pokryła szadź, z rynien i zamkowych dachówek zwisały potężne sople, a rozległe kałuże zamarzły, tworząc śliską i gładką niczym szkło powierzchnię. Najbardziej zwodnicze były miejsca przyprószone cienką warstwą śniegu, która pozwalała mieć nadzieję na to, że podłoże pod nią jest stabilne. Oczywiście stabilne nie było, o czym prędko przekonała się Lily, lądując boleśnie na pupie.
Jęknęła głośno, zdając sobie sprawę, że jeśli znów zbiła kość ogonową, to przez kolejne kilka dni mogła zapomnieć o komfortowym siedzeniu w ławce, czy spaniu na plecach. Westchnęła, klnąc pod nosem i rozwodząc się po cichu nad własnym, strasznym losem. Podparła się dłońmi o podłoże, próbując wstać, ale zanim przeniosła ciężar ciała na nogi, czyjeś silne ramiona oplotły ją od tyłu i uniosły w górę, pomagając utrzymać równowagę. Nie musiała się nawet odwracać, by domyślić się, do kogo należały. Wystarczyły inne zmysły. Przez święta zdążyła się na tyle przyzwyczaić do tego bijącego ciepła i pięknego zapachu, że teraz miała wrażenie, iż tworzą one integralną część jej życia.
— Idziesz do Markusa? — zapytał Scorpius, uśmiechając się półgębkiem.
Kiwnęła głową, dziękując mu w duchu, że ominął swoją zwyczajową tyradę traktującą o jej pierdołowatości i żenującym zachowaniu.
Właściwie planowała pogadać z Markusem od razu po powrocie od ciotki Andromedy, ale okazało się, że chwilę po tym jak ona i Scorpius wrócili siecią Fiuu do jego gabinetu, wyjeżdżał na Sylwestra gdzieś w Alpy. W zamku pojawił się dziś rano, a Lily nie miała zamiaru dłużej czekać. Po głowie wciąż błądził jej obraz podekscytowanego Magiego, uderzającego wskaźnikiem w mapę, a oliwy do ognia dolał jeszcze Jerry.
Podczas przerwy świątecznej ubłagał swoją mugolską sąsiadkę, by znalazła blog, o którym wspominano w kolorowej, niemagicznej gazecie. Okazało się, że ów blog jest czymś w rodzaju książki albo pamiętnika, z tym że czyta się go, korzystając wyłącznie z mugolskich urządzeń. Podobno większość z zawartych w nim informacji była równie bzdurna, co prelekcja Magiego na Zlocie, jednak Jerry znalazł kilka niepokojących fragmentów. Między innymi wywiad z kobietą w średnim wieku, która zarzekała się, że jako nastolatka wraz ze znajomymi widziała latający w przestworzach stary model turkusowego Forda Anglii. Podobno jeden z jej kolegów zrobił nawet zdjęcie, lecz gdy następnego dnia chciała je zobaczyć, po fotografii nie było nawet śladu, a wszyscy uczestniczący w zdarzeniu zdawali się nie mieć w ogóle pojęcia, o co chodzi.
Lily natomiast doskonale wiedziała w czym rzecz. Na nastolatkach użyto Obliviate, ale ktoś w swoich rachunkach pominął jedną z dziewczyn. Zaczęła się zastanawiać, jak wiele takich błędów popełniło Ministerstwo na przestrzeni lat.
— Świetnie, w takim razie chodźmy razem — stwierdził Scorpius, wyrywając ją z zamyślenia.
Spojrzała na niego z ukosa, unosząc brwi.
— Myślałam, że jesteś sceptycznie nastawiony do całej tej historii z Hogwartem...
— Bo jestem. — Wzruszył ramionami, kierując się w stronę wejścia do szkoły. — I właśnie dlatego Markusowi przyda się jakiś sceptyk do racjonalizowania twojego emocjonalnego podejścia.
Otrzepała płaszcz i ruszyła za nim, tym razem starając się uważniej stawiać kroki.
W środku było ciepło i tłoczno. Lekcje zaczęły się dwa dni temu i wszyscy uczniowie wyjeżdżający na święta do domów zdążyli już wrócić - wypoczęci, przejedzeni, rozleniwieni oraz uzbrojeni w spore ilości nowinek i plotek. Lily dawno zorientowała się, że plotkowanie było jedną z ulubionych rozrywek większości uczęszczających do Hogwartu nastolatków, więc nie dziwił ją widok zbitych pod ścianami grupek, szepczących między sobą rozentuzjazmowanym tonem.
