2.1. Poszlaka
Kochani!
Oto jest - pierwszy rozdział drugiej części "Oswój mnie"! Nie będę ukrywać, że jestem szalenie podekscytowana :).
Co przed nami? Powoli zaczynamy drugi rok nauki Lily, będą nowe przygody, tajemnice, ale również stopniowo zacznie się wyjaśniać sprawa porwań i zamieszek w Ministerstwie, które miały miejsce w części pierwszej.
Nie przedłużając - miłego czytania!
***
Lato od dawna było dla niej wyjątkową porą roku. Nie dlatego, że jakoś szczególnie kochała gorące słońce, wysokie temperatury, czy kąpiele na świeżym powietrzu. Lato było najlepsze, bo tylko wtedy, przez całe dwa długie miesiące, ich rodzina mogła spędzać czas razem.
Miała siedem lat, kiedy James poszedł do Hogwartu. Gdy byli mali, wałęsała się za nim jak cień — razem latali na miotłach, jedli posiłki, spędzała całe dnie, patrząc, jak wywija psikusy sąsiadom, a wieczorami zasypiała obok niego na kanapie. Odkąd zaczął uczęszczać do szkoły przestała widywać go prawie w ogóle, nawet na święta rzadko wracał, więc z utęsknieniem wypatrywała ciepłego lipca, a wraz z nim czarnej czupryny swojego brata. Potem do Hogwartu poszedł również Albus, a ona została sama.
Teraz miała wrażenie, że wszystko stanęło na głowie. Chociaż potwornie stęskniła się za rodzicami i wprost uwielbiała wieczory, podczas których zasiadali w piątkę w salonie, zajadali smakołyki oraz grali w przeróżne gry, to coraz częściej zaczynała się łapać na tym, że z radością skreślała każdy kolejny wakacyjny dzień w zawieszonym na błękitnej ścianie kalendarzu. Z utęsknieniem spoglądała na czystą, wypraną szatę szkolną, na wypchany kufer, a nawet na podręczniki. Brakowało jej podekscytowanych szeptów plotkującej wiecznie Jenny, wesołego głosu Marii, ciepłego uśmiechu Jerry'ego i rzucanych mimochodem docinków Hugona. Myślała, że chociaż z nim będzie się mogła bez problemu widywać, jednak Weasleyowie wyjechali do Egiptu na całe, szalenie długie lato, więc została jej jedynie korespondencja — i chociaż pisała z przyjaciółmi praktycznie codziennie, to wciąż nie było to samo.
Sturlała się z łóżka i starając się skupić na pozytywach wakacji, podeszła do okna. Renka wyfrunęła z listem kilka godzin temu. Nie zapowiadało się na to, że w najbliższym czasie wróci, a wizja siedzenia w pokoju oraz wypatrywania sowy na horyzoncie nie napawała Lily optymizmem. Musiała wyjść na dwór, może trochę pospacerować, może zajść do tego zachęcająco wyglądającego sklepiku na rogu, w którym sprzedawali najpyszniejsze ciastka na ziemi...
Pogoda lekko się ochłodziła, rześki wiaterek poruszał gałęziami rosnących na podwórzu drzew, a słońce co chwilę zachodziło za dużymi, kłębiastymi chmurami, jednak taki stan rzeczy zdecydowanie bardziej sprzyjał spacerom po okolicy niż męczący, duszny upał. Musiała jedynie nieco cieplej się ubrać.
Machinalnie sięgnęła w stronę fotela, absolutnie pewna, że znajdzie tam bluzę, lecz zamiast na miękką bawełnę, jej dłoń natrafiła na szorstkie obicie. Obróciła głowę, z zaskoczeniem odkrywając, że mebel stoi zupełnie pusty - nie leżało nic ani na nim, ani pod nim, ani obok niego. Starając się zachować spokój, zajrzała do szafy, pod łóżko, zrzuciła i przetrzepała pościel, przeszukała etażerkę, a potem znów przejrzała szafę. Na próżno. Czując narastającą panikę, rzuciła się przez pokój i wypadła na korytarz.
Już na schodach poczuła potworny smród gotowanych brokuł, kalafiora oraz czegoś jeszcze, czego nie mogła i zdecydowanie nie chciała poznać. Albus z Jamesem stali przy kuchni nad parującymi, bulgoczącymi garami, ubrani w kwieciste fartuchy mamy i babci Molly.