Skręciła w lewo z zamiarem udania się w górę, na trzecie piętro, jednak schody skutecznie tarasowały cztery dziewczyny, zbyt zajęte rozmową, by zorientować się, że blokują przejście.
— Wiecie, że Helen dostała na gwiazdkę czerwoną bieliznę? I podobno ją nosi! Dacie wiarę? Po co jej coś takiego? Przecież ona nawet nie ma faceta, no i raczej nie zapowiada się, aby miała. Z jej figurą, takie rzeczy... — paplała jedna z nich, ubrana w kompletny mundurek Ravencalwu.
Lily zrobiła zażenowaną minę, a Scorpius chrząknął głośno. Dziewczyny przestały gadać i lekko speszone uniosły wzrok, po czym bez słowa przesunęły się bliżej ściany, robiąc im miejsce.
Gdy tylko znaleźli się w połowie schodów, Krukonka wznowiła swój monolog. Jeszcze u szczytu słychać było jej podekscytowany głos.
— Może my też powinniśmy spróbować? — mruknął Scorpius.
— Nosić czerwoną bieliznę? — zapytała lekko zdezorientowana Lily, starając się znaleźć w tym jakiś sens. — Naprawdę dziwna propozycja.
Nie, żeby miała coś przeciwko czerwieni, ale umysł właśnie zaczął jej podsyłać obrazki młodego Malfoya snującego się po szkole w karmazynowych gatkach, co było zgoła niepokojące.
Chłopak spojrzał na nią z politowaniem, starając się stłumić śmiech. Zwisające z sufitu świąteczne lampeczki, których nikomu nie kwapiło się sprzątnąć, odbijały się złotym blaskiem w jego radosnych, szarych oczach.
— Poplotkować — sprostował. — Nie wiem, czy wiesz, ale chodzą słuchy, że Lily Potter spędziła CAŁE święta ze Scorpiusem Malfoyem, podobno nawet zrobiła mu ciasto. Zupełnie niezjadliwe co prawda i dotąd boli go brzuch, ale sama rozumiesz... — wyszeptał głośno, poruszając znacząco brwiami.
Skrzyżowała ręce na piersi i uśmiechnęła się pod nosem.
Tuż obok posągu jednookiej wiedźmy, której ktoś w ramach żartu założył na głowę czapeczkę Mikołaja, grupa pierwszaków próbowała złapać jak najwięcej magicznych krasnali. Malutkie istotki uciekały w popłochu z przymocowanych do kolumn stroików i chowały się między szparami w drzwiach. Scorpius odgonił groźnym wzrokiem jednego z wyjątkowo zawziętych chłopców, a Lily przeniosła, bezpiecznego już, krasnala z powrotem do jego domku i wzięła głęboki wdech, powracając do zaczętego wcześniej tematu.
— Niemożliwe. Ona wygląda mi na taką, co świetnie gotuje, a on trzyma się zawsze z tym swoim przystojnym kumplem - Tomem Zabinim. Chodzą słuchy, że tak naprawdę to Malfoy się w nim skrycie podkochuje...
Scorpius dostał nagłego ataku kaszlu. Po chwili uspokoił się i przystanął, a wyglądał przy tym tak, jakby cały czas bił się zawzięcie z myślami.
— Istnieje spore prawdopodobieństwo, że on faktycznie się w kimś podkochuje, ale uwierz mi, z pewnością nie jest to Zabini... — westchnął w końcu, odwracając głowę w stronę ściany.
Już miała odbić piłeczkę - że jeśli nie Zabini, to kto? - ale spojrzał na nią na powrót, mrużąc powieki.
— Nieważne, zapomnij. Zresztą, serio? Ktoś tak mówi, czy to sobie wymyśliłaś?! — mruknął najwyraźniej urażony, zanim zdążyła zadać pytanie.
Była prawie pewna, że jego policzki zaróżowiły się nieznacznie. Wyglądał niczym dzikie, spłoszone zwierzątko. Nie wytrzymała i wybuchnęła gromkim śmiechem.
Sama nie wiedziała, w którym momencie zaczęła lubić te wszystkie prztyki słowne ze Scorpiusem. Może wtedy, gdy odkryła, że nie kryje się za nimi złośliwość, a są jedynie elementem składowym jego specyficznego poczucia humoru, może wtedy, kiedy zobaczyła jak szczerze i radośnie potrafi się uśmiechać, a może po prostu stało się tak w momencie, w którym zaczęła czuć się przy nim pewnie i bezpiecznie. Niezależnie od tego, była przekonana, że tym razem wygrała.
Z miną zwycięzcy, wciąż chichocząc pod nosem, pchnęła drzwi gabinetu Markusa.
W środku, oprócz przechadzającego się po pokoju Uzdrowiciela, siedział kapitan drużyny Puchonów - Edmur. Mamrotał coś pod nosem, twarz miał bladą, a pod oczami ciemne sińce. Jego potężna sylwetka zdawała się skurczyć i zapaść w sobie, ramiona trzymał zgarbione, a nogi drgały mu nerwowo, jakby czym prędzej chciał się znaleźć na zewnątrz. Gdy tylko zorientował się, że nie jest sam z Markusem, poruszył się na krześle i zamilkł w połowie zdania.
Lily przystanęła w progu, nie bardzo wiedząc, czy ma wchodzić, czy może wycofać się chyłkiem na korytarz.
— Przepraszam, nie zapukałam... To my przyjdziemy później... — wymamrotała lekko speszona. Już miała zamykać drzwi, ale Edmur zerwał się na równe nogi, podnosząc, leżący na klasycznym, beżowym dywanie, plecak.
— Nie ma potrzeby — zaoponował. — Ja i tak miałem już wychodzić.
Zgarnąwszy z biurka małą fiolkę wypełnioną ciemnym płynem, wsadził ją do kieszeni, po czym zniknął na korytarzu.
Lily nie ruszyła się z miejsca, nasłuchując, jak ciężkie kroki Edmura nikną powoli w stukocie dziesiątek innych par stóp. Westchnęła. Z jednej strony bardzo jej zależało na konsultacji, a z drugiej nie musiała być mistrzem kinezyki, by zorientować się, że przyszła nie w porę.
Markus od dobrych kilkunastu sekund wpatrywał się zatroskanym wzrokiem w okno. Najpierw potarł dłonią kark, potem rozmasował palcami skronie, aż w końcu westchnął głośno i opadł na obity skórą fotel, przenosząc spojrzenie na swoich nowych gości.
— Przepraszam, nie spodziewałem się was — powiedział, uśmiechając się blado i wskazując ręką dwa krzesła ustawione naprzeciwko biurka.
Kiedyś, gdy gabinet należał wyłącznie do profesor Vector, a Markus dopiero pojawił się w Hogwarcie, Lily nie mogła na nich usiedzieć godziny. Twarde, surowe drewno i źle dopasowane oparcia stwarzały wyjątkowo niekomfortowe warunki do szczerej rozmowy. Z czasem na krzesłach pojawiły się miękkie poduchy oraz futrzane pledy, na chłodnej podłodze puchaty dywanik, a na ścianach więcej obrazów przedstawiających miejsca nieskalane ludzką ręką. I chociaż żaden z kluczowych elementów wystroju nie został zamieniony, to Markus sprawił, że prosty, surowy gabinet pełen złotych, wirujących globusów profesor Vector, stał się miejscem magicznym.
— Jeśli jesteśmy nie w porę, możemy przyjść później — zaproponował Scorpius, ale Uzdrowiciel machnął ręką.
— Nie, skąd! Siadajcie. Opowiadajcie. Jak święta? Co u was? Co u pani Tonks? No i z czym do mnie przychodzicie?
*
Lily nigdy szczególnie nie przepadała za zaklęciami. Brak im było tej nutki tajemniczości, intuicyjnego podejścia, czy eksperymentowania, które tak lubiła w eliksirach. Mimo to wiedziała, że bez nich trudno jej będzie funkcjonować w przyszłości jako pełnoprawna czarodziejka i zazwyczaj, mimo niezbyt wielkich chęci, przykładała się do nauki na tyle, na ile mogła. Tym razem jednak w ogóle nie potrafiła się skupić na zadanych przez profesora Fitwicka ćwiczeniach. Markus bardzo jasno wyraził swoją opinię na temat odkryć Magiego - nieważne czy stanowiły splot przypadków, czy faktyczną wiedzę, poinformowanie o nich dyrektora było jej obowiązkiem. W głębi ducha wiedziała o tym od początku, nie wyobrażała sobie sytuacji, w której przez głupią butę lub zbagatelizowanie problemu dochodzi do nowych porwań. Tego jej psychika po prostu by nie zniosła. Z drugiej strony, im bliżej było końca lekcji, a tym samym rozmowy z dyrektorem, tym większe nachodziły ją obawy i coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że Scorpius miał rację, a Magi to zwykły, zafiksowany na punkcie zjawisk paranormalnych, aczkolwiek zupełnie nieszkodliwy, szaleniec.