— Jesteś pewny, że to jest jadalne? — mruknął James, jedną ręką wycierając zamglone okulary, a drugą unosząc jakąś cieniutką, ciemnozieloną rzecz.
— Oczywiście, że tak. To nori.
— Że co?
— Wodorosty, James, wodorosty...
Lily przewróciła oczami. James na początku wakacji wymyślił sobie, że odpokutuje swój durny pomysł swatania Albusa, pokazując, jak bardzo zależy mu na dobrych relacjach z młodszym bratem. Przejawem owej więzi i troski miał być ścisły dwumiesięczny weganizm, więc od początku lipca twardo zajadał się kiełkami, sucharami, owocami, plackami warzywnymi i różnymi innymi rarytasami, których normalnie nie wziąłby do ust. Aby pokazać swoje wielkie zaangażowanie, poprosił nawet Albusa, by ten nauczył go przyrządzać kilka potraw. Prawda była jednak taka, że nie dalej jak pięć dni temu Lily widziała, jak chował pod łóżkiem paczkę kabanosów.
Ona wybrała prostszy i, jej zdaniem, zdecydowanie bardziej szczery sposób — przeprosiny. Nie tłumaczyła się, nie wyjaśniała, po prostu wyznała jak źle i głupio czuje się z tym, co zrobiła oraz że naprawdę tego żałuje. Nie oczekiwała wcale natychmiastowego wybaczenia, tak naprawdę to nawet na nie nie liczyła, jednak od tamtego czasu Albus wydawał się nieco bardziej radosny, otwarty i przestał podchodzić do niej z rezerwą.
„Weganizm" Jamesa najwyraźniej również działał, bo Albus zaczął właśnie machać chochlą niczym różdżką, uderzając lekko brata w głowę i chichocząc wesoło. Lily stanęła w bezpiecznej odległości, aby nie dostać w twarz śmierdzącą potrawką, której fragmenty wciąż znajdowały się na wirującej łyżce.
— Widzieliście gdzieś mamę? — mruknęła, zatykając nos.
— Chyba wciąż siedzi w ogródku i przycina Samosterowalne Śliwki.
— Zupełnie nie wiem, czemu ona to robi... przecież te śliwki to samo utrapienie. Kiedyś jedna walnęła mnie w nos, daję słowo... Albus, czy ta potrawka, aby na pewno powinna tak bulgotać?
Lily jednak nie było dane dowiedzieć się, czy z potrawką Jamesa jest wszystko w porządku. Ruszyła prędkim krokiem w stronę wyjścia i nie kłopocząc się zakładaniem butów, wybiegła do ogrodu. Znalezienie mamy nie zajęło jej wiele czasu. Faktycznie stała przy wschodniej ścianie budynku, prawie w całości obrośniętej zielonym drzewkiem z mnóstwem małych, pomarańczowych owoców. W ręku trzymała różdżkę, która w magiczny sposób sterowała przycinającym obeschnięte gałązki sekatorem.
— Mamo, nie wiesz może, gdzie jest moja bluza? — wypaliła Lily, siląc się na obojętny ton.
— Jaka bluza, kochanie? — Ginny Potter zerknęła z ukosa na córkę, ale nie przestała rytmicznie poruszać różdżką.
— Taka duża, ciemnozielona... Leżała u mnie w pokoju na fotelu... — jęknęła, czując się coraz bardziej zażenowana.
— Ach, ta. Wrzuciłam ją do prania. Była brudna.
Skłamałaby, gdyby powiedziała, że się tego nie spodziewała. To w końcu musiało się stać. Właściwie sama miała ją wyprać, bo przecież ileż można wtulać się w jedno ubranie, nie czyszcząc go. Po prostu gdy mocno przycisnęła nos do miejsca, w którym zaczynał się kaptur, wciąż mogła wyczuć delikatny zapach bergamoty i piżma. Teraz, kiedy już miała pewność, że więcej jej się to nie uda, poczuła, jakby ktoś zabrał jej najcenniejszy skarb.
Ginny Potter musiała wyczuć, że coś jest nie tak, bo obdarzyła córkę zatroskanym spojrzeniem.
— Kochanie, wszystko w porządku? W ogóle skąd masz taki ciuch? Myślałam, że to Jamesa, albo Albusa...