— Rozmowa z Fitwickiem jest głupim pomysłem. Powinniśmy załatwić to sami i tyle — wyszeptał Hugo po raz enty w ciągu godziny. W przeciwieństwie do Lily i Jerrego uważał sprawę Magiego za ich prywatne śledztwo i ekscytował się nią nie mniej niż czekoladowo-kokosowymi ciasteczkami, które dostał za ostatnie zadanie Biura Rozwiązywania Spraw Beznadziejnych.
— Nie mamy wyboru — ucięła, obserwując z ukosa profesora Fitwicka stojącego na lewitującym taborecie.
Ubrany w bordową marynarkę i śmieszne, kraciaste spodnie, sunął wzdłuż klasy, analizując postępy swoich uczniów. Od czasu do czasu zatrzymywał się przy którymś z rozstawionych rzędem stołów, wygłaszając uwagi dotyczące niepoprawnego akcentowania Engorgio. Najwyraźniej zorientował się, że niektórzy nie są zbyt zainteresowani lekcją, bo obdarzył Lily i Hugona karcącym spojrzeniem.
Wolała nie ryzykować złości nauczyciela, na pewno nie teraz, gdy potrzebowała, by wziął na poważnie informacje, które zamierzała mu przekazać. Rzuciła prędko zaklęcie, patrząc, jak stojący przed nią puchar rośnie do rozmiarów sporej torby na książki.
Hugo prychnął, kręcąc głową z niedowierzaniem. Nawet nie podniósł swojej różdżki, ignorując zupełnie podirytowany wzrok dyrektora.
— Nasi rodzice radzili sobie sami.
— Nieprawda. Zresztą nie jesteśmy naszymi rodzicami — syknęła, szukając wzrokiem pomocy Jerrego.
Jej jasnowłosy przyjaciel siedział przy oknie, po drugiej stronie sali. Chociaż jego puchar już dawno powiększył się do rozmiarów szafy trzydrzwiowej, był zbyt zajęty przekonywaniem rozbawionego Iana, aby przestał ciskać przedmiotami w skupionych na czarowaniu uczniów, by zobaczyć zdesperowane spojrzenie Lily.
Na szczęście Profesor Fitwick wrócił właśnie do swojego biurka umiejscowionego na podwyższeniu przed tablicą. Rozejrzał się po klasie, klasnął w dłonie i oznajmił koniec lekcji. Machnął różdżką, a wszystkie powiększone magicznie puchary na powrót skurczyły się do swoich podstawowych rozmiarów.
— Jeśli nie chcesz, nie musisz z nami iść — mruknęła Lily, zbierając z ławki „Standardową Ksiegę Zaklęć, stopień 2", pergaminy, pióro i różdżkę. Schowała wszystko do torby i poczekawszy aż reszta uczniów opuści salę, skierowała się w stronę biurka nauczyciela.
Hugo zrobił niezadowoloną minę, ale ruszył za nią. Chwilę później dołączył do nich również Jerry, który, mimo uśmiechu na ustach, wyglądał tak, jakby właśnie przebiegł wyjątkowo długi maraton z przeszkodami.
— Ta opieka nad Ianem mnie kiedyś wykończy — westchnął, przeciągając dłonią po twarzy.
Lily pokiwała głową ze zrozumieniem. Przemknęło jej przez myśl, że jak na kogoś zmęczonego i zmuszanego do robienia rzeczy, na które nie miał ochoty, wygląda zadziwiająco radośnie, ale nie miała czasu, aby głębiej się nad tym zastanawiać. Profesor Fitwick skończył właśnie sprzątać klasę i patrzył teraz na nich wyczekująco, spodziewając się najpewniej pytań dotyczących, ćwiczonego na zajęciach, Engorgio.