— Nie, mój — wymamrotała Lily, zasłaniając twarz, bo uścisk w brzuchu i buchające do głowy ciepło z pewnością wylewały się rumieńcem na jej policzki.
Chciała czmychnąć czym prędzej do domu, nim ta rozmowa przyjmie niebezpieczny obrót, ale było już za późno. Ginny Potter nie urodziła się wczoraj i nie od dziś znała swoją córkę. Jej oczy rozszerzyły się, a wolną dłonią zasłoniła usta.
— Dostałaś? Od kogo?
— Od nikogo... — pisnęła Lily, czerwona już po czubki uszu.
— Od chłopaka!? — zawołała podekscytowana rodzicielka, zupełnie zapominając o Samosterowalnych Śliwkach. Sekator zawisł w powietrzu, a Lily milczała jak zaklęta.
— Od chłopaka! Czemu nic nie mówiłaś?! Któż to taki?!
Kucnęła, zasłaniając szczelniej twarz. Jeszcze chyba nigdy w życiu nie czuła się tak głupio.
— Nikt... nie znasz — wydukała, chociaż w głębi ducha wiedziała, że wszelkie próby uniknięcia odpowiedzi, spełzną na niczym. Jej matka była szalenie upartą kobietą.
— No dalej, przecież to fantastycznie! Jak się nazywa? Nie ma się czego wstydzić!
Lily zacisnęła powieki, analizując sytuację. Musiała wyrzucić to z siebie i wybłagać mamę, by zachowała tę informację w tajemnicy, inaczej nie zazna spokoju do końca wakacji. Zresztą tak naprawdę to tylko głupia bluza, nic więcej. Po co robić z tego wielkie halo...
Opuściła dłonie i wzięła głęboki wdech.
— Scorpius Malfoy...
Sekator upadł na trawnik. Ginny Potter zamrugała zaskoczona, nie odrywając oczu od córki, która wyglądała teraz jak dorodny buraczek. Głucha cisza rozciągała się przez kilka szalenie długich sekund. W końcu jednak oczy pani Potter zaczęły na nowo błyszczeć, a z jej ust wyrwał się cichy śmiech:
— A to ci heca!
*
Lily wspięła się po drabinie, rozłożyła wielki, gruby koc i usiadła na nim, wzdychając cicho. Każdego lata urządzali z braćmi wieczorne pikniki na dachu. Była to ich mała tradycja — i jednocześnie najwspanialsza ze wszystkich tradycji, jakie znała.
Usadowiła się wygodniej, po czym wyjęła z kieszeni list, który pół godziny temu przyniosła jej nieznana, malutka, pstrokata sówka. Rozprostowała pergamin, wbijając wzrok w rząd równych, czarnych liter.
Panienko Lily,
Nie miałem okazji podziękować, za to, co Panienka zrobiła dla mnie i reszty uwięzionych w domu porywaczy. Doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby nie wy - Panienka i Panicz Scorpius, nie byłoby mnie tu, gdzie jestem teraz - prawdopodobnie już w ogóle by mnie nie było na tym świecie. Trudno wyrazić słowami jak bardzo jestem wam wdzięczny. Byłbym bardzo szczęśliwy, mogąc podziękować za wszystko osobiście, oraz jakoś się odwdzięczyć. Przypuszczam, że pod koniec sierpnia wybierze się Panienka na coroczne zakupy na ulicę Pokątną. Może zechciałaby Panienka wstąpić przy okazji do mojego sklepu „Strach się bać" umieszczonego przy ulicy Śmiertelnego Nokturnu 35? Byłbym niezmiernie wdzięczny, za choćby krótkie odwiedziny.
Pozdrawiam i mam nadzieję - do zobaczenia.
Teodor Switch.
Uśmiechnęła się do siebie i przeczytała cały list jeszcze raz. Oczywiście, że chciała się spotkać z Panem Teodorem. Nie raz myślała o tym, co dzieje się u niego i małej Sary — czy doszli do siebie, czy dobrze się czują i jak sobie radzą. Schowała pergamin z powrotem do kieszeni, z mocnym postanowieniem odwiedzenia Strach się bać przy najbliższej okazji.
Ułożyła wygodniej głowę i przekręciła się na bok, nasłuchując dochodzących z dołu, podniesionych głosów.
— Weź ten koszyk.
— Niby jak? Nie mam ręki.
— Postaw sobie na głowie.
— Ha, ha, ha. Bardzo zabawne, Al...
Po chwili przy krawędzi dachu wyłoniła się głowa Jamesa. Przerzucił koszyk, po czym sam wgramolił się na górę. Zaraz za nim wdrapał się Albus, dzierżący pod pachą napoje. Ustawili wszystko na kocu i usadowili się obok Lily.
— Dobra, chwila prawdy — mruknął James, wyjmując z wiklinowego kosza wypełnione dziwną mazią pojemniki. — Lily, tobie przypada zaszczyt skosztowania tego wspaniałego posiłku jako pierwszej.
— Słucham?! Chyba śnisz! — żachnęła się rudowłosa, jednak posłusznie wzięła pudełko do rąk.
— Sporo się napracowaliśmy, nie bądź okrutna.
Skrzywiła się, ostrożnie uchylając wieczko. Spodziewała się odoru zgnilizny lub padliny, ale nic takiego nie nastąpiło. W sumie jedzenie pachniało całkiem ładnie.
— Albus trochę poeksperymentował z eliksirami niwelującymi nieprzyjemne zapachy — wyjaśnił James, widząc jej zaskoczoną minę.
— Jak się zatruję, będziecie mnie mieć na sumieniu — westchnęła, biorąc do ust niewielką porcję potrawki. Przeżuła niepewnie jedzenie, po czym wielkimi jak spodki oczami spojrzała na braci. — Nie mam pojęcia, jak to zrobiliście, ale to jest pyszne!
— Ha! A jednak! Wiedziałem! — krzyknął uradowany James, otwierając swoje pudełko. Albus pokręcił z niedowierzaniem głową, ale na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech.
Zjedzenie całej potrawki nie zajęło im więcej niż piętnaście minut. Chociaż wyglądała jak szaro bura breja, smakowała naprawdę wyśmienicie i mimo że już w połowie swojego pojemnika Lily była zupełnie najedzona, nie zostawiła nawet kęsa. Teraz czuła, jakby jej brzuch miał za chwilę eksplodować. Jęcząc pod nosem, opadła plackiem na plecy.
— Zaraz umrę z przejedzenia...
— Ja też... Ale cieszę się, że wam smakowało — uśmiechnął się Albus, patrząc melancholijnie w niebo.
Lily również spojrzała w tamtym kierunku. Zaczynało powoli zmierzchać. Powietrze pachniało mieszanką wielobarwnych, ogrodowych kwiatów porozsadzanych w artystycznym nieładzie po całym podwórku i słodkimi pierniczkami, które najwyraźniej wypiekała ich sąsiadka. Biały, jeszcze nie tak wyraźny księżyc majaczył między różnokolorowymi połaciami chmur. Promienie zachodzącego słońca prześwitywały między wierzchołkami drzew i odbijały się blaskiem od okien ustawionych rzędem, niskich, fikuśnych budynków w Dolinie Godryka. Stworzenia zamieszkujące liczne przydomowe ogrody poruszały źdźbłami traw i dziko rosnącymi krzewami. Żółte światło lamp z każdą minutą rozjaśniało coraz większą liczbę ganków i werand, a Samosterowalne Śliwki, które dziś po południu przycinała ich mama, odrywały się co jakiś czas od gałęzi i wirowały sennie na wietrze. Lily była pewna, że nie ważne ile pięknych miejsc zobaczy na świecie, Dolina Godryka na zawsze pozostanie najbardziej niezwykłym i najcudowniejszym z nich.
— Wiecie, co? — westchnął radośnie James, przyciągając do siebie rodzeństwo. — Kocham was.
Lily uśmiechnęła się szeroko, obejmując braci.
— My ciebie też.
Albus przewrócił oczami i przez moment próbował się wyrywać, ale dobrze wiedziała, że nie używa do tego nawet połowy swojej siły, a na jego policzkach pojawiły się leciutkie rumieńce. Po chwili przestał się szamotać i wbił wzrok w podwórze.
— Ktoś idzie — mruknął, wskazując palcem w stronę furtki.
Wyłożoną kamiennym brukiem ścieżką szedł w ich stronę ciemnoskóry mężczyzna. Miał na sobie wysokie skórzane buty, mały cylinder z białą wstążką i zwiewny śliwkowy płaszcz. Energicznym krokiem podszedł do wciąż krzątającej się po podwórzu Ginny Potter i zaczął coś tłumaczyć, zawzięcie przy tym gestykulując.