— W czym wam pomóc, moi drodzy? — zapytał w końcu, bo żadne z nich nie kwapiło się, by rozpocząć rozmowę.
— Chodzi o to... — zaczęła Lily niepewnym tonem, próbując poukładać w myślach wszystko, co powinna powiedzieć, tak, by nie zabrzmiało to, jak wierutne bzdury — chodzi o to, że Hogwart może być w niebezpieczeństwie...
Oczy dyrektora rozszerzyły się nieznacznie. Kiwnął głową na znak, że czeka na dalsze informacje.
Wzięła głęboki wdech, zacisnęła pięści i bardzo powoli zaczęła relacjonować ostatnie miesiące ich śledztwa. Opowiadała po kolei - o usłyszanej na dachu rozmowie ojca z Ministrem Magii, o odkrytej przez Jerrego gazecie, o artykule, o blogu i w końcu o wystąpieniu Magiego na Zlocie i jego rzekomym odkryciu. Gdy skończyła, w sali zaległa cisza.
Profesor Fitwick podrapał się po głowie, robiąc zamyśloną minę.
— Rozumiem, że może to brzmieć niepokojąco, ale myślę, że nie ma powodów do niepokoju. Czytaliście kiedyś „Historię Hogwartu" Bathildy Bagshot?
Jerry i Lily pokiwali głowami, ale Hugo zrobił tak zdezorientowaną minę, że dyrektor najwyraźniej poczuł się w obowiązku przytoczyć kilka faktów ze wspomnianej księgi.
— Jest tam cały dział poświęcony ochronie Hogwartu przed mugolami. Nasz zamek jest nienanoszalny, co oznacza, że nie ma go na żadnych mapach. Nawet jeśli, jakimś cudem, mugole odkryliby jego położenie, szkoły po prostu nie zobaczą. Helga Hufflepuff, Rowena Ravenclaw, Godryk Gryffindor i Salazar Slytherin zaczarowali ją tak, by osobom bez magicznych zdolności jawiła się wyłącznie jako bezużyteczne i stare ruiny. To wszystko prawda, potwierdzona latami doświadczenia. Nie wspomnę o tym, że stoi w miejscu otoczonym jeziorem oraz Zakazanym Lasem. Nie ma możliwości, by ten cały Magi w jakikolwiek sposób udowodnił swoją tezę.
— A jeśli ktoś złamałby zaklęcie rzucone przez Założycieli? — wypaliła Lily, wciąż nie mogąc się pozbyć niepokoju kłębiącego się gdzieś w jej wnętrzu. Czytała Historię Hogwartu i wiedziała o wszystkim, o czym powiedział im przed chwilą profesor Fitwick. Była jednak pewna, że na każdy czar, każdą klątwę można znaleźć odpowiednie przeciwzaklęcie i właśnie ta myśl nie dawała jej spokoju.
— Niemożliwe — zaśmiał się dyrektor. — Po pierwsze, z tego, co zrozumiałem, mówimy tu o mugolach, po drugie, zaklęcie Założycieli jest zbyt potężne do zdjęcia nawet dla wyjątkowo uzdolnionego czarodzieja. To specjalna ochrona nałożona na zamek przez czwórkę najznamienitszych magów, a nie zwykłe Protego. Na waszym miejscu nie przejmowałbym się tym tak bardzo. W porządku?
Pokiwali powoli głowami, chociaż Lily wciąż nie czuła się do końca przekonana.
Dyrektor zebrał leżące na biurku księgi i ruszył w kierunku drzwi, dając tym samym znak, że ich rozmowa dobiegła końca.
— Mówiłem, że on w niczym nam nie pomoże... — mruknął Hugo, gdy sylwetka profesora Fitwicka zniknęła za rogiem.
— Świetnie, cieszę się, że jesteś mądrzejszy od samego dyrektora Hogwartu i mistrza zaklęć — prychnął Jerry, przewracając oczami. — Musimy mu zaufać, ma o stokroć większą wiedzę od nas, o stokroć lepiej zna szkołę i wie, o czym mówi.
— Tak zna szkołę, że razem z resztą nauczycieli nie wiedział o istnieniu komnaty tajemnic.
— Komnata tajemnic uważana była za legendę, zaklęcia chroniące Hogwart to fakt — warknął blondyn.
Lily miała wrażenie, że zaraz rzucą się sobie do gardeł i pozabijają. Nie miała zamiaru ani na to patrzeć, ani ich uspokajać.
Westchnęła głośno i skierowała się w stronę pokoju wspólnego Gryffindoru. Musiała usiąść w ciepłym, spokojnym miejscu i poukładać sobie wszystko w głowie. Rozumiała frustrację Hugona, bo sama liczyła na coś więcej niż suche fakty recytowane z „Historii Hogwartu". Wiedziała również, o co chodzi Jerremu - oni, jako drugoklasiści, swoją wiedzą nie dorastali do pięt sędziwemu nauczycielowi, więc nie mieli nawet podstaw, aby podważać jego zdanie. Mimo to nie mogła się oprzeć wrażeniu, że pomijają coś ważnego, nie dostrzegają zależności między poszczególnymi, z pozoru nieszkodliwymi, działaniami Magiego, nie widzą brakującego elementu układanki.
Podała Grubej Damie hasło i wciąż błądząc myślami gdzieś między Zlotem Fanów Zjawisk Nadprzyrodzonych, a salą Zaklęć, przeszła przez dziurę w portrecie.
Większość uczniów miała jeszcze lekcje albo spędzała wolny czas w Wielkiej Sali wraz ze znajomymi z innych domów, przez co pokój wspólny Gryfonów był prawie zupełnie pusty. W rogu, w olbrzymiej donicy, wciąż stała rozłożysta, przyozdobiona w czerwień i złoto choinka, którą Hagrid najpewniej przesadzi w końcu na skraj Zakazanego Lasu. Tuż pod nią, na kocach i poduchach ułożyła się grupka pierwszaków, grających w bardzo kolorową planszówkę, przed płonącym żywym ogniem kominkiem leżały dwie dziewczyny z ostatnich klas i malowały paznokcie, a na kanapie pod oknem siedział Albus z książką w ręku.
Lily niewiele myśląc, klapnęła obok brata, wdychając głośno.
— Ciężki dzień? — zapytał, nie odrywając oczu od lektury.
Mruknęła twierdząco, a on pokiwał jedynie głową ze zrozumieniem.
— „Quidditch przez wieki"? — odczytała z zaskoczeniem tytuł opasłego tomu, trzymanego przez Albusa. Była przekonana, że to kolejna księga o klątwach, ewentualnie podręcznik, pozycji o czarodziejskim sporcie spodziewała się najmniej.
— Ta... — mruknął, krzywiąc się lekko. — Dostałem od Jamesa na święta, bo swój stary egzemplarz spaliłem w zeszłym roku. Najwyraźniej jest naprawdę zdesperowany... A najgorsze, że powoli ten jego głupi entuzjazm zaczyna na mnie wpływać. Tylko błagam, nie mów mu tego...
Skinęła głową, uśmiechając się pod nosem. James jak chciał, potrafił być naprawdę uparty.
— A co u ciebie? — spytał prędko, starając się najwyraźniej zmienić temat, nim Lily zacznie go ciągnąć za język.
Ponownie westchnęła, usadawiając się wygodniej na kanapie. Na tym etapie nie widziała sensu bawienia się w jakiekolwiek tajemnice i opowiedziała mu pokrótce o rozmowie z profesorem Fitwickiem. Oczywiście nikomu nie wspomniała, że na Zlocie nie była sama, jednak obecność Scorpiusa nie stanowiła kluczowego elementu historii Magiego i w gruncie rzeczy nic nie zmieniała.
Gdy skończyła swój monolog, w pokoju wspólnym nastała cisza, przerywana jedynie cichym trzaskiem płonącego w kominku drewna, oraz radosnym piskiem jednego z pierwszaków, który najpewniej wygrał właśnie grę.
Albus odłożył na bok „Quidditch przez wieki" i z zamyśloną miną, spojrzał przez okno na ośnieżone błonia.
— Myślę, że Jerry ma rację — stwierdził w końcu, przenosząc wzrok na siostrę. — Kto lepiej wie, co stanowi faktyczne zagrożenie dla szkoły, jak nie jej dyrektor? Z drugiej strony, to nie jest wyłącznie sprawa Hogwartu. Jeśli ten człowiek naprawdę ma coś wspólnego z porwaniami, powinnaś porozmawiać z kimś spoza szkoły. Nie wierzę, że to mówię i nie wierzę, że sama na to nie wpadłaś, ale moim zdaniem dobrze by było napisać do taty...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top