— O kurde... — wyszeptał podekscytowany James, poprawiając okulary — to Minister Magii!
Lily i Albus spojrzeli po sobie zaskoczeni, przysuwając się bliżej krawędzi dachu, by lepiej widzieć znanego gościa. Ich mama zniknęła właśnie w drzwiach, a chwilę później w ogrodzie pojawił się ojciec. Stanął przed czarnoskórym mężczyzną, targając nerwowo sterczące na wszystkie strony, ciemne włosy.
— Nic nie słychać... — jęknęła Lily, robiąc zmartwioną minę.
— Spokojnie, spokojnie. — James uśmiechnął się szelmowsko. — Mam coś specjalnego na takie okazje.
Począł grzebać w kieszeni bluzy, po chwili wyjmując z niej Uszy Dalekiego Zasięgu. Podczołgał się w kierunku rynny, spuścił na dół długi sznurek zakończony gumowym uchem, przykładając drugi koniec blisko własnej głowy. Lily nie czekając na pozwolenie, usadowiła się obok.
— Nie ładnie tak podsłuchiwać... — mruknął Albus, ale kilka sekund później leżał już z drugiej strony Jamesa, przysuwając się jak najbliżej magicznego urządzenia.
— ... wnioski są dość niepokojące, Harry, nawet nie wiem, jak mam się do nich odnieść. — Rozbrzmiał niski, ochrypły głos.
Całą trójką przycisnęli głowy jeszcze bliżej Ucha.
— To znaczy? Dowiedzieliście się czegoś nowego?
— Nie, i właśnie w tym problem. Sungers z Heringtonem zostali przesłuchani wczoraj kolejny raz i po raz kolejny utrzymują, że nie znają prawdziwej tożsamości tego, który wydawał im rozkazy, że nikt jej nie zna, bo on w ogóle nie jest od nas... Na Merlina, przecież nie mogą kłamać pod działaniem Veritaserum. Rozumiesz...? Chyba musimy powoli poważnie brać pod uwagę opcję, że ta osoba nie jest jednym z nas.
Po drugiej stronie Uszu rozległo się ciężkie westchnięcie.
— Ale to by oznaczało, że całe Ministerstwo popełniło gdzieś katastrofalny błąd i to nie jeden... To w ogóle możliwe?
— Czysto teoretycznie - nie. Jedyne co mamy to poszlaki... tylko i wyłącznie głupie poszlaki. W praktyce jednak wszystko jest prawdopodobne, mniej lub bardziej. Nawet to, że on jest... jest...
— Mugolem? — dokończył ich ojciec zmartwionym głosem.
Przez chwilę po drugiej stronie sznurka słychać było jedynie ciszę. Domyślili się, że Minister Magii musiał pokiwać głową, bo w końcu zebrał się w sobie i kontynuował:
— Jutro będę się widział z mugolskim Ministrem. Zobaczę, co mi powie, może opracujemy jakąś wspólną strategię działań. Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, Harry i to najbardziej mnie przeraża.
— Nie ważne, o co chodzi. Ten człowiek porwał i torturował szóstkę czarodziei... szóstkę LUDZI, w tym moją córkę. Ani u nas, ani w świecie mugoli nikt nie będzie akceptował takich rzeczy. Złapiemy go — stwierdził z pewnością ich ojciec.
— Tak, masz rację. No cóż... będę się zbierał. Chciałem cię tylko poinformować, będę dawał znać na bieżąco, jeśli dowiem się czegoś nowego — westchnął Minister. — Ach, jeszcze jedno, różdżki Lily, dalej nie odnaleziono, ale mamy to. Chyba należy do twojego syna.
Lily kątem oka zobaczyła, jak Minister Magii wręcza jej tacie lśniące, gładkie zawiniątko, po czym odchodzi tą samą drogą, którą przyszedł. Serce waliło jej mocno, a myśli pędziły w strasznej gonitwie, nie chcąc się poukładać.
James spojrzał na przerażone rodzeństwo, robiąc zmieszaną i zatroskaną minę.
— Przynajmniej Albus dostanie z powrotem swoją pelerynę niewidkę. — Uśmiechnął się blado, delikatnie zwijając Uszy Dalekiego Zasięgu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top